środa, 19 września 2018

Córka Madary - rozdział II: "Just give me a reason to keep my heart beating..."

"Just give me a reason to keep my heart beating..."

Wycofał się z pola walki. A to dobre. Hashirama pękłby ze śmiechu, gdyby o tym usłyszał. Albo nie. To Tobirama tarzałby się po ziemi desperacko próbując złapać oddech, podczas gdy jego starszy brat kręciłby tylko głową z niedowierzaniem. Bo Madara Uchiha nigdy nie wycofuje się z pola walki. Ten uparty osioł brnie przed siebie niczym taran. Kocha swoich bliskich, jednak jeszcze bardziej ceni sobie swoją własną dumę - ale to akurat nic dziwnego, bo Uchiha już tak mają i jest to dla nich charakterystyczne zachowanie. Nic dziwnego. Niektórzy z nich wykazywali się jednak jakimiś zdolnościami logicznego myślenia i potrafili odpuścić, kiedy przewaga wroga okazywała się miażdżąca, kiedy z góry wiadomo było, że nie mieli żadnych szans na wygraną. Wtedy taki zdrowo myślący Uchiha ze splamionym honorem wykonywał pełen gracji piruet i niepostrzeżenie próbował wymknąć się chyłkiem. Do takich ludzi z pewnością nie należał jednak Madara. On potrafił jedynie brnąć przed siebie. Nie miał wstecznego biegu. Może to jakaś wada wrodzona. Albo defekt felernej partii taśmowej. Jeśli całe jego rodzeństwo cechował podobny brak pomyślunku, to wyjaśniałoby, dlaczego wszyscy od dawna gryźli już piach. Żadne z nich nie doczekało trzydziestki ani nawet własnego potomstwa. Jedyny Izuna przekroczył dwadzieścia lat. Ich butność wiodła do niczego innego, jak tylko do zguby. 
A jednak tym razem Madara się wycofał. W dodatku w chwili, kiedy miał przewagę. Brunet nigdy się nie cofał, dlatego wyodrębnił w sobie "tryb demona", jak to potocznie mawiali Senju, który pozwalał mu niezmordowanie brnąć przed siebie niczym żywy taran. Tracił wtedy nad sobą panowanie. Nie dało się z nim rozmawiać. Jego twarz stawała się pusta i nie malował się na niej nawet nikły uśmieszek zdradzający, że ten dobrze się bawi tańcząc ze śmiercią. Machinalnie siekł na prawo i lewo, a jego ciosy nie słabły, niezależnie od tego, jak długo jego ręce zmuszone były do młócenia powietrza oraz ludzkich ciał ciężkimi mieczami. Składał pieczęcie i wyprowadzał techniki bez chwili pomyślunku. Każdy krok do tyłu, jaki zmuszony był zrobić przyjmując pozycję obronną lub odskakując, nadrabiał trzema do przodu. I około tuzinem trupów. I tak aż do skutku. Do czasu, aż jego znów byli górą. Wtedy znów zaczynał kontaktować z rzeczywistością, orientując się, że na tym świecie istnieje coś więcej niż bitwa, w której się zatracił. To właśnie dzięki temu "trybowi demona" Uchiha wygrali wiele potyczek, w których w teorii powinni ponieść sromotną klęskę. Niektórzy przeciwnicy, szczególnie ci, który mieli już tę nieprzyjemność oglądać Madarę w walce wcześniej lub ci, którzy słuchali uważnie plotek, zwiewali, kiedy tylko jego wyraz twarzy stawał się obojętny i statyczny, jakby wykuty w kamieniu. I słusznie. Właściwie to słusznie.
Zjednoczona Armia Shinobi zwiewała przed nim nawet, kiedy jeszcze nie wszedł w swój "tryb demona", dzięki któremu notabene zawdzięczał kilka swoich przydomków oraz imion, którymi ochrzcili go postronni. To jeszcze nie był szczyt jego możliwości. Mógł walczyć dalej. Mało tego, zostawił niedobitków. Nie posprzątał do siebie, co było wielkim błędem z jego strony. Tobirama zabił w nim resztki jego pobłażliwości. Nauczył go okrucieństwa w sposób, jaki ciężko było objąć rozumem. Ciekawe, że nawet twój najgorszy wróg może cię czasem czegoś nauczyć. Niemniej, zdawało mu się, że wyniósł wiele nauki z lekcji Senju. Tym razem jednak zachował się zupełnie niepodobnie do samego siebie. I na co to wszystko? Z jakiego powodu? Czy życie nie na nauczyło go już, że pewnych złotych zasad zwyczajnie się nie łamało ani nie naginało? Choćby nie wiem co?
Powód, dla których podjął tak dziwaczne decyzje, siedział właśnie przed nim pod ścianą groty. Dziewczyna była wyczerpana. Drżała z zimna, gdyż przenieśli się daleko od nieznośnie gorących terenów pustynnych do lasu, w którym zostali uraczeni deszczem, a właściwie to ulewą jakich mało. Najwyraźniej mieli to szczęście trafić na oberwanie chmury lub załamanie pogody. Jemu to nie przeszkadzało, ale ona dygotała. Choć to zapewne nie był jedyny powód. Walka na pustyni, kiedy słońce było w samym zenicie, nieustanny stres oraz ogromna ilość chakry, jaką zużyła, żeby ratować się przed zgnieceniem przez meteoryt - to wszystko zbierało swoje żniwa. Z chęcią pewnie straciłaby przytomność, jednak strach i nieufność nie pozwalały jej osunąć się w czarną pustkę przynoszącą ukojenie i spokój. Oddychała nierówno, płytko, uważnie obserwując każdy jego ruch. Była bezbronna, jednak wciąż zmuszała się do zachowania przytomności. Nie zdołałaby uciec, nawet gdyby zostawił jej wolną rękę. Nie było zatem nawet pojedynczego powodu, dla którego miałaby zmuszać się do takiego wysiłku, jakim w obecnej chwili było dla niej opędzanie się od omdlenia, ale ta i tak twardo obstawała przy swoim. Więc może upartość była jednak przekazywana w genach Uchiha?
Postąpił przeciw tylu własnym zasadom. Dla niej. Śmieszne. Dla małej, słabej dziewczynki. Tylko dlatego, że była z jego klanu. A może to właśnie aż z tego powodu. Madara nie dbał o to, że ta wpatrywał się w niego jak w wilka z obnażonymi kłami i kłębami białej piany toczącej się z pyska. Nie obchodziło go, że nie myślała o nim jak o członku własnej rodziny. Nie znali się. Właściwie byli sobie obcy. Nosili jedynie to samo nazwisko. Ale tyle wystarczyło. Brunet czuł jakiś swoisty sentyment do swoich krewnych, mimo iż ci go zranili. Może zwyczajnie był masochistą. Wciąż dbał o ludzi, którzy wbili mu nóż w plecy. Bo tak wypadało. Bo to była jedyna opcja, jaką znał.
Skoro ona znalazła się na froncie, możliwe, a nawet wielce prawdopodobne, że byli tam także inni Uchiha. Część z nich zapewne poległa z powodu jego ataku. Nie przejmował się tym jednak zbytnio. Ani teraz, ani wcześniej. Zanim opuścił pole walki, był w stanie myśleć tylko o niej jako o jednostce. Nawet nie przeszło mu przez myśl, żeby rozejrzeć się za innymi. Oglądał się tylko i wyłącznie za nią, jakby krótki błysk sharingana w jej oczach mógł go zahipnotyzować.
Obito miał się tym zająć. Miał przekonać klan do jego planów. Cóż, fakt pojawienia się dziewczynki z jego rodziny na froncie świadczył raczej o tym, że jego wspólnik nawalił również w tej kwestii. Długowłosy westchnął ciężko. Tak to już jest, kiedy zostawiasz coś do załatwienia innym... Chociaż z drugiej strony, nie mógł mieć o to do niego pretensji. W końcu jemu samemu również nie udało się namówić jego własnej rodziny do opowiedzenia się przeciwko wiosce, która ich wyzyskiwała. Uchiha ciężko było namówić do czegokolwiek. Ale to nic. Nieważne. Niedługo i tak wszyscy będą już znajdować się pod wpływem Mangenkyou Tsukuyomi. Wtedy zapanuje pokój i ucichną wszelkie spory. Po drodze do swojego obranego celu będzie oczywiście musiał wysiec kilku swoich, ale to było nieuniknione. Nie ma wojny bez ofiar. Madara nie był zachwycony wizją zabijania członków własnego klanu i chciał tego możliwie uniknąć, żeby zminimalizować dręczącą go zgagę moralną, ale jeśli nie było innego wyjścia, gotowy był poświęcić spokój własnego ducha dla celów wyższych. Nic nie stanie mu na przeszkodzie w zrealizowaniu jego planu. Nawet nieporadność Obito.
Mówiąc o Obito, ciekawe, gdzie on, do cholery, się podziewał?! Antyczny amator krów, za którym ukrywał się Kabuto, obiecał przekazać jego podwładnemu informację o tym, że ten na niego czeka. Musieli się rozmówić. Obito najwyraźniej się nie spieszył. Chyba przeczuwał, że Madara nie będzie zachwycony poczynionymi przez niego przygotowaniami przez ostatnie lata.
- Jak masz na imię? - odezwał się w końcu nieco zachrypniętym głosem odrywając spojrzenie od płomieni podtrzymywanych jego własną chakrą, wznoszących się kilka centymetrów nad nagą skałą. Ogień posłuszny jego woli był także odzwierciedleniem jego emocji i uczuć. Dziewczyna oderwała spojrzenie od niewidocznego sklepienia groty, z której woda spływała pojedynczymi kroplami.
- Kazuko - wydusiła słabo.
Kazuko*. Dziecko pokoju. Dobre sobie. Dziecko pokoju wysłane na front. Pewnie po to, żeby robiła tam za symbol pojednania, co? Taki swoisty biały gołąbek albo gałązka oliwna? Śmieszne. Co za idiota nadaje własnemu dziecku, które ma zostać shinobi imię: "dziecko pokoju"? Przecież każdy wiedział, że ninja nie są od tego, żeby zaprowadzać ład i harmonię. Wręcz przeciwnie. Oni są od tego, żeby niszczyć i zabijać. Wszystko nabierało jeszcze bardziej groteskowego wydźwięku, kiedy wzięło się poprawkę na jej pochodzenie. Uchiha jako zwiastun pokoju. No dobre sobie. Żeby to tylko Tobirama usłyszał! Zaplułby się ze śmiechu!
- Uchiha Kazuko... - powtórzył pod nosem.
- Nie jestem Uchiha - ponownie zaoponowała. - Nie mam nazwiska. Pochodzę z Kumogakure. Tam nie nosi się nazwisk - wyjaśniła.
- Nie próbuj mnie oszukać - odezwał się zaskakująco łagodnie. - Widziałem twojego sharingana. Twoje dojutsu - dodał, jakby ta mogła nie wiedzieć, o co chodzi. - Jesteś Uchiha, niezależnie od tego, co powiesz i czy tego chcesz, czy też nie - założył ręce na piersi.
- To niemożliwe - upierała się.
- Niby dlaczego? - zapytał spokojnie, wykazując nadmierną ilość cierpliwości do tej małej, do niczego nie prowadzącej przepychanki słownej.
- Szczerze powiedziawszy, słaby ze mnie informator, bo, tak jak powiedziałam, jestem z Kumo i nie wiem, co dokładnie stało się w Konohagakure, ale swego czasu było o tym tak głośno, że ludzie mówili o tym nawet w innych wioskach. Mam na myśli masakrę klanu Uchiha - niby taka bezbronna, a Madara w jednej chwili miał wrażenie, jakby kunoichi sprała go na kwaśne jabłko, ścisnęła za gardło i stanęła na kroczu jednocześnie. Wytrzeszczył na nią oczy w niedowierzaniu. To nie może być prawda! Pewnie młoda zmyślała na poczekaniu, żeby go rozkojarzyć, żeby skupił się na czymś innym niż ona, co stworzyłoby jej potencjalną możliwość ucieczki!
- Jak do tego doszło? - zapytał tonem wskazującym, że żadna odpowiedź nie będzie dobra.
- Słyszałam, że dokonał tego niejaki Uchiha Itachi - odparła. - Ponoć wybił cały klan w jedną noc, żeby przetestować swoje zdolności. Oszczędził jedynie swojego młodszego brata, który później pomścił rodzinę.
- To niemożliwe, żeby cały klan został wyrżnięty w jedną noc i to w dodatku przez jedną osobę! - wyprostował się nagle, posyłając jej ganiące spojrzenie. Ta kontynuowała niezrażona:
- Ponoć Itachi był geniuszem. Tak mówili - rozłożyła bezradnie ręce. - Nie wiem. Powtarzam tylko, co udało mi się zasłyszeć w Kumogakure. Nigdy nie byłam w Liściu i nikogo stamtąd nie znam, więc nie wiem, na ile te plotki są prawdziwe - wzruszyła ramionami. 
Nie bała się. Już nie. Na początku, może trochę. Ale teraz już nie. Pogodziła się z myślą, że została uprowadzona z niewiadomych przyczyn przez prawdopodobnie najpotężniejszego ninja zakrawającego na posadę boga, który mógł robić, co mu się podoba. W pojedynkę rozgromił Zjednoczoną Armię. Więc jakie ona miała z nim szanse? Żadne. Nie było dla niej ratunku. Nie było, co się łudzić. Nikt nie będzie nadstawiał karku, żeby ją ratować. Nie była nikim ważnym, kogo obecność mogłaby wpłynąć na dalsze wydarzenia. Nie wiedziała, czego ten przeklęty ożywieniec, który od długich lat powinien już gnić w mogile, mógł od niej chcieć i dlaczego z uporem maniaka próbował jej wmówić, że należała do Uchiha, ale w porządku. Cokolwiek ten sobie zaplanował, to z pewnością nie będzie miłe doświadczenie. Ostatecznie prędzej czy później i tak umrze. Zabije ją. To było pewne.
W Madarze aż się zagotowało. Podniósł się gwałtownie na równe nogi, a podtrzymywany przez niego płomień wystrzelił wysoko w górę, aż jego języki polizały kamienny sufit. Dało się czuć swąd sadzy. Nikt pod jego nieobecność, nikt, ale to nikt nie miał prawa wyżynać mu rodziny! Co to, to nie! Może i ta rodzina nie była warta funta kłaków, może odwróciła się do niego dupą, ale rodzina to wciąż rodzina i on wyraźnie nie dawał nikomu przyzwolenia na jej anihilację! Tym bardziej komuś z własnych szeregów! 
Niby to nie miało żadnego większego znaczenia. W końcu i tak niebawem rozpocznie się Mangenkyou Tsukuyomi i wszyscy będą szczęśliwi. Dosłownie. No niby tak. Ale myśl o tym, że ktoś z jego klanu zarżnął wszystkich swoich krewnych tylko po to, żeby się sprawdzić, uwierała go jak za ciasne buty, ba!, paliła jak rozgrzany do białości pręt wbity w jego czaszkę. Nie dawało mu to spokoju. O ile póki co wciąż gryzła go myśl, iż na polu walki, które opuścił, mogło znajdywać się więcej Uchiha, których sam pogrzebał, o tyle ta drobna troska została teraz zastąpiona przez poważną zgryzotę jaką była masakra jego klanu. Bo jeśli Kazuko w istocie mówiła prawdę, to oznaczało, że poza nim, nią oraz Obito nie ostał się już żaden Uchiha na tej planecie. No, może jeszcze ten bezimienny, młodszy brat Itachiego, który dokonał na nim słusznej zemsty. A to było więcej niż smutne. Ich szeregi zostały tak wybrakowane... i to z powodu jednego z nich, który najwyraźniej cierpiał na chorobliwy przerost ambicji! No miał, sukinkot, szczęście, że był już martwy, bo inaczej Madara sam by się z nim policzył! A to wiązałoby się dla nieszczęśnika z długą i bolesną pokutą, której nie zapomniałby nawet w następnym życiu i przy której cierpienia, na jakie zostałaby skazana jego dusza po powrocie do koła samsary, wydawałyby mu się czystą przyjemnością.
Próbował się uspokoić. No, dalej. Policz do dziesięciu. Do dwudziestu. Do stu, jak trzeba. Baranki na łące i te sprawy. Dawaj, chłopie. Nie daj ponieść się emocjom. To i tak nie ma znaczenia. Nawet, jeśli jej słowa okazałyby się prawdą, to nie ma znaczenia. Odetnij się od tych przyziemnych spraw, których i tak nie jesteś już częścią od dłuższego czasu. Masz teraz nowe, wyższe cele. Skup się na nich, bo przecież nie możesz nawalić.
Jednak myśl, że wszyscy jego krewni mogli zostać wysłani już do diabła bolała. I to nie była byle jakaś tam drzazga w palcu. To było jak głębokie cięcie przez pierś, które otwierało skórę, mięśnie, ścięgna i kości odsłaniając jego nagie, bezbronne, bijące serce. Zranione serce. Zdecydowanie zbyt wiele razy zranione serce.
Madara chciał bawić się w boga, czuć się ojcem odpowiedzialnym za całą ludzkość, której chciał się przysłużyć i którą chciał odciążyć, ale prawda była taka, że nie potrafił wyzbyć się swoich ludzkich przywiązań do pewnych mniejszości, które stawiał na piedestale ponad innymi. Taką wyróżniającą się dla niego grupką była jego rodzina. Prawdopodobnie martwa już rodzina.
Płomienie znów polizały powałę. Ogień szybko jednak przygasł, kiedy mężczyzna usłyszał świst powietrza, który zdecydowanie nie mógł być spowodowany przez wiatr. Ciche kroki potwierdziły jego domysły. Po chwili w wąskim korytarzu prowadzącym do groty pojawił się zamaskowany Obito w długim płaszczu Akatsuki.
- Madara... - zaczął.
W tym samym czasie długowłosy doskoczył do niego i sprzedał mu potężny prawy sierpowy. Zaskoczony nowo przybyły zatoczył się i upadł. Jego maska spadła, odsłaniając zdeformowaną twarz oraz kolorowe oczy, z czego w jednym pobłyskiwał sharingan, a w drugim rinnengan. Obito dźwignął się na łokciach i splunął krwią. Wypluł przy tym także kawałek ukruszonego zęba.
- Czułe powitanie... - skwitował kwaśno.
- Wszystko spieprzyłeś! - wrzasnął starszy.
- Cóż, przyznam, że pojawiły się pewne komplikacje...
- Jesteś palantem, Obito - syknął. - To nie komplikacje tylko kompletna katastrofa. Wszystko zniszczyłeś - warknął. 
Mężczyzna nie odpowiedział. Wywindował się za to do siadu i zerknął z umiarkowanym zainteresowaniem na dziewczynę pod ścianą.
- Kto to? - zapytał.
- Pozwolisz, że najpierw ja zadam ci parę pytań, a dopiero potem zastanowię się czy będę na tyle uprzejmy, żeby odpowiedzieć na twoje, zanim ukręcę ci ten pusty łeb - sapnął ciężko. Jego wspólnik z powrotem wrócił do niego spojrzeniem oczekując obiecanych pytań. - Wpierw powiedz mi coś na temat niejakiego Itachiego... - warknął.
Obito podniósł jedną brew. Wrócił spojrzeniem do nieznajomej i zorientował się w sytuacji. Już wiedział, skąd ten wybuch gniewu. Westchnął. Prędzej czy później i tak musiałby mu o tym powiedzieć...
Po potwierdzeniu, iż plotki opowiadane w Kumo okazały się być jednak prawdą, Madara nie posiadał się ze szczęścia. Właściwie to wyglądał, jakby ledwo powstrzymywał się przed przywołaniem kolejnego meteorytu i spuszczeniem go wprost na głowę Obito. Jego twarz znów zaczęła przypominać teatralną maskę, jakby wszedł w swój "tryb demona". Długowłosy sztyletował swojego wspólnika wzrokiem zupełnie tak, jakby to on mógł ponosić winę za masakrę na Uchiha a nie Itachi... chociaż nie, chwila, tak właśnie było. Itachi okazał się być tylko narzędziem w jego rękach oraz rękach starszyzny wioski. Chłopak chciał ratować pokój i całą Konohę i z tego powodu poświęcił własną rodzinę. Idealista. Pozwolił zszargać swoje imię, żeby cały ich klan nie okrył się hańbą, a jedynie on sam. Pozwolił sobie pozostawić Sasuke przy życiu, żeby ten go zabił w ramach pokuty za zbornie, których się dopuścił. Poświęcił się w imię dobra wyższego, dobra ogółu. A przynajmniej wedle własnych kryteriów. Tylko dlaczego Madarze nagle jego postawa wydała się tak boleśnie znajoma? Nie, Izuna przecież taki nie był... 
- A ona? To kto? - Obito wskazał na kunoichi.
- Twoje kolejne niedociągnięcie - warknął długowłosy. Ani jeden mięsień na twarzy jego wspólnika nie drgnął usłyszawszy ten zarzut. Gapił się na niego dalej, domagając się odpowiedzi. - To Uchiha - powiedział w końcu. Tym razem Obito uniósł wysoko brwi w niedowierzaniu. - Twierdzi, że pochodzi z Kumogakure. Możesz mi to jakoś wytłumaczyć?
Młodszy zamyślił się na chwilę. Przymknął powieki i dumał intensywnie, aż w końcu znalazł odpowiedź. Drgnął wtedy niespokojnie i przyjrzał się dziewczynie raz jeszcze, jakby nie mógł uwierzyć w to lub raczej kogo widzi.
- Twój ostatni eksperyment... - zaczął. Madara wrócił wspomnieniami do swoich ostatnich dni tuż przed śmiercią.

*** 

Czuł się stary i słaby jak jeszcze nigdy. Co za upokorzenie. Nie mógł już nawet ruszyć się z miejsca o własnych siłach, a przy życiu utrzymywał go wyłącznie posąg Gedou. Co za wstyd. Czuł, że nieuniknione niedługo się stanie. I tak zwodził śmierć wystarczająco długo i opędzał się od niej jak tylko mógł. Chyba nareszcie nadszedł czas, żeby ją zaakceptować zamiast panicznie od niej uciekać.
Przygotowywał się do tego dnia, jak tylko mógł. Wszystko zaplanował i zostawił szczegółowe wytyczne Obito, który powinien zająć się przygotowaniami aż do czasu jego powrotu z zaświatów. Zrobił, co tylko mógł, żeby przygotować dzieciaka do tej ogromnej odpowiedzialności. Teraz nie pozostawało mu już nic innego, jak tylko pokładać nadzieje, że ten wszystkiego nie spieprzy...
Zakończył wszystkie pomniejsze eksperymenty, nad którymi pracował i pozbył się dowodów, żeby nikt nie zaczął wkoło niego węszyć. Wszak ostatnim, czego mu teraz było trzeba, było zbędne zainteresowanie osób trzecich. Teraz pozostał już ten jeden. Ten ostatni. Ten, w którym pokładał tyle, jak się wydawało, płonnych nadziei, jednak wciąż serce go bolało na myśl o spisaniu tego przedsięwzięcia na straty.
Mowa była, rzecz jasna, o niczym innym jak o próbie powielenia samego siebie. Madara doszedł do wniosku, że skoro może powielić komórki Hashiramy, to może równie dobrze zrobić to ze swoimi własnymi, prawda? Mógłby wyhodować własnego klona. Jego imitacja posiadałaby podobny zakres zdolności, co mogłoby okazać się przydatne dla Obito podczas jego nieobecności. I nawet gdy klon zostałby zabity, to nie byłby to przecież jakiś wielki problem, gdyż nie był to niezbędny element ich układanki. Problem polegał jednak na tym, że wszystko to, co wydawało się takie proste w teorii, nie było takie w rzeczywistości. Póki co klonował tylko pojedyncze komórki Senju, które później wszczepiał do innych organizmów, które je przyjmowały lub też nie. Tym razem było jednak inaczej. Sprawa była bardziej skomplikowana, gdyż brunet porwał się na stworzenie nowego człowieka. Chciał wyhodować dziecko. Tylko, że to, co udało mu się stworzyć, było raczej w kiepskim stanie. Przyspieszony rozwój młodego organizmu w inkubatorze znacząco wpłynął na układ odpornościowy, który praktycznie nie istniał i nie zdążył się wytworzyć. Serce było małe i pompowało niewystarczająco krwi, tłukło się z trudem w chuderlawej klatce piersiowej zbudowanej z gumowych kostek pod nieproporcjonalnie wielką głową. Z powodu słabego ukrwienia wyglądało na to, że dziecko w przeciągu najbliższych kilku tygodni umrze z powodu niedotlenienia lub zwyczajnie na katar. Wszystko wskazywało na to, że musiał pogodzić się z porażką. Tym razem nie udało mu się osiągnąć zamierzonego. Nie doczeka się własnego klona. A to szkoda. Normalnie zapewne nie wahałby się przerwać procedury i ją zakończyć, ale w tym wypadku... ech, czyżby robił się miękki na starość?
- Co mam z tym zrobić? - zapytał Obito.
- Poobserwuj rozwój jeszcze przez kilka tygodni - polecił. - Jeśli organizm się podda, usuń wszelkie ślady. Jeśli przeżyje, podrzuć go gdzieś. Jest słaby, więc pewnie nie będzie z niego w przyszłości zbyt wiele pożytku, ale trzymaj rękę na pulsie. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy może się przydać - wydusił z siebie z trudem, po czym rozkaszlał się paskudnie. Atak suchego kaszlu niemal zmusił go do zwrócenia własnych płuc. Nigdy nie pomyślałby, że mówienie może okazać się dla niego tak wycieńczające. 
Młody chłopak skinął mu głową.

*** 

Dwa słowa Obito wystarczyły, żeby zorientował się w sytuacji. Oto miał przed sobą swojego słabego, chorobliwego klona bez wykształconego systemu odpornościowego z niedorozwiniętym sercem, którego lata temu spisał na straty. A tu proszę. Rezultat jego eksperymentu przyszedł upomnieć się o jego uwagę, kiedy ten był już święcie przekonany, że ten nieudolny zlepek jego powielonych komórek dawno rozłożył się w ziemi. No dobra, poprawka. Dziewczyna sama do niego nie przyszła. Przynajmniej nie do końca. Zbliżyła się, żeby zaatakować, ale ostatecznie to on ją uprowadził. Koniec końców jego własność po przedłużającym się czasie nieobecności, wróciła we właściwe ręce. Co za ciekawy przypadek. Historia lubi zataczać kręgi.
Przyjrzał się jej uważnie jeszcze raz. Dziewczynka. Dziewczynka jak w mordę strzelił. No nie było mowy o pomyłce! Niewielkie wybrzuszenie na jej klatce piersiowej utwierdzało go w tym przekonaniu. Jego klon z jakiejś racji był płci żeńskiej. Nie przypominał sobie, żeby sprawy potoczyły się w ten właśnie sposób przed jego śmiercią. Był pewien, że zarodek był płci męskiej, ale równie dobrze mógł to sobie ubzdurać. Pamięć mogła płatać mu figle. Wszak ciężko o klarowne wspomnienia na chwilę tuż przed własną, odwlekaną śmiercią. Możliwe także, że w tamtym czasie nie dbał o takie szczegóły jak płeć. Zwyczajnie chciał dowieść swego. Dopisać kolejne osiągnięcie do listy swoich sukcesów. Powielić samego siebie. Czy w takim wypadku płeć naprawdę miała znaczenie?
Nie minęła chwila, a ze zgrozą zorientował się, że zaczął dopatrywać się w niej czegoś więcej niżby wyłącznie własnego klona, imitacji człowieka wyhodowanego z jego własnych komórek, który teoretycznie nie powinien, ale w jakiś magiczny sposób zdołał przeżyć i osiągnąć wiek, na oko, nastoletni. Mało tego, udało jej się nawet zostać shinobi. Nie wiedział, jak daleko zaszła na drodze kariery ninja, jednak nie spodziewał się niczego wielkiego. Z całą pewnością nie dysponowała żadną potężną mocą - to było widoczne już na pierwszy rzut oka. Może była geninem, może chūninem, jeśli była uparta. W każdym razie to i tak było wielce imponujące dokonanie jak na niedorozwinięty płód, który powinien umrzeć jeszcze w inkubatorze. Widać upór naprawdę był zapisany w genach Uchiha i jego klon odziedziczył tę cechę po swoim protoplaście. Pod tym względem wydawali się jednakowi jak dwie krople wody.
Pozwolili jej wstąpić do Zjednoczonej Armii Shinobi. Madara nie wątpił, że w obliczu nadchodzącej zagłady wszystkich zdolnych do walki wcielano do Armii byle tylko było więcej rąk do pracy, byle więcej mięsa armatniego, którym można było zasłaniać ważne, strategiczne punkty i osoby. Ale ostatecznie poszła na wojnę. Jako dzieciak. Bo przecież była dopiero podlotkiem, nie była jeszcze w pełni rozwiniętą kobietą. Poszła walczyć ramię w ramię z bardziej doświadczonymi ninja, z wielkimi, rosłymi chłopami, do których musiała zadzierać głowę, żeby spojrzeć im w oczy. Śmieszne. Przypomniały mu się stare czasy - czasy, w których sam się wychował. Wtedy było identycznie. Wysyłano na front wszystkich jak leci: mężczyzn, kobiety, dzieci... Zdarzyło się, że parę małolatów zwyczajnie zostało stratowanych przez własny oddział, kiedy ten w bojowym amoku nacierał na wroga lub w popłochu uciekał w odwrocie. Łapanie dzieci na polu walki było zabiegiem taktycznym. Jeśli miało się szczęście, można było uprowadzić dzieciaka lidera zwaśnionego klanu lub latorośl kogoś mu bliskiego. Strata dziecka była czymś okropnym. Dlatego targowano się wtedy zawzięcie. Walki na moment ustawały, jedna strona potulnie skomlała, prosząc o wypuszczenie małolata, a druga puszyła się, strasząc, jakie to okrucieństwa może zaserwować najmłodszym. Zupełnie tak, jakby dzieciobójstwo było powodem do dumy lub chwalenia się...
Teraz widocznie nie było inaczej. Brunet założył wioskę z Hashiramą, żeby podobne rzeczy nie miały już miejsca, jednak ich starania najwyraźniej nie przyniosły wymiernych rezultatów. Ich wzniosłe idee pozostawały tak samo obce w obecnych czasach, jak w ich własnych. Ludzie mogli ich słuchać, przytakiwać głowami, energicznie przyznawać rację, ale przy najbliższej okazji znów łapali za najbliżej leżącą broń i ochoczo szli mordować i zabijać. Taka już chyba krwiożercza ludzka natura. Historia zaiste lubi zataczać kręgi...
"Ciekawe, jakbyś zareagował w takiej sytuacji, Hashiramo, gdybyś był tu zamiast mnie." - przeszło mu przez myśl. - "Pewnie znów poszedłbyś umoralniać wszystkich dookoła swoimi niekończącymi się, przydługimi, wzniosłymi mowami, prawda?" - uśmiechnął się kwaśno do siebie pod nosem.
Ale to wciąż nie było wszystko. Widział w niej swojego klona, chore dziecko, aspirującego shinobi, małą dziewczynkę, lustro własnych wspomnień i niesprawiedliwości, od których chciał uwolnić ten świat, ale to wciąż nie wszystko. Widział w niej... widział w niej coś jeszcze. Coś, czego na chwilę obecną nie potrafił jeszcze zdefiniować.
Po jego śmierci Kazuko zapewne została podrzucona przez jego wspólnika do Kumogakure. Trafiła do przypadkowej rodziny, w której odebrała przypadkowe wychowanie. Może to łut szczęścia, może przypadek, a może obciążenie, jakie odziedziczyła wraz z jego DNA, sprawiło, że wstąpiła na drogę ninja. Tyle mógł się domyślić. Reszty nie wiedział. Nie wiedział o niej właściwie nic, mimo iż była krwią z jego krwi i kośćmi z jego kości. Niby była jego kopią, a jednak zupełnie oddzielnym i niezależnym organizmem. I z jakiejś niewyjaśnionej racji nagle zaczęło mu to bardzo przeszkadzać. Planując swój eksperyment nie zakładał, że jego klon może mieć własną świadomość i zupełnie odmienną osobowość. Z góry zakładał, że sztucznie stworzone dziecko będzie w pełni posłuszne jego woli, że będzie identycznie jak on sam, że będzie przechodziło przez ten sam, choć przyspieszony proces dojrzewania, że będzie bez zająknięcia wykonywać każdy jego rozkaz, że będzie ślepo w niego zapatrzone i bezmyślnie oddane niczym maszyna zaprogramowana do spełniania jego zachcianek. A tu jednak wszystko potoczyło się inaczej. Ale to nie dlatego był zły. Nie mógł mieć do niej pretensji o to, że zaczęła myśleć za siebie. To właściwie się chwali. Miał za to pretensje do samego siebie, bo był idiotą. Dlaczego założył taki absurdalny scenariusz? Czyżby po tym, jak przekabacił na swoją stronę wcześniej ślepo oddanego wiosce Obito, poczuł, że wszystkim może narzucić swoją wolę? Dlaczego od razu nie wziął pod uwagę, że osoba siedząca przed nim, mimo iż wyhodowana z jego własnego ciała, może stać się kimś zupełnie innym niż on sam? To tak, jakby matka zakładała, że jej dziecko będzie jej wierną kopią. A przecież tak nigdy nie było. Wszyscy ludzie czymś się od siebie różnili. Wyglądem. Zainteresowaniami. Charakterem. Usposobieniem. Upodobaniami. Zdolnościami. Wrodzonymi predyspozycjami i motywacją do ich rozwijania. Każdy z nas był inny. Zdarzało się, że pewni ludzie byli do siebie bardziej zbliżeni niż inni. Jedni byli podobni do siebie z zewnątrz, tak jak bliźniaki jednojajowe. Inni z kolei mogli być do siebie podobni od wewnątrz, co warunkowały zazwyczaj podobne przebyte doświadczenia nakierowujące ich tok myślenia na wspólne tory. Jednak "podobny" to nie to samo co "identyczny". Poza tym, wszyscy jesteśmy podobni do kogoś innego tylko w jakimś konkretnym, nierzadko naciąganym aspekcie, którego ktoś desperacko próbuje się dopatrzeć. Każdy z nas jest niezależnym bytem, który ma prawo stanowić o samym sobie i ma prawo wybrać inną drogę od tej, którą obrał jego stwórca - najczęściej matka lub ojciec, lub inny krewny. I nawet taki klon miał do tego prawo. Mimo iż Madara w tym konkretnym wypadku robił mu i za ojca, i za matkę. Wciąż miał do tego prawo. Niezbywalne, naturalne prawo, którym zostaje obdarzona każda istota żywa w momencie, kiedy pojawia się na tym świecie.
- Masz jakieś rodzeństwo? - zapytał niespodziewanie.
Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona. Najwyraźniej nie spodziewała się, że ktoś pokroju Madary Uchihy może interesować się jej powiązaniami rodzinnymi. Obito spojrzał na niego niemniej zdziwiony. Szok trwał jednak tylko chwilę. Zaraz potem zdziwienie zamieniło się w nonszalanckie uniesienie jednej brwi, które aż krzyczało: "A ulepiłeś jej siostrzyczki i braciszków, żeby miała rodzeństwo?". Długowłosy nie skomentował tej miny, mimo iż w odpowiedzi miał ochotę wepchnąć tę nadąsaną mordę w sam środek ogniska.
- Nie mam - odparła, kiedy odzyskała rezon. - Jestem sierotą - wyznała.
Sierota. To słowo odbiło się w jego czaszce kilkakrotnie niczym skacząca piłeczka w maszynie pachinko. Jeszcze długo po tym, jak przepadło w odmętach labiryntu jego zwojów mózgowych, rozbrzmiewało echem odbijając od ścian jego czaszki. Sierota. Obito, durniu, jak tyś ją podrzucił, że wychowywała się sama?!
W pierwszej chwili naprawdę miał zamiar chwycić mężczyznę za kark i wcisnąć jego facjatę w płomienie, ale opanował się w porę. Mógł winić wspólnika za wiele rzeczy, które poszły nie tak, ale nie za tą konkretną. W końcu ten nie miał wpływu na to, jak i gdzie wychowa się jego klon oraz co postanowią zrobić obcy ludzie z podrzuconym, cherlawym noworodkiem. Powinien w ogóle się cieszyć, że go nie zabili tylko najwyraźniej oddali do jakiegoś sierocińca albo przytułku. Powinien. Ale nie umiał. Sierota. To słowo brzmiało jak najgorsze przekleństwo. Kara za przewinienia w dawnym życiu polegająca na osamotnieniu, braku rodzinnego ciepła, którego pragnie każde dziecko. A ona przecież niczym sobie na to nie zasłużyła - nie zdążyła, gdyż było to jej pierwsze życie, jej pierwsze wcielenie. Był tego pewien jako jego kreator. Najwyraźniej los niesprawiedliwie postanowił obarczyć ją częścią kary za jego grzechy z racji tego, że była jego klonem. A tak nie powinno się przecież stać. Nie powinno, bo nie była nim. Nie powinno, bo była zupełnie niezależnym bytem, który nie odpowiadał za jego winny. Nie powinno, bo miała rodzinę. Pokręconą, w większości już martwą, wybrakowaną, której szeregi zostały solidnie przetrząśnięte przez jednego z jej krewnych, ale jednak. Rodzinę, na którą aktualnie składał się jedynie przystojny inaczej mruk ogarnięty chęcią zemsty po nieszczęśliwej, dziecięcej miłości, skamielina przeszłości ponownie powołana do życia za sprawą zakazanej techniki oraz jakiś odległy chłopak, który na chwilę obecną równie dobrze mógłby znajdować się w innej galaktyce. Ostatecznie jednak nawet taka rodzina była lepsza od żadnej. Madara doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Klan bywał upierdliwy i czasem polegając jedynie na przynależności do niego można się było przejechać, jednak to i tak nic w porównaniu do prawdziwej klęski samotności, na jaką skazana była sierota. Przekonał się o tym na własnej skórze, kiedy niejako został osamotniony na własne życzenie, kiedy ród nie stanął za nim, kiedy chciał przeciwstawić się wyzyskowi Konohy, ale przeciwko niemu. To nie był już nawet nóż wbity w plecy, ale cała maczeta. Zanurzona w jego wnętrznościach aż po samą rękojeść. Wtedy targały nim niepewności. Zastanawiał się czy postąpił słusznie. Może było siedzieć cicho i cieszyć się z tego, co już mieli? Może przyszedł w końcu ten pierwszy raz, kiedy należałoby ugiąć ten hardy kark i poprosić o przebaczenie, a później udawać, że nic się nie stało? Ale chwila, moment. W końcu nazywał się Madara Uchiha. Madara, który nigdy się nie cofa. Więc i tym razem się nie cofnął i poszedł swoją drogą niczym wielki, czarny kocur, do którego tak często porównywał go Izuna. Odwrócił się i odszedł zgodnie z ich oraz własną wolą. Wybrał drogę sieroty, żeby przekonać się, jak cholernie była ona trudna. Możliwe też, że to właśnie z tego powodu opatrzył i przyjął pod swoje skrzydła rannego Obito. Mimo iż rodzina wyrzekła się go, postawiła mu się okoniem, sentyment i silna chęć stania się na powrót częścią klanu wzięła nad nim górę. Bo ciężko jest być samemu na tym świecie. A już przede wszystkim jest to niebezpieczne. Szczególnie dla małej, chorowitej dziewczynki.
Inną sprawą było, że Madara zwyczajnie był uczuciowy. Nie przyznawał się do tego, ale jego sercem również mógł wstrząsnąć smutek lub zaniepokojenie. Madara miał w szczególności w zwyczaju smucić się i niepokoić nad losem dzieci. Dorośli nie obchodzili go tak, jak niewinne dzieci, z których później wyrastają te bestie, które musiał siec na prawo i lewo. Szczerze wierzył, że jeśli chcieli z Hashiramą naprawić społeczeństwo, to musieli zacząć właśnie od dzieci. Musieli pozwolić im na spokój i beztroskę, pozwolić im dorastać w swoim tempie, cieszyć się wszelkimi przywilejami dzieciństwa, które jemu oraz jego przyjacielowi zostały odmówione. Tylko w ten sposób można było oswoić kolejne pokolenie, złagodzić jego obyczaje i zacząć co najwyżej przebąkiwać coś pod nosem o erze pokoju i innych dyrdymałach, o których śnił Senju.
- Nie jesteś sierotą - zaoponował.
Wiedziała, że znów zacznie jej truć o tym, że jest Uchiha. W porządku. Skoro on tego chciał, to mogła być i Uchiha. To on tu był w końcu tym silniejszym i to on rozdawał tu karty. Musiała się zatem dostosować. Nie zamierzała przy tym za dużo narzekać, gdyż inaczej mogłoby się to skończyć dla niej dość krwawo... a przynajmniej tak przewidywała.
Widział jej zrezygnowaną minę i niedowierzające spojrzenie, którym zdecydowała się obrzucić jakiś ciemny kąt, żeby tylko na niego nie patrzeć. Pewnie nie chciała go prowokować. Dobrze. To ostrożny i rozważny krok, nawet jeśli on nie chciał zrobić jej krzywdy. Zdawał sobie jednak sprawę, że wszelkie zapewnienia z jego strony na ten temat zostaną odebrane przez nią jako łgarstwo. 
- Kiedy przebudziłaś sharingana? - kontynuował wywiad, próbując się czegoś o niej dowiedzieć.
Domniemywał, że nikt nie nauczył jej poprawnie korzystać z dojutsu. Bo i niby kto miał to zrobić? W końcu Uchiha nie mieszkali w Kumo. Przynajmniej z tego, co wiedział. Obito zajęty był przygotowaniami do jego powrotu, Sasuke gonił za Itachim, a ten ostatni z kolei wykonywał tajne misje dla Konohy. A on sam jeszcze parę godzin temu był martwy. Wychodziło więc na to, że każdy z ostałych się Uchihów był zbyt zajęty sobą oraz swoimi obowiązkami, żeby nauczyć jakąś małą dziewczynkę korzystania z sharingana.
Dziewczyna zamrugała kilkakrotnie słysząc to pytanie.
- Przebudziłam...? - powtórzyła. - Nie wiem... - mruknęła w końcu niepewnie. - Nie wydaje mi się, żebym cokolwiek przebudzała... - dodała z przekąsem.
Nie wiedziała, kiedy przebudziła sharingana. A to ciekawe. Czy to możliwe, żeby nie zauważyć czegoś podobnego? Zazwyczaj przebudzeniu ich rodzinnego dojutsu towarzyszy jakieś traumatyczne przeżycie. Więc to raczej dość mało prawdopodobny scenariusz. Gdyby przeżyła jakąś traumę, pamiętałaby o tym, prawda? Więc może urodziła się z w pełni rozwiniętym sharinganem? Może rozwinął się on u niej po jego śmierci, a Obito nie był wystarczająco zainteresowany płaczącym oseskiem, żeby zaglądać w jego załzawione ślepia? To wydawało się być jeszcze mniej prawdopodobne, ale w ich klanie przychodzili przecież na świat prawdziwi geniusze. Co zatem stało na przeszkodzie, żeby Kazuko rozwinęła sharingana już w życiu płodowym? W końcu była jego klonem, prawda?
Nie, stop. Nie zapędzaj się. Zaczynasz bredzić od rzeczy jak rodzic zakochany w swoim pierworodnym dziecku, które jego zdaniem robi wszystko najlepiej i uczy się wszystkiego najszybciej. Ha, mój bobas powiedział "tata", jak miał trzy miesiące! A mój syn nauczył się jeździć na rowerze w wieku czterech lat! Moja księżniczka zaczęła chodzić, kiedy miała dwadzieścia tygodni! Jasne, pic na wodę i fotomontaż. Ale rodzice kochali, a przynajmniej powinni kochać swoje dzieci, które wynosili na własnych plecach na wyżyny gwiazd. Jakim cudem jemu również udzieliło się takie zachowanie? Przecież ostatecznie nie był jej rodzicem... nie tak formalnie... nie tak do końca...
Ale jednak. Teraz trafiło to do niego, jak grom z jasnego nieba. To właśnie to "coś", czego się w niej dopatrywał i czego nie potrafił wytłumaczyć. On zapatrywał się na nią jak na dziecko. Ale nie byle jakie dziecko. Nie przypadkową przybłędę, ale jak na własne dziecko. W końcu powstała z niego. Nie w tradycyjny sposób, w jaki rodzą się ludzie, ale jednak. Płynęła w niej jego krew. To tłumaczyło też, dlaczego był na siebie taki zły - za jego bezosobowe podejście wobec niej, za fakt, iż została pozostawiona sama sobie, przez co teraz słusznie tytułowała się mianem "sieroty". Czuł się tak paskudnie, gdyż miał wrażenie, jakby osierocił własne dziecko. A czegoś podobnego nie da się wybaczyć.
Osierocił własną córkę.
Ta myśl tak nim wstrząsnęła, że zamarł w bezruchu na dłuższą chwilę, a kiedy ocknął się z letargu miał wrażenie, jakby wynurzył się z wody. Najwyraźniej przez cały ten czas wstrzymywał nieświadomie oddech. Jak widać brak tlenu jest szkodliwy nawet dla ożywieńców.
- Co teraz planujesz? - zapytał Obito, o którego istnieniu Madara chwilowo zapomniał.
Co planował? Dobre pytanie. Oto wrócił do świata żywych i miał wprowadzić plan swojej rewolucji w życie. Problem polegał jednak na tym, że wszystko po drodze poszło nie tak. Problem był zatem złożony, gdyż "wszystko" to bardzo ogólny termin. Nagato poległ, przez co Madara nie został przywołany we właściwy sposób. Obito nawalił na wielu frontach, ale tym najbardziej dojmującym był przyczółek jego klanu - teraz pusty i martwy. Jego klon przeżył i namieszał mu w głowie wzniecając w nim płomień ojcowskich uczuć, o które wcześniej sam by się nie posądzał. I nagle jakoś wszystkiego mu się tak odechciało. Pal licho Mangenkyou Tsukuyomi. Nagle córka wydała mu się ważniejsza.
Tylko jakim prawem stawiał jednostkę ponad całym gatunkiem ludzkim? Przecież to nielogiczne. Nie tak zachowują się bogowie, prawda? Bogowie muszą być obiektywni i traktować wszystkich na równi. Jeśli ktoś zaczyna znajdywać sobie faworytów i ulubieńców, wtedy zaczynają się kłopoty.
- Madara - ponaglił go jego wspólnik, kiedy mężczyzna nie odpowiadał przez dłuższą chwilę.
- Myślę - burknął. - Myślę, jak naprawić to, co spartoliłeś - dodał zgryźliwie, żeby nie wypaść ze swojej roli.
To była jego stara metoda obronna. Kiedy czuł, że za mocno się odsłonił, kiedy miał wrażenie, że jego własne uczucia biorą nad nim górę i sterują jego ciałem niczym gigantyczną marionetką według własnego uznania, zapiekał się w swojej zajadłości. Stawał się jeszcze bardziej opryskliwy niż zazwyczaj, żeby chronić swoją dumę i swoje ego. Chociażby przed własnymi wątpliwościami, które wmawiały mu, że zmiękł, że sflaczał, że już się do niczego nie nadaje. Tylko Izuna i Hashirama potrafili przejrzeć tę maskę pozornej wrogości i srogości. Ta dwójka zawsze spoglądała w takich chwilach na niego z pewną dozą politowania, a on naburmuszał się jeszcze bardziej. Niemniej, odpuszczał po pewnym czasie i wracał do swojego normalnego stanu, kiedy przemawiali do niego spokojnie i łagodnie, niereagując na jego zaczepki słowne. Tobirama z kolei robił odwrotnie. Burzył się na widok ponadprzeciętnie opryskliwego Uchihy jeszcze bardziej niż zwykle i bezmyślnie rozkręcał toczące się od pokoleń między ich klanami koło kłótni i nienawiści. Co za głupek.
- Co planuje Kabuto? - zapytał w końcu.
- Zatrzymać naszych przeciwników, w ostateczności usunąć ich, żeby nie przeszkadzali w realizacji planu - odparł szybko krótkowłosy mężczyzna.
- Ile mamy ogoniastych bestii?
- Siedem. Został jeszcze ośmio- i dziewięcioogoniasty do złapania - przyznał.
Madara westchnął i ścisnął palcami nasadę nosa. Głowa zaczynała go boleć od natłoku myśli oraz niezrozumiałych uczuć, których nie mógł wyzbyć się za żadną cenę.
- Muszę się przygotować. Moje ciało wciąż nie jest w należytej formie - wyłgał się. Czuł się już znośnie. Na tyle, na ile papierowa kukła mogła się czuć. Wciąż strzelało go w łokciu, jednak wszystko niezaprzeczalnie szło ku lepszemu. - Ty w tym czasie zajmij się tym, co już dawno powinno zostać zrobione przed moim powrotem - rozkazał. - Zrób porządek z pozostałymi ogoniastymi - polecił. Obito skinął mu głową i dalej siedział na ziemi. - Teraz - warknął.
Mężczyzna zacisnął szczęki, ale nie wydał z siebie nawet pojedynczego westchnięcia. Podniósł się bez słowa, choć jego ciemne oczy bez połysku wskazywały na to, że nie miał nawet najmniejszej ochoty na błąkanie się w deszczu. Madara pozostawał jednak bezlitosny. A przynajmniej jego spojrzenie takież pozostawało.
Odetchnął z ulgą, kiedy znalazł się z Kazuko sam na sam. Obecność jego nieudolnego wspólnika tylko go irytowała. Teraz mieli chwilę dla siebie. Lub przynajmniej on miał dla niej. Nie za długą, gdyż w końcu nie mogli siedzieć tu w ciszy aż do końca świata, ale jednak. Dobra. Więc dostał to, czego chciał. Prywatnej audiencji u własnego klona. Pytanie zatem, co teraz?
Mogliby porozmawiać. Mogliby, gdyby tylko ona nie była tak wrogo do niego nastawiona i unikała odzywania się jak ognia. Poza tym, o czym właściwie mieliby rozmawiać? Nie znali się. Nie mieli żadnych wspólnych tematów. Dzieliła ich ogromna różnica wieku, która wpływała na to, że wychowywali się w innych czasach, przez co cechowali się innym podejściem do życia, odmiennym spojrzeniem na świat. Gdyby wziąć pod uwagę faktyczną datę jego urodzenia, mógłby być jej prapradziadkiem lub może nawet praprapradziadkiem. O czym mogli zatem rozmawiać? O pogodzie? Jak na złość, nawet ta nie dopisywała.
Mimo iż to cholernie niezręczne, wydawało się, że należało, żeby wyjaśnił jej jej pochodzenie oraz przynależność do klanu. Bo choć w teorii była sztucznym tworem, to Madara wciąż uważał, że zaliczała się do Uchihów tak samo jak i on, pomimo ekskomuniki, jaką dostał na odchodne. Musiał jej powiedzieć. Czuł, że tak trzeba, mimo iż był absolutnie przekonany, że ta rozmowa wcale nie pójdzie gładko. Wcale i ani trochę.

*disclaimer: pozwoliłam sobie założyć, że, Madara od razu uznał, że imię Kazuko zapisane byłoby jako 和子, co dosłownie oznacza "dziecko pokoju", mimo iż są jeszcze inne zapisy tego imienia, które oznaczają co innego ( 数子, 佳寿子, 嘉壽子, かずこ). Sam znak 和 może zostać odczytany jako "wa" i oznacza sumę lub pokój, harmonię, jednak w tym konkretnym zapisie jest czytany jako "kazu" i jego znaczenie ograniczone jest do "pokoju" (bo głupio by było, gdyby ktoś nazwał swoje dziecko "dzieckiem dodawania", prawda?). Imię to w tym szczególnym zapisie było szczególnie popularne wśród dziewczynek w latach 90.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz