"I wish I had a bulletproof soul..."
Stanął na szczycie jednego z miniaturowych klifów na pustyni i obrzucił spojrzeniem armię ninja poniżej bez przesadnego zainteresowania.
- Co to za dziwny symbol na ich ochraniaczach? - zapytał swojego zabandażowanego towarzysza, który przedstawił mu się, zdaje się, jako Muu... albo Kuku-Ryku... w każdym razie coś podobnie brzmiącego do odgłosów, jakie wydawało z siebie jedno ze zwierząt gospodarczych. Od zawsze miał problemy z zapamiętywaniem cudzych imion.
- To zjednoczone siły wszystkich pięciu nacji - objaśniła mu mumia z zamiłowaniem do hodowli. - Wygląda na to, że wszyscy połączyli siły, żeby nas pokonać.
- Hn... - Madara stał nieporuszony tym stwierdzeniem z rękami założonymi na piersiach. Coś mu nieprzyjemnie strzeliło w łokciu, kiedy przyjmował tę pozycję, jednak niczego nie dał po sobie poznać. Uznał, że to wina nierozruszanego ciała, które leżało bez ruchu zdecydowanie zbyt długo. Nawet nie chciał zgadywać, jak długo. A może to już reumatyzm? - Kto nas przyzwał? - kontynuował swój wywiad.
- Nie wiem - przyznał rozmówca, a chwilę później oczy wyszły mu z orbit i kaszlnął, jakby zakrztusił się własną śliną. Na chwilę krótszą niż pojedyncze mgnienie jego ciało stało się wiotkie i bezwładnie zaczęło lecieć w kierunku ziemi, jednak zaraz potem pan Chrum-Chrum odzyskał nad sobą panowanie i ponownie się wyprostował. Uchiha przyglądał się temu przedstawieniu ni to zażenowany, ni to rozdrażniony, jednak z całą pewnością nieprzejęty. Jego przygodny, zamaskowany koleżka nie stanowił dla niego większego wyzwania, więc nie było, czego się obawiać. - Nazywam się Kabuto - przedstawiła się mumia zupełnie obcym głosem.
- Kontaktować się ze mną przez własną kukłę - prychnął. - Cwane - skwitował i ktoś mógłby nawet doszukać się nutki uznania w jego nonszalanckim tonie, gdyby tylko ów ktoś był na tyle głupi, żeby wskakiwać w te odmęty z własnej, nieprzymuszonej woli.
- Przezorny, zawsze ubezpieczony - odparł kontrolujący technikę ożywienia i Madara mógł iść o zakład, że ten szczerzył się jak głupi do sera, mimo iż zasuszona morda antycznego amatora krów pozostawała absolutnie statyczna. - Nie ryzykowałbym stanięciem przed tobą twarzą w twarz - prawy kącik ust bruneta drgnął nieznacznie w hamowanym uśmiechu.
"Przynajmniej robal zna swoje miejsce." - przeszło mu przez myśl.
- Po co mnie przyzwałeś i dlaczego zrobiłeś to w tak pokraczny sposób? - zapytał i przeniósł ciężar na jedną nogę, czego zaraz pożałował, gdyż coś strzeliło mu w biodrze. Zmełł przekleństwo w ustach, udając, że to zbroja skrzypnęła, a nie jego zardzewiały szkielet. - Nie taki był przecież plan...
- Spokojnie. Współpracuję z twoim wspólnikiem - zapewnił Kabuto. - Niefortunnie, tak się złożyło, że Nagato poległ w walce i nie mogłem przyzwać cię w inny sposób - wyjaśnił.
A więc Nagato gryzł już piach. Cudownie. Zaiste fantastycznie. Polec w walce z rinnenganem! Noż to ci dopiero sztuka! Tfu! Zaraza na to młode, słabe pokolenie wychowane w czasach pokoju! Wszystko potrafili spartolić!
Westchnął ciężko niezadowolony Nie tak to miało wyglądać. Obito miał się wszystkim zająć aż do jego odrodzenia. Miał zająć się jego rinnenganem i upewnić się, że ten, komu przekaże jego oczy, będzie w stanie zdzierżyć ich siłę. Noż ale, żeby polec w walce z rinnenganem? Toć to trzeba być jakimś wyjątkowym talentem! Dostajesz niebanalną, niepojętą siłę za darmo, a jak przychodzi, co do czego, to nawet nie potrafisz jej odpowiednio użyć, żeby ratować własną skórę. Nic tylko pogratulować. Owacje na stojąco. Albo Obito na złość wybrał na nosiciela jego oczu najgorszego idiotę, którego zrodziła ta ziemia, albo na chłopaku po drodze przeprowadzono lobotomię i cierpiał na niezwykły, nieuleczalny i ciężki przypadek ciągłego cofania się w rozwoju wraz z wiekiem. Ech, dobra, nieważne. Uspokój się. Drążenie w temacie i tak niczego nie zmieni. Może nawet to i lepiej, że ten cały Nagato wąchał już kwiatki od spodu, bo jeśli w istocie był skończonym kretynem, to jeszcze gotów byłby spartolić cały krąg odrodzenia. A to dopiero byłby problem. Gdybyś utknął gdzieś na granicy żywych i umarłych, zawieszony w przestrzeni jak olej w wodzie, wtedy, oj wtedy to dopiero miałbyś problem, bratku. A przecież ostatecznie wróciłeś do żywych. W jakimś sensie. Jako papierowa, trzeszcząca jak zdezelowany wózek kukła, ale jednak. Mogło być gorzej. Zawsze staraj się szukać pozytywów każdej sytuacji. Szklanka była do połowy pełna. Pamiętaj.
- Nie obawiaj się. Może nie wszystko poszło według planu, ale wszystko będzie dobrze - odezwał się znowu pan Kwik-Kwik. - Pozwoliłem sobie nieco udoskonalić twoje ciało. Teraz jesteś jeszcze potężniejszy niż w czasach swojej świetności - oznajmił z dumą.
- A ty niby wiesz, jaki byłem w czasach mojej świetności? - Madara podniósł nonszalancko jedną brew.
- Ano nie wiem. Aż do tej pory mogłem tylko wyobrażać sobie, jak walczysz - przyznał mężczyzna, który go ożywił. - Teraz masz jednak możliwość zaprezentować mi swoją potęgę. Byłbym zaszczycony, gdybyś pozwolił mi zobaczyć, jak rozprawiasz się ze Zjednoczoną Armią Shinobi - zachichotał złośliwie.
- Przekonajmy się zatem czy nic we mnie nie spartoliłeś - mruknął, nie mogąc zdobyć się na nic innego. Podszedł do krawędzi skały i skoczył w dół, lądując gładko w kucki.
Czy podobało mu się, że ktoś majstrował coś przy jego ciele? Nie. Czy obawiał się skutków ubocznych? Tak. Czy czuł się dziwnie, nieswojo, zupełnie jakby wepchnięto go w śmieszne, za małe ubranko dla dziecka zamiast we własne ciało? Oczywiście. Czy słowa Kabuto dodatkowo pogorszyły jego samopoczucie i sprawiły, że oczekiwał najgorszego? Nie inaczej. Czy oznaczało to jednak, że zamierzał się wycofać? Nigdy. Odwrót był zdecydowanie najmniej lubianą komendą przez długowłosego, nawet jeśli wydana była ona samemu sobie. Ten konkrety Uchiha po prostu nie potrafił się odwrócić i uciec. Co to, to nie. Nie było takiej możliwości. Zniesie wszystko, co było mu pisane, niezależnie od tego, w jaką kupę gnoju wepchnął go Obito. Poradzi sobie. Nie z takich sytuacji wychodził już obronną ręką, prawda? Ale najpierw rozgrzewka. Po tylu latach w trumnie musi rozruszać stare kości. Zacznie spokojnie i delikatnie, a później sprawdzi czy wszystko działa u niego tak, jak za dawnych czasów, spróbuje wyłapać wszelkie "usprawnienia", jakie poczynił w nim mężczyzna kontrolujący technikę ożywienia i spróbuje je obiektywnie ocenić. Najwyżej wszelkie zastrzeżenia z powrotem zgłosi do producenta i będzie domagał się naprawy lub wymiany swojego modelu, mimo iż żadnego świstka z gwarancją nie miał. A szkoda. Bo teraz mógłby się przydać.
Izuna zawsze powtarzał, że ta makulatura zalegająca w jednym z pokoi w ich domu to klucz do sukcesu. W życiu na wszystko trzeba mieć jakiś glejt i dowód na piśmie. Święta racja, bracie. Jak zwykle miałeś rację. I jak zwykle, ja cię nie posłuchałem.
Lewe kolano dziwnie gibało mu się na boki, a kostka z kolei zdawała się być oblana pierścieniem cementu, gdyż za nic w świecie nie chciała współpracować. Druga z kolei była aż nazbyt luźna, przez co stopa bujała mu się bezwładnie, jakby była połamana. Biodro dalej bolało. Łokieć mniej, ale wciąż trzeszczał. Coś wlazło mu pod prawą łopatkę i kuło. W dolnych partiach kręgosłupa coś go strzykało, a skóra głowy gryzła, jakby nabawił się wszy. W kościach czuł chłód, jakby zaraz miał rozłożyć się na grypę. Ale będzie dobrze. Pozytywne nastawienie to podstawa. Do ludzi trzeba z uśmiechem - tę mądrość również sprzedał mu brat. Więc przestań już stękać, dobra? Weź się w garść, stary, i przebiegnij się chociaż na rozgrzewkę.
Ruszył spokojnym krokiem. Musiał wyczuć obolałe stawy, zmarznięte ścięgna i zastałe mięśnie, zmuszając je do wysiłku. Zwolnił nieco, kiedy lewa łydka napięła się boleśnie, jakby zaraz miała stanąć w ogniu skurczu, jednak na szczęście sytuację szybko udało się opanować. Widzisz? Odpowiednie nastawienie warunkuje odpowiedni stan ducha i ciała.
Przyspieszył. Teraz kolejno: trucht, bieg, a co mi tam!, sprawdźmy czy uda mi się rozpędzić do sprintu! Z każdym kolejnym krokiem jego ciało zaczynało się rozgrzewać, pracować coraz sprawniej. Hej, jeszcze nie będzie tak źle!
Stojąca naprzeciwko niego armia z początku zamarła. Słyszał przyciszone, zbiorowe szepty i głośne oddechy zagłuszane przez odgłos przesypującego się jak w klepsydrze piasku. Już z daleka widział pobłyskujące w pojedynczych dłoniach medaliony i inną biżuterię z religijnymi symbolami. Najwyraźniej niektórzy się modlili. Czyżby to właśnie w takich czasach wypadł jego wielki powrót? W czasach, w których ludzie byli religijni, nie walczyli i miłowali ponad wszystko spokój i rozwój duchowy oraz umysłowy ponad ten fizyczny? A przecież one wszystkie szły ze sobą w parze czy raczej w triplecie i były ze sobą nierozerwalnie połączone. A może z czasem ludzie zwyczajnie zaczęli wierzyć w legendy powstałe na jego temat, przez co myśleli, że ten faktycznie był demonem, co wiązałoby się z tym, że można było odpędzić go za pomocą poświęconych bibelotów?
Biegnąc, skanował teren. Jakieś sto tysięcy. Tak na oko. Może trochę więcej. Tak oszacował. Była to największa armia, przed jaką przyszło mu stanąć w całym swoim życiu oraz nie-życiu, jednak to go nie napawało strachem. Wojownik pokroju Madary Uchihy nie wiedział, co to strach. Ot po prostu kolejny raz przyszło mu stanąć do walki. Czy aby u kresu swojego życia nie tęsknił za tym? Nie pragnął po raz ostatni wznieść miecz, poczuć metaliczny smak i zapach krwi? Wrócił do gry. Bo to było nic innego jak tylko gra. Zabawa. Jedni grają kopiąc piłkę, inni w karty, a jeszcze inni grają na śmierć i życie. Walczą. Poza tym, co by się nawet stało, gdyby przegrał? W końcu był tylko sztucznie przywołaną duszą w sztucznym ciele. Z powrotem zmaterializowałby się i zapisał na kolejną partyjkę. Ot co. Choć nie oznaczało to, że z tej racji nie zależało mu na wygranej lub że zamierzał ułatwiać swoim przeciwnikom życie. O nie. On co najwyżej mógł im je odebrać.
Tłum ruszył mu naprzeciw z opętańczym rykiem wydobywającym się z wielu gardeł na raz. Głupki. Tracili siły na darcie mordy, jakby miało to im w czymś pomóc, jakby mogło go to przestraszyć jak jakiegoś cholernego gołębia.
Rzucił się prosto w wir walki. Przeskoczył trzy pierwsze linie, czym wprawił ninja w niemałe zaskoczenie. Tego się nie spodziewali. Siał spustoszenie w centrum szeregów wroga. Skoczył jednemu z mężczyzn na klatkę piersiową i używając go niczym deski surfingowej sunął nim po falach złocistego piasku oraz jego kamratach, którzy napatoczyli się po drodze i okazali się nie dość szybcy, żeby zwiać. Ktoś zamachnął się długim kijem, żeby go uderzyć. Uchylił się i podszedł bliżej, zanim kij zdążył się wrócić. Sprzedał potężne kopnięcie atakującemu, który odleciał na dobre kilka metrów i zarył w piasku, tak, że teraz ponad jego linię wystawały tylko nogi nieszczęśnika. Madara poczuł pod stopą opór stawiany przez jego kości, a następnie jego brak. Żebra i mostek najwyraźniej musiały się poddać. No masz ci los. Co ci ludzie w dzisiejszych czasach tacy delikatni? Ledwo dotkniesz, a ci już rozpadają się jakby byli z kruchej porcelany. Jeśli tak dalej miała wyglądać ta walka, to równie dobrze mogli dzwonić po następną setkę tysięcy shinobi, a brunet i tak upora się z nimi jeszcze przed popołudniową herbatką. Swoją drogą, było już popołudnie. Słońce prażyło, a ci walczyli na pustyni. Kto to widział, żeby walczyć o tej porze dnia? Ech, widać, że ci młodzi to mieli wodę zamiast mózgu. Jedna trzecia z nich padnie z odwodnienia lub z powodu udaru, zanim zdąży do nich dotrzeć. Co za szkoda. Będzie miał krótszą rozgrzewkę. A co jak co, ale rozgrzać należało się jednak porządnie, szczególnie jeśli chciało uniknąć się późniejszych kontuzji. Tego nauczył go z kolei ojciec. Pewnych złotych rad zwyczajnie się nie zapomina i nie bagatelizuje, szczególnie, jeśli przyszło ci przekonać się o ich prawdziwości na własnej skórze.
Ktoś zaatakował go z kastetem od boku. Podciął nacierającemu nogi, złapał go, kiedy ten był w połowie drogi do napchania sobie ust piaskiem, i cisnął nim w małą, nacierającą grupkę z lewej. Sprzedał kilka ciosów w szczękę, chętnie rozdawał kopnięcia i dobijał łokciem, posyłając przeciwników na glebę. Rzucali się na niego chaotycznie, zupełnie bez pomyślunku w myśl: "W kupie siła!", która tym konkretnym razem okazała się jednak nie mieć praktycznego przełożenia. Czerwone oczy w spękanej, poszarzałej twarzy poruszały się z zawrotną prędkością. Sharningan sprawiał, iż czuł, jakby miał całe godziny, żeby przygotować się do następnego ataku.
Znaleźli się i szermierze. Wyrwał jednemu z nich katanę i ciął go szybko i czysto przez pierś, zanim ten w ogóle zdążył pomyśleć o tym, żeby zacząć krzyczeć. Następnemu, który zaatakował od tyłu, odciął rękę, a następnie głowę, kiedy ten już wrzasnął w bólu, co wielce zirytowało Uchihę. Od tego słońca zaczynała boleć go głowa. Jego czarne włosy szybko się nagrzewały, a zbroja nie była najlepszym strojem na przebieżkę po pustyni w ciągu dnia. Humor mu się nagle pogorszył, mimo iż odzyskiwał sprawność, co powinno przynieść zupełnie odwrotny efekt. No bo, co to za kretyn wymyślił, żeby walczyć popołudniu? Noż żeby go piorun trzasnął! Albo nie! Już on sam znajdzie tego idiotę i upewni się, że coś go trzaśnie. I to tak porządnie.
Pogarszający się humor długowłosego wpływał na siłę jego ciosów, które wyprowadzane były z coraz większą agresją. Następnego wojownika ciął przez plecy tak głęboko, że ostrze miecza weszło między kręgi kręgosłupa i utknęło. Szarpnął kilka razy, potrząsając nadzianym trupem niczym upiorną kukiełką, ale nic z tego. Nie mógł się od niego uwolnić, więc porzucił broń, jednocześnie uchylając się przed ciśniętym w jego stronę kunaiem z przypiętą wybuchową notką. Wystarczyło lekko skręcić tułów, żeby uniknąć ataku wyprowadzonego drżącą, spoconą ze strachu dłonią. Ostrze trafiło jednego z koalicjantów atakującego po drugiej stronie okręgu, jaki się wokół niego utworzył. Ćwierćinteligent znokautował własnych kamratów. Brawo. Powoli zaczynał rozumieć, dlaczego Nagato mógł przegrać nawet będąc w posiadaniu rinnengana. Życie pośród takich idiotów musiało być naprawdę uciążliwe. Może chłopak zwyczajnie nie wytrzymał i targnął się na swoje życie, zamiast dać się zabić w walce?
Powtórka z rozrywki. Kolejny kunai z wybuchającą pieczęcią. Złapał broń w locie, obrócił się wokół własnej osi z gracją baleriny i przykleił notkę do brzucha jednego z shinobi, po czym wepchnął go w tłumek kłębiący się za nim i odskoczył na bezpieczną odległość, żeby poderżnąć gardło następnemu, który nawinął mu się pod rękę. Cisnął kunaiem w następnego nacierającego. Ostrze głęboko wbiło się w ciało nawet pomimo kamizelki ochraniającej. Wrócił do walki w zwarciu. Złapał za rękę jednego z ninja i złamał ją, po czym przerzucił wrzeszczące ciało przez własne plecy i opędził się nim od następnego robaka. Wyskoczył w górę unikając ataku spod ziemi, który miał wciągnąć go przynajmniej po kolana w piach. Jeszcze będąc w powietrzu wymierzył dwa kopnięcia nadchodzącym mężczyznom, układając nogi jak w szpagacie. Musiał przyznać, że ta trójka przynajmniej względnie próbowała działać według jakiegoś planu, co było godne pochwały, jednak ich poziom nie był żadnym wyzwaniem dla Madary. Kiedy lądował, wbił jeszcze ninja ukrywającego się w gruncie w ziemię, naskakując mu na głowę i prawdopodobnie łamiąc przy tym kark.
Chwycił dwa wbite w pobliżu miecze i rzucił się do dalszej pogoni. Skoczył i wykonując salto jedno za drugim ciął, jak leci. Katany u jego boków zamieniły się w dwa śmiercionośne, wirujące noże. Brunet przypominał teraz zabójczą kulę czerni i czerwieni, z której wysunęły się dwa smukłe, lśniące oślepiająco w promieniach słońca ostrza. Kiedy wylądował, złapał obie rękojeści jedną ręką, kierując je głowicami do siebie. W ten sposób w jego dłoni powstało coś na kształt wyszczerbionego fuma shurikenu. Dzięki temu prowizorycznemu narzędziu mógł siec przeciwników z przodu i z tyłu jednocześnie.
Od przodu natarł na niego wojownik z ciężkim, oburęcznym mieczem. Zablokował mu drogę, nie miał, dokąd uciec. Ostrze niczym gilotyna pędziło w jego stronę w zastraszającym tempie. W tym momencie uznał, że to najwyższy czas przetestować swoje rodzinne zdolności. Wystarczyło jedno krótkie spojrzenie, żeby rzucić iluzję. Ninja przed nim zamarł niczym zamrożony w czasie. Został pocięty własnym orężem. Co za hańba.
Pojawił się ktoś, kto jawił się dość interesująco, choć Uchiha i tak pozostawał sceptyczny, postanawiając nie robić sobie złudnej nadziei. Nadciągający przeciwnik posiadał interesujący miecz, który lśnił od jego chakry. Atakował szybko i precyzyjnie, jednak nie dość szybko i precyzyjnie, żeby chociażby drasnąć długowłosego. Młody chłopak bronił się przed jego atakami i opędzał się od niego mieczem. Madara posługiwał się gołymi pięściami, dlatego kilka razy musiał odskoczyć i dopiero po paru próbach udało mu się złapać młokosa za gardło i właściwie zmiażdżyć jego tchawicę oraz kręgi szyjne. Sam siebie zaskoczył, kiedy zorientował się, że z początku interesująco wyglądający shinobi okazał się być dla niego jak do tej pory najbardziej irytujący. Bo brunet przecież lubił wyzwania. Ale może niekoniecznie w pełni pustynnego słońca. Teraz z chęcią zabrałby się z tego przeklętego piekarnika, usiadł pod jakimś drzewem w cieniu, zrzucił z siebie zbroję i napił się bystrej, zimnej wody ze strumyka. Ale to jeszcze nie czas na takie luksusy.
Pogrążając się w myślach, stracił na moment rezon i opuścił gardę. Nie zauważył nadchodzącego ataku z prawej. Kunoichi z wielkim wachlarzem posłała w jego stronę potężny podmuch wiatru, który odrzucił go do tyłu. Gnany dziką, gorącą masą powietrza, obrócił się i znów wylądował w kucki. Sunął jeszcze w tej pozycji dobre kilka metrów. Podniósł się niespiesznie, otrzepując naramiennik z pustynnego pyłu wznieconego przez podmuch, jednocześnie posyłając kobiecie pobłażliwe spojrzenie.
- Nie lekceważ nas! - krzyknęła buńczucznie blondynka z wachlarzem.
Nie lekceważyć? Więc co? Miał ich wziąć na poważnie? No dobra. Skoro sami się o to prosili...
Uchiha i tak postanowił być dla nich delikatny. Przynajmniej na początku. Lub może bardziej dla siebie. Wciąż czuł jakąś dziwną słabość i dyskomfort pod żebrami. Z tej racji zdecydował się na technikę, w której trenował niegdyś wszystkie dzieciaki: goukakyuu no jutsu.
Potężna fala płomieni buchnęła z jego ust i zaczęła płożyć się po ziemi, pełznąc w zastraszającym tempie w stronę Zjednoczonej Armii, rosnąc z dywanu do rozmiarów murów ofensywnej twierdzy. Kilku wojowników spanikowało. Drżące nogi nie mogły utrzymać ich ciężaru i kolana ugięły się pod nimi. Całe szczęście znalazły się także jakieś zorganizowane jednostki, które nie straciły zdolności logicznego myślenia i czym prędzej wyprowadziły kontratak, jakim był mur wody utworzony przez wielu użytkowników tegoż żywiołu. Mimo iż było ich tak wielu, ledwo udało im się odeprzeć atak Madary, który przez chwilę stał i przyglądał się swojemu własnemu tworowi, dochodząc do wniosku, że w sumie nie jest źle. Naprawdę mogłoby być dużo gorzej. Chyba powoli wracał do siebie.
W wyniku zderzenia dwóch żywiołów doszło do powstania ogromnej ilości pary wodnej, która osiadła na polu walki niczym mgła lub zasłona dymna. Przez chwilę większość rozglądała się spanikowana dookoła, spodziewając się ataku z absolutnie każdej strony. Aż w końcu ktoś krzyknął:
- Tam! Tam jest! Nadchodzi!
Brunet wyskoczył z obłoków pary jak diabeł z pudełka, jednak nie w odosobnieniu. Za nim znajdywała się jego prywatna, mała armia ognistych kul, które spadły płomienistym gradem na jego przeciwników, zamieniając ich w skwarki. Sam użytkownik techniki w tym czasie również nie próżnował. Znów zwinął cudzą broń i siekł nią na prawo i lewo jak leci.
- Uch! - z jakiejś racji to konkretne westchnięcie przyciągnęło jego uwagę.
Obrócił głowę, żeby spojrzeć na niewysoką dziewczynę, której atak właśnie odbił. Brunetka zatoczyła się do tyłu, a jego ręka samowolnie wzniosła się do zadania śmiertelnego ciosu, mimo iż coś podpowiadało mu, że musi się zatrzymać. Intuicja? Szósty zmysł? Nie wiedział. Nie widział też jej zbyt dokładnie w gęstych oparach, jednak coś wyglądało w niej znajomo.
- Dalej nie przejdziesz! - wrzasnął dzieciak z tykwą na plecach i cisnął w niego lawiną piasku, który ożył za sprawą jego chakry.
Długowłosy wykonał kilka obrotów w tył, odbił się na rękach, unikając ataku i zatrzymał się na moment w miejscu. Chmura pary wodnej zaczynała rzednąć. Wydawało mu się, że widział ten błysk. Nie mógł się pomylić. Był wyczulony na tym punkcie jeszcze bardziej niż Tobirama. Ale przecież z drugiej strony, to przecież niemożliwe... Obito powinien się tym zająć, jeśli takowa opcja mogłaby wchodzić w grę. Chociaż... no właśnie, Obito miał zająć się wieloma sprawami, które najwyraźniej go przerosły. Może to było kolejne z jego niedopatrzeń? Nie zaszkodzi się przecież upewnić. Wystarczy szybkie spojrzenie.
- Rasengan!
W tym samym momencie chłopak z ogromną kulka skumulowanej chakry zaatakował go od góry. Piaskowy dzieciak dołączył się, a jakby tego było mało, grunt zatrząsł się pod jego nogami i wystrzelił w górę. Najwyraźniej ktoś użył stylu ziemi. Kamienna winda miała wynieść i wgnieść go bezpośrednio w kulę wirującej chakry. Musiał przyznać, że tym razem dał się podejść. Atak był szybki, przemyślany i silny. Poza tym, znowu się zamyślił. Musi przestać odpływać gdzieś myślami na polu walki. W innym wypadku lekceważył swoich przeciwników, a kunoichi z wachlarzem wyraźnie sobie tego nie życzyła. Jako umiarkowany gentleman mógł zastosować się do jej dość wymagającej prośby, choć nie oznaczało to, że zamierzał jej oszczędzać. Jeśli miał grać na poważnie, to oznaczało to jej śmierć. Ale ona powinna o tym wiedzieć, prawda?
Co jednak miał począć, że z lekka zaczynał się nudzić? To nie to, co absorbujący pojedynek z Hashiramą. Ach, stare, dobre czasy...
Znów się zamyślił, ale na całe szczęście zdążył aktywować susanoo. Płonąca niebieskim płomieniem ogromna klatka piersiowa zamknęła się dookoła niego, chroniąc go przed zmiażdżeniem. Następnie z tej samej klatki piersiowej wyłoniły się dwie ręce, z których jedna odepchnęła wirującą kulę chakry, która uparcie próbowała wybić bark ze stawu jego zbroi.
Tylko teraz ona mu zwiała. Co za upierdliwość. Jak miał ją teraz znaleźć, żeby przekonać się, że nic mu się nie przywidziało? Przecież to jak szukanie igły w stogu siana! Mendokusee.
Postanowił aktywować pełną formę swojego susanoo. To powinno ułatwić poszukiwania. Jego zbroja z ogłuszającym rykiem urosła i zyskała głowę oraz dodatkową parę rąk. W dwóch z czterech rąk pojawiły się miecze. Przynajmniej teraz już wiedział, że jego mangenkyou sharingan działał tak, jak powinien, więc przynajmniej w kwestii dziedzictwa krwi Kabuto nie zdołał nic zepsuć.
Susanoo zamachnęło się dwoma mieczami na raz, co spowodowało głębokie cięcia w ziemi, która zadrżała. W powietrze uniósł się pył i piach. Ludzie krzyczeli. Niektórzy atakowali, jednak żadna z technik nie mogła zrobić nawet najmniejszej szkody jego zbroi.
Stał w swojej ulubionej pozycji z rękami założonymi na piersi i rozglądał się po pobojowisku, jakie sam urządził, żeby dostrzec ją wśród biegających i naprzemiennie wzbijających się w powietrze ninja, jednocześnie upewniając się, że nie stała na bezpośredniej linii ataku. Przynajmniej do czasu, kiedy upewni się, że nie ma jeszcze majaków spowodowanych gorącem pustyni.
Małe zamieszanie w oddali przykuło jego uwagę. Fala piasku znów poszybowała w jego stronę. Przewrócił oczyma. Wraz z nią w jego kierunku rzucił się ten sam dzieciak od wirującej kuli chakry. Tym razem jego skumulowana energia wyglądała jednak zgoła inaczej, jakby w jej środku dokoła własnej osi kręcił się wielki shuriken. Interesujące. Może mieli tu jeszcze jakiś utalentowanych shinobi?
- Rasen-shuriken!
Kolejny frontalny atak. Co by to nie było, jego susanoo powinno go przed tym ochronić. Stał więc spokojnie, obserwując zbliżające się piaskowe tsunami, kiedy nagle stało się coś, czego nie przewidział. Piasek, na którym stał, zawiązał się wokół jego stóp niczym lina. Brunet został wyciągnięty z własnej zbroi niczym za pomocą lasso. Szybując w powietrzu zorientował się, że było już za późno, żeby uniknąć tego dziwnego ataku z wirującej chakry. Ale przecież nie mógł przegrać. Porażka nie wchodziła w grę. W końcu nazywał się Madara Uchiha. On nigdy nie przegrywał.
Wszyscy spodziewali się wybuchu, huku, może nawet eksplozji i czekali, żeby wydać z siebie radosny okrzyk zachwytu, jednak płonne były ich nadzieje. Bowiem nic podobnego się nie stało. Madara w niemal absolutnej ciszy wylądował z powrotem na piasku, choć całe jego ciało parowało, jak makaron wyciągnięty z naprawdę gorącego ramenu.
- Tyle energii... - mruknął do siebie, upewniając się, że żadna z jego "papierowych" kończyn, jak je określał w myślach, nie została uszkodzona.
- On... on pochłonął rasen-shuriken! Ten gość ma rinnengana! - rozległ się krzyk.
Prawda. Gdyby nie rinnengan prawdopodobnie musiałby poświęcić chwilę lub dwie na regenerację swojego papierowego ciała. Co to byłby za wstyd!
Sprawdził chyba większość rzeczy, które go interesowały. Wszystko wyglądało w porządku. I to właściwie było jeszcze bardziej podejrzane. Wyskoczył więc w górę, kierując się w stronę klifu, na którym czekał na niego pan Kuku-Ryku... czy jakkolwiek mu tam było...
- Moja teoria zatem się potwierdziła! Naturalnym procesem ewolucji sharingana można przebudzić rinnengana! - zawołał zachwycony Kabuto.
- Przebudziłem go tuż przed śmiercią - wyznał zgodnie z prawdą Uchiha. - Co zmieniłeś w tym ciele? - zapytał bez ogródek, gdyż jego metoda prób i błędów nie była zbyt efektowna.
- Nie zrobiłem nic, co mogłoby cię niepokoić. Jedynie ulepszyłem cię nieco - zapewnił użytkownik techniki tajemniczo.
- Gadaj! - rozkazał ostro.
- Wybacz, ale testuję pewne teorie, które snuliśmy wraz z Orochimaru latami i byłoby mi bardzo przykro, gdyby cały plan wziął w łeb, tylko dlatego, że powiedziałem ci coś, czym nie powinieneś w ogóle zaprzątać sobie głowy - nie ustępował. Brunet zacisnął szczęki ze złości i sapnął przez nos, odwracając się od swojego rozmówcy.
- Pokażę ci zatem moją prawdziwą moc! Moc, do której ty nie dołożyłeś się w żaden sposób! - zaznaczył i złożył dłonie w pieczęcie zbyt szybko, żeby można było skopiować ich układ.
Ziemia zadrżała, choć nic w nią jeszcze nie uderzyło. Pojedyncze obłoki na błękitnym niebie rozstąpiły się, a ziemię przykrył zbawczy cień. Zdziwieni ninja podnieśli głowy, żeby przekonać się, co też zasłoniło im słońce. I zamarli. Bowiem nad ich głowami zawisł ogromny meteoryt, który pędził w ich stronę. Niektórzy poprzewracali się z wrażenia. Inni zamarli zwyczajnie w miejscu z rozchylonymi ustami. Jeszcze inni zaczęli bezwiednie płakać. To był ewidentnie ich koniec.
- Nie poddawać się! - ponad zmrożonym tłumem przetoczył się niczym nawałnica krzyk starego Tsuchikage. - Shinobi nigdy nie składają broni! - wrzasnął, po czym wzbił się w powietrze. Ludzie otrząsnęli się z pierwszego szoku.
- Szybko, uciekajcie tak daleko, jak tylko się da! - rozkazał Gaara. Naruto rzucił się do ucieczki wraz z tłumem.
- Co on tak właściwie robi? - zapytał Uzumaki jednego z ninja, który dotrzymywał mu kroku.
- Tsuchikage zmniejszy wagę meteorytu i go zatrzyma - poinformował go.
Onoki wysilił się i stawił opór nadlatującej zagładzie. W istocie wpierw zmniejszył wagę meteorytu, a następnie próbował go zatrzymać gołymi rękami. Wbijał palce aż do krwi w skałę, zaparł się nawet głową, jednak katastrofa wydawała się być nieunikniona. Na całe szczęście wspomógł go Kazekage swoim piaskiem, który objął jajo kosmicznego głazu niczym troskliwe ręce. Wspólnym wysiłkiem udało im się zatrzymać atak Madary. Wszyscy odetchnęli z ulgą i zaczęli się nawet śmiać. To jest właśnie siła Zjednoczonej Armii Shinobi! Nawet Madara Uchiha nie może im się przeciwstawić!
Odetchnęli, jednak nie na długo.
- Co w takim razie powiesz, Tsuchikage, na drugi meteoryt? - mruknął pod nosem brunet, czekając z założonymi rękami oraz nikłym uśmiechem na ustach na nieuniknione.
Drugi kosmiczny pocisk uderzył w pierwszy. Doszło do kolizji. Posypały się odłamki skalne. Dwa meteoryty ruszyły niczym maszyna zagłady, grzebiąc żywcem wszystko, co się rusza. Towarzyszące temu wstrząsy gruntu były tak silne, że dało je się odczuć na całym kontynencie. Pole walki zamieniło się w jedno wielkie cmentarzysko z kupą pokruszonych, kamiennych nagrobków.
Długowłosy zmaterializował się ponownie w tym samym miejscu, a u jego boku stał pan Chrum-Chrum. Ich papierowe ciała szybko się odnawiały i już po chwili stali niewzruszeni, zupełnie tak, jakby zagłada, która miała miejsce dosłownie przed chwilą, zupełnie ich nie obeszła.
- A więc to jest siła Mędrca Sześciu Ścieżek! - zawołał Kabuto. - Siła zakrawająca na samego kami!
Uchiha nie odpowiedział. Znów był zajęty własnymi myślami. "Jeśli przeżyła, to całkiem możliwe, że to nie było przywidzenie..." - przeszło mu przez myśl. Postanowił zweryfikować swoją tezę i bez słowa skoczył w gruzowisko, nad którym wciąż unosiła się ciężka zawiesina piachu, pyłu i odłamków skalnych.
Krążył po niegdysiejszym polu walki od dłuższego czasu. Wtem doszedł go odgłos osuwających się kamieni, a następnie suchy kaszel. Ruszył w kierunku, z którego doszedł go ten odgłos. Miał szczęście. Wielkie szczęście. Albo właściwie to ona miała. Bo jednak przeżyła. Więc teoretyczne były jakieś szanse na to, iż faktycznie to, co widział było prawdą, a nie jedynie wytworem jego wyobraźni.
Przerażona dziewczyna drgnęła nerwowo i jakby próbowała z powrotem wpełznąć do skalnej niecki, w której udało jej się schronić. Kopała nogami ryjąc butami w ziemi, aż w końcu uderzyła plecami o kamienną ścianę. Podszedł do niej i zatrzymał się na odległość kilku metrów. Już stąd mógł stwierdzić, że na pierwszy rzut oka wpasowywała się w jego oczekiwania. Długie, czarne włosy, wielkie, czarne oczy i blada cera. Zapewne była zbyt wyczerpana, żeby używać sharingana albo zwyczajnie zapomniała go aktywować, gdyż jego widok powodował u niej paraliż strachu.
- Jesteś Uchiha - bardziej stwierdził niż zapytał.
- Ja... ja... nie... - pokręciła głową, jąkając się.
- Jesteś - oświadczył pewnie. - Widziałem twojego sharingana - wyjaśnił. - Jesteś z Konohy? - zapytał. W odpowiedzi kunoichi zdołała tylko pokręcić głową.
"Kłamie." - przeszło mu przez myśl. - "Jest przerażona. Na wszystko, co powiem, pokręci przecząco głową." - zdał sobie sprawę. Nie było zatem sensu w wypytywaniu jej o nic, przynajmniej do czasu, dopóki ta się nie uspokoi.
- Jesteś. Musisz być - odezwał się ponownie. - Mnie nie oszukasz - postąpił te ostatnie kilka kroków w jej stronę, na co ta znów zaczęła panicznie ryć nogami w ziemi niczym nadepnięty robak. - Pójdziesz ze mną - zadecydował nie pozostawiając jej żadnego wyboru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz