środa, 10 maja 2017

Rozdział VIII


- Yo! – Sochiro przywitał się gromko. Podparł się pod boki, wciskając ręce pod rękojeści mieczy, które odstawały od jego bioder niczym wajchy, za pomocy którymi można było poruszać nogami szermierza. – Wyspani? – zapytał, szczerząc się drapieżnie.
- I rześcy, jak rosa o poranku… - burknął wciąż na pół śpiący Aoshi.
Brunet, którego oczy, jak i niektóre pasma włosów, lśniły we wschodzącym słońcu błękitnie, skrzywił się malowniczo, niechętnie windując się do pozycji siedzącej. Ziewnął rozdzierająco i splótł palce dłoni, aby następnie wyrzucić je nad głowę, przeciągając się. Coś nieprzyjemnie gruchnęło mu w kręgosłupie, na co skrzywił się jeszcze bardziej. Był cały obolały, zziębnięty i mokry od spania na gołej, rozmokłej ziemi, która teraz parowała intensywnie. Para skraplała się na ciałach wędrowców, przez co ci wyglądali, jakby złapała ich porządna ulewa lub dopiero co wyszli z kąpieli, którą z jakiejś ekstrawaganckiej przyczyny mogliby zdecydować się wziąć w ubraniach. Okalająca ich dookoła mgła była gęsta i nieprzejrzysta. Przywodziła na myśl jeden z górujących nad nimi, puszystych obłoków, który zmęczył się i postanowił odpocząć na ziemi.
Aoshi nie mógł podarować sobie sarkazmu, podczas gdy Jin jak zwykle pozostawał powściągliwy. Brunet, którego dla odmiany włosy połyskiwały na czerwono, również nie był zadowolony z sytuacji, w której przyszło im się znaleźć, jednak nie narzekał tak otwarcie jak jego brat. Wolał zachować swoje przemyślenia dla siebie. W chwili, kiedy wyższy brunet rozcierał ścierpnięte mięśnie i niezadowolony burczał coś do siebie pod nosem, on przyglądał się niewyraźnej postaci Sochiro. Srebrnowłosy, starszy szermierz wydawał się być w całkiem niezłym humorze pomimo przeciwności losu, na które natrafiła cała ich trójka. Rzucił siedzącym na ziemi towarzyszom bukłak z wodą, który poprzednio uzupełnił w pobliskim źródełku. Jin złapał go w ostatniej chwili, nim jego brat zdążył oberwać nietypowym pociskiem w głowę.
- Dziś zapowiada się na całkiem ładny dzień – odezwał się optymistycznie srebrnowłosy. – Więc i maszerować będzie lżej – mruknął.
- No, pocieszające… - fuknął Aoshi.
- Nie użalaj się – skarcił go najstarszy z trójki. – I tak jesteśmy już bliżej niż dalej naszego celu. Wytrzymasz – założył ręce na piersi, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą, gdyż zaczął zapadać się w błotnistym podłożu.
- Jasne… - syknął wyższy brunet. – Po co w ogóle Mikoto nas tu ze sobą ciągnął? – sapnął poirytowany.
- Jesteśmy jego strażą przyboczną – przypomniał mu brat.
- Pewnie! Problem w tym, że on sam jest od nas dużo potężniejszy i pewnie rozprawiłby się w pojedynkę trzy razy szybciej z wszelkimi napastnikami niż my! – spochmurniał.
Sochiro westchnął ciężko, pocierając grzbietem dłoni czoło przysłonięte czarną bandaną przyozdobioną pojedynczym, cienkim łańcuszkiem w geście, który przypominał ocieranie potu po ciężkim treningu. W istocie, znoszenie jęczącego bruneta kosztowało go wiele wysiłku – nie tyle jednak fizycznego, co psychicznego. Droga wszystkim dawała się we znaki, ale w ostatnim czasie niebieskooki stał się nawet bardziej uciążliwy od wszelkich niedogodności, którym przyszło im stanąć twarzą w twarz.
- Bo jemu nie wypada walczyć – wyjaśnił cierpliwie srebrnowłosy. – Mikoto to wysoko usytuowana persona. Nie może brudzić sobie rąk walką z jakimiś szajkami złodziejaszków i porywaczy. To się nie godzi – rozłożył bezradnie ręce.
Aoshi doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale w ostatnim czasie irytowało go już niemal wszystko. Z czasem zaczął rościć sobie pretensje nawet do Mikoto o to, że ten obsadził go na tym uprzywilejowanym stanowisku straży przybocznej, mimo iż wcześniej pękał z dumy z tego powodu. Ponad to wciąż jeszcze jakoś nie przywykł do myśli, że tak drobna i delikatna istota, która, zdawałoby się, nie widziała nigdy słońca, mogła być tak potężna. Mikoto był wysoki, lecz szczupły, ale nawet wątły. Był blady niczym śnieg. Jego alabastrową, wręcz idealnie białą skórę pokrywała drobna, sina siatka naczyń krwionośnych i czarne znaki układające się w pieczęci, przekleństwa i błogosławieństwa. Jego długie, kruczoczarne włosy drastycznie kontrastowały z bladą skórą i spływały lśniącymi kaskadami po kościstych, drobnych ramionach aż do pasa. Zazwyczaj nosił w nie wpięte rozmaite, kosztowne, złote i srebrne ozdoby. Dwa pasma tuż przy jego policzkach zawsze owinięte były wąskimi skrawkami pergaminu, na którym zostały wykaligrafowane czarnym atramentem kolejne symbole. W jego szczupłej twarzy o kształcie diamentu jedyną plamą koloru były pomalowane na czerwono usta, z czego stosunkowo wąska, górna warga była zaznaczona w całości, a dolna została uwydatniona jedynie pojedynczą kropką koloru na środku jej długości. Długa, prosta grzywka przykrywała mu oczy, tak, iż nie dało się ich dostrzec. Mikoto zawsze bardzo dbał, aby nikt nie widział jego oczu. Przez większość czasu chodził z zamkniętymi powiekami, zachowując się niczym ociemniały. Pomimo tego, iż brunet służył mu już od dłuższego czasu, wciąż nie miał pojęcia, dlaczego jego pan zachowywał się w ten dość mocno niecodzienny sposób. Zgadywał jednak, że ten musiał mieć ku temu jakiś dobry powód. W końcu Mikoto nigdy nie robił nic bezpodstawnie. Był też bardzo wykształconą osobą, która nie pozwalała sobie na głupie żarty.
Spojrzał w stronę wystawnej, zamkniętej lektyki, w której podróżował i skrywał się jego pan. Mikoto był naprawdę tajemniczą personą… On jednak nie oczekiwał zrozumieć go. Przyjął do wiadomości, że jako może nawet i najlepszy na okolicznych ziemiach, ale wciąż jedynie zwykły szermierz, nie był w stanie pojąć kogoś, kto był na zupełnie innym poziomie.

***

W klanie Ochida potrzebne były radykalne zmiany i zdawało się, że wszyscy byli tego świadomi. Pierwszym, a zarazem najbardziej drastycznym krokiem ku drodze do przemian było pozbycie się starszyzny rodu, która sprowadzała resztę na złą drogę. Teraz jednak, bez balastu w postaci zgrzybiałych starców, przyszłość malowała się w jaśniejszych odcieniach. Wszystko wydawało się być prostsze. Teraz miało być już tylko z górki. A nawet jeśli przyjdzie im znów pokonywać jakieś wzgórza i wzniesienia, to przynajmniej nie będą one już tak strome jak te, które szczęśliwie mieli już za sobą. Wiele osób myślało w podobny sposób, podążając za nowym przywódcą, licząc, że nowy lider powiedzie ich ku lepszej przyszłości.
Z tej racji nikt nie podważał już władzy Daichi. Co więcej, ocaleli z walki chętnie przystali na pomysł bliższego zasymilowania się z wioską. Zdali sobie sprawę, że zbyt wielka autopsja prowadziła do buty i w gruncie rzeczy do bycia wiernym tylko samemu sobie – a to z kolei równało się pozostawaniu bezpańskim psem. Pełna swoboda działania była komfortem, jednak nieposiadanie żadnego wyższego autorytetu wiązało się z licznymi zagrożeniami; tym bardziej na polu walki. Nie wszystkim wrogom wszak można było dać radę w pojedynkę. Czasem warto było mieć sojuszników. Tym bardziej, jeśli byli to potężni sojusznicy. A już w szczególności, jeśli byli to sojusznicy, którzy mieli innych sojuszników. Przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem. W ten właśnie oto prosty sposób działały wioski shinobi.
Z czasem jasnowłosa wyszła z pomysłem przeprowadzki do wioski. Rezydencja Ochida była wysunięta daleko poza obszar Konohy, co skutecznie utrudniało zacieśnienie więzi. Ponad to budynek sam w sobie mocno ucierpiał podczas walk. Główny gmach, gdzie niegdyś odbywały się narady i posiedzenia oraz gdzie zamieszkiwały osoby wchodzące w trzon rodu, został niemal całkowicie pozbawiony jednej ze ścian. Wewnętrzne strony murów obronnych pokryte były grubym nalotem sadzy, który z kolei był śladem zostawionym po użytkowaniu technik wykorzystujących element ognia podczas toczących się tu swego czasu walk. Wschodnia część zabudowań została niemalże zrównana z ziemią, a główna brama została wysadzona. Naprawy tego wszystkiego mogły okazać się nawet bardziej kosztowne niżby decyzja o przesiedleniu. Co więcej, a może nawet co ważniejsze, w starych murach Ochida dało się czuć skazę będącą skutkiem techniki kontrolującej używanej przez Iseiego. W tych kamieniach mieszkało zbyt wiele złych wspomnień, których nie dało się wymazać, odgonić czy w końcu przebaczyć. Było tam wciąż zbyt wiele bólu i smutku. Po rozproszeniu techniki kontrolującej atmosfera stała się dużo lżejsza, jednak wciąż pozostawała dość przygnębiająca, dlatego w ostateczności rodzina zielonookiej zdecydowała się stamtąd wynieść, żeby zacząć zupełnie od nowa, z czystą, świeżą kartą.
Kunoichi wyszła z prośbą o przesiedlenie do Hokage i uzyskała zgodę. Piąta w zasadzie była zdziwiona, iż tak stroniący od innych klan nagle wyskoczył sam z siebie z pomysłem zbliżenia się do mieszkańców Liścia niczym diabeł z pudełka, ale właściwie cieszył ją taki obrót spraw. Miała poczucie, że odzyskuje jeden ze swoich najsilniejszych rodów. A to dobrze. Bo wieść o tym na pewno szybko rozejdzie się po świecie. Konoha znów rośnie w siłę. Dobrze. Bardzo dobrze. Niech mówią. Niech gadają. Niech szerzą się plotki. Przynajmniej dzięki temu byli nieco bezpieczniejsi. Nikt nie odważy się zaatakować Liścia, kiedy ten rósł w siłę jak szalony. Ponad to wzrost siły wiązał się także z tym, że na następnym zebraniu Pięciu Kage będzie miała więcej do powiedzenia. Nie omieszka wykorzystać tej możliwości, żeby postawić kilka srogich warunków Krajowi Ziemi, jeśli ten chciał utrzymać pokój po tym, jak nieomal rozpętał kolejną wojnę. Utrze tego wielkiego nosa staremu Tsuchikage. Niech ten kurdupel nauczy się w końcu, że zabawy z ogniem są niebezpieczne!
Jednak w tym wszystkim było więcej powodów do radości. Tsunade naprawdę cieszyła się widząc, jak gorącokrwista Daichi zmyślnie przewodziła swojemu klanowi. W chwili, kiedy dowiedziała się, że dziewczyna została mianowana nową głową rodziny miała co do tego pomysłu wiele obiekcji i jeszcze więcej obaw. Bała się, że ta nie podoła postawionemu przed nią zadaniu, że była zbyt narwana i zapalczywa, że było w niej zbyt wiele złych i przede wszystkim tłumionych emocji, że się załamie lub poprowadzi własnych krewnych ku kompletnej klęsce. Teraz jednak widziała, że jej obawy były bezpodstawne. Jasnowłosa naprawdę dobrze radziła sobie w roli, w jakiej została osadzona. Życie z miejsca od razu rzuciło ją na głęboką wodę, zmuszając do podejmowania horrendalnie trudnych decyzji i poświęceń, jednak ta nie dawała za wygraną i raz za razem wypływała na powierzchnię, kiedy przeciwności losu próbowały ją podtopić. Uparcie zmierzała w stronę brzegu, aż w końcu wydawało się, że obiema nogami udało jej się stanąć na pewnym gruncie, gdyż nastroje panujące wśród jej poddanych przemawiały na jej korzyść.
Nie dało się jednak ukryć, że w jej sukcesie maczał palce także ktoś z zewnątrz – Itachi Uchiha. To również cieszyło Piątą, gdyż impulsywna Daichi stanowiła wyborny duet z opanowanym brunetem. Jedno trzymało w ryzach drugie. Lepszej sytuacji po prostu wyobrazić by sobie chyba nie mogła.
Powody do radości miała nie tylko Hokage, ale także Danzou. Kiedy Ochida przyszła z prośbą o przyznanie jakiś terenów podlegających pod zwierzchnictwo Konohy dla jej rodziny ten ucieszył się jak chyba jeszcze nigdy. Pod pretekstem małej ilości terenów do zagospodarowania oraz powołując się na rzekome niebezpieczeństwo, jakim mógł wykazać się jak do tej pory odseparowany od wioski klan, wymusił zarówno na Tsunade jak i na zielonookiej, aby te zgodziły się, żeby Ochida zamieszkali w jednej dzielnicy – podobnie jak i Uchiha. To ułatwiało obserwację i w razie potrzeby inwigilację problematycznego rodu. Co więcej, udało mu się zmusić demoniczny klan do zamieszkania w sąsiedztwie dziedziców sharingana, co umożliwiało obserwowanie dwóch niebezpiecznych klanów na raz. Upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu! Kto by się w takiej chwili nie posiadał z radości?
Ochida jednak nie narzekali. Byli ogromnie wdzięczni za pomoc udzieloną ze strony Uchiha, więc podobny układ był im na rękę. Poza tym, ze względu na to, że głowy obu klanów dobrze ze sobą współżyły, Uchiha wciąż wspierali Ochida w czasie, jak i zarówno po przeprowadzce. Z początku pomagali przenosić pakunki, dostarczali brakujących koców, garnków i innych przedmiotów codziennego użytku lub też pomagali odnowić podupadający budynek, który rodzina Daichi dostała wraz ze skromną kwotą, która miała wystarczyć im na remont w ramach reparacji za zniszczenie ich pierwotnej siedziby. Współpraca kwitła. Dzięki temu Uchiha nie czuli się już tak wyalienowani na obrzeżach wioski, na które przymusowo zostali przesiedleni przez Shimurę po inwazji Dziewięcioogoniastego, a dyskomfort Ochida związany z tym, jak niektórzy mieszkańcy Liścia wciąż się na nich nieprzychylnie zapatrywali był znacznie łatwiejszy do zniesienia, gdyż mieli świadomość, że mieli sprawdzonego sojusznika w postaci zaprzyjaźnionego rodu po swojej stronie.
Wraz z tym jak przyjaźń między dwoma klanami rosła w siłę, między ich członkami nawiązywały się pierwsze, spontaniczne relacje. To oznaczało, że kunoichi nie była jednak zmuszona do wyjścia za długowłosego.
- No i patrz… - jasnowłosa przeciągnęła się leniwie, wygrzewając się w promieniach późnopopołudniowego słońca na tarasie wewnętrznego ogrodu rezydencji przyjaciela. – Upiekło ci się – zaśmiała i położyła się na dokładnie zamiecionych i wypucowanych w pocie czoła przez matkę chłopaka deskach.
- Co masz przez to na myśli? – zapytał, sięgając po następne dango pyszniące się na talerzyku.
Jego jedna z tak nielicznych słabości – słabości do słodkich, kolorowych klusek – wzięła nad nim górę, przez co nie mógł sobie odmówić łakoci. Ale czy w sumie nie zasłużył sobie na nie ostatnimi wyczynami? W końcu każdy musiał być należycie wynagrodzony za swoją ciężką pracę.
- No, z tym ślubem – sprostowała. – Gdyby nie to, że nasi zaczynają czuć do siebie miętę, to byłbyś zmuszony się ze mną hajtnąć – parsknęła śmiechem. – Taka była przecież umowa. Żeby zwiększyć szansę pozyskania dziecka dysponującego zarówno jednym, jak i drugim kekkei-genkai – przypomniała. – Gdyby w istocie do tego doszło, twoje poświęcenie dla tej sprawy nie miałoby granic – zaśmiała się mrocznie.
- Dlaczego tak uważasz? – podniósł jedną brew, nie rozumiejąc, co jego rozmówczyni miała na myśli.
- Daj spokój – przewróciła oczyma, a następnie całe ciało, kładąc się tym samym na brzuchu, żeby spojrzeć chłopakowi w oczy. Widok jego rozmytego, ślepego oka, które stracił na rzecz Izanagi użytego, żeby ratować ich oboje z łap śmierci, wciąż w pewien sposób wywoływał u niej poczucie winy, przez co nie mogła długo utrzymać kontaktu wzrokowego z długowłosym. – Mówisz tak, jakby było ci to zupełnie obojętne, albo, co gorsza, jakbyś nie miał nic przeciwko temu – prychnęła, po czym zwędziła ze stojącej wprost naprzeciw niej tacy kilka ciasteczek.
- Dlaczego miałbym mieć coś przeciwko temu? – dopytywał, sięgając tym razem po herbatę.
- Dlatego, że byłbyś zmuszony się ze mną ożenić? – spojrzała na towarzysza jak na osobę niespełna rozumu. – Teraz przynajmniej nie masz żadnych nacisków. Możesz ożenić się z kimś, kogo naprawdę kochasz – wyjaśniła. – Poza tym nie oszukujmy się, nie wytrzymałbyś ze mną jako żoną nawet tygodnia – zarechotała.
- Wciąż nie widzę związku – wzruszył ramionami.
- Bo ślepy najwyraźniej jesteś… - burknęła pod nosem.
- Tylko w połowie – zaśmiał się widząc minę dziewczyny, którą ta zrobiła słysząc tą odpowiedź. W końcu miał nie usłyszeć jej zgryźliwego komentarza… Ach, przeklęci Uchiha i ich perfekcja, która obejmowała także ich nienaganny zmysł słuchu!
- Mniejsza – machnęła lekceważąco ręką, windując się do siadu i strząsając z siebie okruszki. – W każdym razie teraz możemy kontynuować naszą współpracę tak jak dotychczas. W sensie… nie musimy zmieniać naszych relacji i możemy pozostać na stopie przyjacielskiej – podsumowała. – Oczywiście nie myśl, że cały czas zamierzam cię tylko wykorzystywać. Zdaję sobie sprawę, że póki co wciąż dokładasz do tego interesu, ale obiecuję odpowiednio się odwdzięczyć – zaręczyła.
- Doprawdy?
- Śmiałeś w to wątpić chociaż przez chwilę? – dziewczyna uniosła się niemal urażona zachowaniem gospodarza. – Daj mi jeszcze trochę czasu! Pozbieram się do kupy i odpłacę ci się z nawiązką! – obiecała.
- Nie, nie wątpiłem w ciebie – stwierdził prosto. – Ani przez chwilę – podkreślił z jakimś dziwnym błyskiem w oku, przez co zielonooką przeszły elektryzujące dreszcze. – Powiem nawet więcej; cieszę się, bo widzę u ciebie niemały postęp – oparł się wygodniej o belkę nośną spadzistego daszku nad ich głowami. Kontynuował, czując na sobie spojrzenie rządne wyjaśnień, jakim został obdarowany ze strony dziewczyny. – Zawsze chciałaś być niezależna. Chorobliwie. Niezależna, aż do bólu – zaczął, uśmiechając się krzywo, z lekkim pobłażaniem. – W miarę ci to jeszcze wychodziło, kiedy musiałaś dbać tylko i wyłącznie o swój tyłek, ale w chwili, kiedy zostałaś głową rodziny wszystko uległo zmianie. Musiałaś zrozumieć, że nie wszystkiemu podołasz sama, że nie ma sensu w tym, abyś urabiała się za każdym razem po łokcie, bo twoje starania i tak nie będą wymierne w porównaniu do otrzymanych rezultatów. Musiałaś nauczyć się ufać innym, zmienić swoje myślenie, zrozumieć, że teraz jesteś liderem klanu, a więc twoja pozycja zmieniła się. Teraz jesteś tutaj właściwie po to, żeby koordynować odpowiednio pracę i wydawać polecenia, a nie je wykonywać. Nie jesteś już dłużej podmiotem wykonawczym. Obecnie jesteś zleceniodawcą – uważnie śledził każdą najdrobniejszą zmianę na twarzy jasnowłosej, która pojawiała się w odpowiedzi na jego słowa. – Wciąż jesteś beznadziejna w powierzaniu zadań innym, bo obsesyjnie boisz się, że ktoś coś spartoli, więc wolałabyś wszystko wziąć we własne ręce, ale powiedzmy, że jesteśmy na dobrej drodze, żeby to zmienić – zaśmiał się pod nosem. – A to już naprawdę wiele; tym bardziej jak na ciebie – założył ręce na piersi. Kunoichi przewróciła oczyma na to stwierdzenie. – Poza tym mam wrażenie, że w końcu trafiło do ciebie to, że ja nigdy nie uważałem cię za rywala – wzruszył ramionami.
- Czy ty właśnie rzucasz mi wyzwanie?! – gwałtownie zerwała się z miejsca. – Uważasz, że nigdy nie byłam dla ciebie wystarczająco dobra, żebyś uważał mnie za rywala? – nachmurzyła się.
- Nie – pokręcił głową z politowaniem. – Wyobraź sobie, że zawsze byłaś tak dobra, że wolałem cię trzymać po swojej stronie jako przyjaciela niżby wroga, jednak ty zawsze uparcie chciałaś ze mną rywalizować – westchnął ciężko.
Daichi zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem, upewniając się czy ten aby na pewno mówił prawdę, czy tylko sobie kpił, porywając się na sarkazm i cynizm. W końcu nie mogła zapomnieć, że rozmawiała z Uchihą, więc nigdy nic do końca nie było wiadomo. Ponad to członkowie tego klanu sarkazm chyba tłoczyli razem z krwią w żyłach, gdyż ten był dla nich tak naturalny…
Nie widząc jednak za bardzo nic podejrzanego odetchnęła z ulgą i spuściła nieco z tonu. Z powrotem usiadła na swoje poprzednie miejsce, próbując przetrawić podany do informacji fakt, iż Itachi zawsze ją szanował i doceniał jej wsparcie.
- No… Chyba powoli coś do mnie trafia… - mruknęła cicho.
- To dobrze – brunet uśmiechnął się półgębkiem, przysuwając się do swojej rozmówczyni. – Bo dzięki temu będziesz w stanie odpowiednio mi się odwdzięczyć za udzieloną pomoc.
- Mówiłam ci już! – z powrotem się uniosła. Myśl, że była coś komuś winna była dla niej jak drzazga w palcu; bolesna, jednak dało się z nią żyć. Niemniej, stawała się ona niemożliwie doskwierająca w momentach, kiedy chłopak naciskał na nią, tak jak w obecnej chwili. – Masz moją dozgonną wdzięczność – wyznała z trudem, uciekając gdzieś spojrzeniem. – Daj mi jeszcze trochę czasu na pozbieranie się do kupy i obiecuję, że odpłacę ci się w każdy sposób, jaki będzie dla ciebie odpowiedni – westchnęła.
- Świetnie – ukontentowany usłyszaną odpowiedzią długowłosy odchylił się do tyłu, podpierając się na rękach i wygrzewając w promieniach słońca bladą, zmęczoną twarz. – W takim razie, dlaczego za mnie nie wyjdziesz? – zapytał bez ogródek.
- Co?! – dziewczyna nieomal udławiła się pitą właśnie herbatą. – Co proszę?
- Zapytałem czy zostaniesz moją żoną – powtórzył spokojnie.
- Czy z tobą wszystko w porządku? – zamrugała kilkakrotnie tym razem będąc autentycznie zaniepokojoną stanem przyjaciela. – Powiedziałam ci przecież, że nie musimy brać ślubu, żeby dalej kontynuować naszą współpracę… - przypomniała. – Nie ma przecież już żadnego przymusu, żebyśmy musieli brać ślub… - zauważyła.
- Owszem, nie działamy pod żadnym przymusem… ale czy to nawet nie lepiej? – rozłożył ręce, jakby mówił o najoczywistszej rzeczy na świecie. – Nie musimy brać ślubu, żeby kontynuować naszą współpracę, jednak gdybyśmy zostali małżeństwem to w żaden sposób nie zaszkodziłoby naszemu sojuszowi, prawda? – wpatrywał się w kunoichi tak intensywnie, aż ta powoli zaczęła się cofać. Chłopak widząc to jednak, szybko udaremnił jej próby oddalenia się i złapał ją za nogę, po czym bezpardonowo ją do siebie przysunął, tak, iż dzieliła ich teraz zaledwie minimalna odległość.
- Chwila… Więc ty CHCESZ się ze mną ożenić?! – wykrzyknęła spanikowana.
- A czy powiedziałem przed chwilą coś innego? – spojrzał na nią z niezrozumieniem wypisanym na twarzy. – Przecież od początku o tym mówiłem – stwierdził prosto.
- Tak, jasne… - przewróciła oczyma. – Bo was, Uchiha, to tak łatwo jest przejrzeć i zrozumieć, nie? Zawsze jesteście tacy dosadni i prostolinijni – ironizowała.
- W tej akurat kwestii byłem dosadny i prostolinijny – argumentował.
- No oczywiście… - kłóciliby się tak dalej, gdyby nie posłaniec rodu Ochida, który zdyszany wpadł na taras, ledwo trzymając się na nogach. Rozdygotany spojrzał na kobietę, która momentalnie spoważniała i wyprostowała się. – Co się stało? – zapytała zaniepokojona.
- Daichi-sama! – zawołał. – Nie uwierzy pani! Nie uwierzy! – dyszał ciężko, wspierając się dłońmi na własnych kolanach. – Mikoto-sama właśnie przybył! – zawołał na wpół załamany, na wpół wciąż oszołomiony.
- Mikoto?! – zawyła jasnowłosa, zrywając się na równe nogi. – Na litość dobrej Kannon, co on tutaj robi?! W dodatku w takim momencie?! – zapytała najwyraźniej sama siebie, po czym z miejsca ruszyła biegiem ku własnemu domowi, który wciąż był jeszcze w trakcie przeprowadzania gruntownego remontu.
Mikoto! Pięknie! Jeszcze tylko jego brakowało tutaj do szczęścia! Nie ma co, bożkowie nieźle sobie z niej zakpili, zsyłając na jej drogę ponownie tę tajemniczą personę, jaką był jej nieproszony i niezapowiedziany gość.

***

Itachi ruszył w ślad za Ochidą. Oczywiście, że ruszył. A jakże by inaczej. Niezmiennie kroczył u jej boku, nawet jeśli teraz za cholerę nie miał pojęcia, czemu zmierzali naprzeciw, czemu tym razem przyjdzie spojrzeć im w oczy. Bo dla odmiany w oczach dziewczyny widział szczerą obawę, co nie nastrajało go zbyt pozytywnie. Jasnowłosa zdała się momentalnie zbladnąć, a jej oddech nerwowo przyspieszył. Długowłosy próbował wywiedzieć się, dlaczego wizyta jakiegoś nieoczekiwanego gościa wywarła na niej takie wrażenie, jakby posłaniec dopiero co obwieścił jej, że ta będzie musiała po raz kolejny zmierzyć się z shinigami, jednak ta uparcie milczała niczym zaklęta. Zdawała się być pochłonięta przez własne myśli, prawdopodobnie opracowywała już jakieś plany, taktyki, przewidywała i próbowała znaleźć zawczasu rozwiązania dla nadchodzących problemów. Miło by było gdyby raczyła sobie przypomnieć, że u swojego boku miała geniusza Konohy zawsze chętnie służącego radą i pomocą, jednak fakt, iż przynajmniej póki co nie chciała mu niczego wytłumaczyć świadczył albo o tym, że ta wciąż jeszcze do końca się do niego nie przekonała i mu nie ufała, albo coś ukrywała. A biorąc poprawkę na to, że obydwoje stawali już kilkakrotnie w obronie życia tej drugiej osoby, ryzykując przy tym własnym, świadczył raczej o tym, iż musieli darzyć się zaufaniem. I to nie byle jakim. Niewydarzonym. W takim wypadku liczba wyjaśnień jej milczenia redukowała się do jednego – o czymś mu nie powiedziała. Zostawiła sobie jakieś najciemniejsze, najmroczniejsze sekrety, o których nie wspomniała mu słowem. I zapewne dalej milczałaby na ich temat, gdyby nie niespodziewane odwiedziny nieznajomego.
Brunet westchnął ciężko. A przecież tyle razy mówił! Tyle razy powtarzał! Prosił, żeby w końcu powiedziała mu o sobie wszystko. Żeby zrzuciła z barków ten ogromny ciężar, jakim kładł się na jej stosunkowo drobnej jak na wojowniczkę postaci, utrzymywania sekretów, milczenia, duszenia tego wszystkiego w sobie przez lata w samotności. Przecież wiedziała już, do czego prowadziła samotność. Wiedziała, czym ona jest. Wiedziała, a mimo to wciąż nie do końca zawróciła z tej stromej ścieżki wprost w objęcia szaleństwa, która wiodła tylko w jedną stronę – ścieżki, którą między innymi objął jej niedawny przeciwnik i przodek, Isei. Widziała, co dzieje się z ludźmi, którym szkarłatna mgła pożądania i obsesji unosząca się nad ową ścieżką przyćmi umysł. Widziała i wiedziała to wszystko tak dobrze. Tak przejmująco dobrze. Do bólu. Jednak wciąż nie potrafiła w pełni się od niej odwrócić i kiedy tylko Uchiha spuszczał ją na chwilę z oka, ta jakby na przekór, niczym nieposłuszne, rozkapryszone dziecko puszczała się biegiem stromym zboczem, w którego dole leżała Kraina Demonów. A zapuszczając się do tej piekielnej krainy, demonicznej dziedziny, żaden człowiek nie mógł nawet marzyć o zachowaniu swojego człowieczeństwa i świadomości. Nawet jeśli pochodził z cholernego rodu Ochida!
Syn Fugaku był znany ze swojego stoickiego spokoju i opanowania, jednak nawet jego cierpliwość miała swoje granice. Bo raz za razem zawracał zielonooką ze źle obranej drogi, naprowadzał ją na poprawną lub przynajmniej mniej destrukcyjną, jednak ta pozostawała ślepa na jego wysiłki albo robiła mu na złość. A przecież jedyne czego dla niej chciał to bezpieczeństwo i zachowanie zdrowych zmysłów. Czy to aż tak wiele?
Szczerze powiedziawszy był już zmęczony tą, najwyraźniej, bezsensowną szarpaniną. Próbował się do niej zbliżyć, pomagać, okazywać swoje wsparcie w każdej dziedzinie i na każdym kroku, jednak to nie przynosiło wymiernych rezultatów. W jednej chwili poczuł się obdarty ze wszelkiej nadziei. To zapewne wina tego dramatycznego kontrastu. No bo przecież jeszcze przed chwilą siedzieli beztrosko na ganku i przekomarzali się słownie, żartowali i wygrzewali się w słońcu tkwiąc w swojej małej, ulotnej sielance, a teraz znów musieli z czymś się zmierzyć. „Czymś” – to bardzo dobre słowo. Bowiem Itachi wciąż nie wiedział, czego może się spodziewać i to również nie przekładało się na jego komfort. Tak samo jak fakt, że jeszcze parę chwil temu siedział ze spokojną, ułożoną dziewczyną, która odzyskiwała kontrolę nad własnym życiem, którą udało mu się zawrócić z drogi wiodącej do autodestrukcji, podczas gdy teraz przyszło mu z powrotem gonić jedynie za rozgorączkowaną, skrytą, wrogą i nieufną, w gruncie rzeczy, praktycznie nieznajomą.
Bo przecież nie mógł mieć pewności, ile ta jeszcze skrywała sekretów, prawda?
Możliwe, że powinien przyzwyczaić się już do myśli, że Daichi nigdy nie powie mu o wszystkim wprost, że zawsze będzie próbowała ukryć pewne rany i zadrapania, skazy i nieczystości, do których nikt zbyt chętnie się nie przyznawał. Możliwe, że wymagał od niej za dużo na raz. W końcu przez większą część swojego życia musiała polegać na samej sobie, więc nic dziwnego, że obdarzanie zaufaniem innych szło jej jak krew z nosa – powoli i boleśnie. Ponad to zdawał sobie sprawę z tego, że kunoichi w jakimś sensie nie postrzegała samą siebie w kategoriach człowieka. A przynajmniej nie w pełni. Czasem widać to było po niej mocniej, czasem słabiej; czasem nie miało to większego znaczenia, a czasem tylko wzmagało jej niechęć do rodzaju ludzkiego, przez co wydawało się, że ta najchętniej spakowałaby naprędce tobołek i ruszyła na jakieś bezludzie. Był tego wszystkiego świadom, jednak tak długo jak jasnowłosa wciąż trzymała przed nim sekrety, ten czuł, że również nie może obdarzyć jej pełnym zaufaniem – zupełnie tak jak ona jego. To wznosiło między nimi ścianę, a właściwie mur, który oddzielał ich od siebie w zimny i bezwzględny sposób, w jaki tylko potrafią robić to nieożywione, szare, betonowe konstrukcje. Utrudniało współpracę.
A w gruncie rzeczy kuzyn Shiusuiego nie chciał przecież niczego innego jak zapewnienia, że przyszło mu osiąść na stałym gruncie. Bo niezależnie od tego kim człowiek czy też demon by nie był, każdy miał prawo do bycia zmęczonym. Uchiha był zmęczony. Jak koń wyścigowy po wygranym turnieju. Jak wielbłąd po przebytej podróży przez bezmiar pustyni. Bo on również przeszedł swoje. Ciężko zniósł poprzednią wojnę z Krają Ziemi, w którym zginęła poprzednia głowa klanu Ochida oraz w skutek otrzymanych nań ran zmarł Keizo. W tej samej wojnie jego ojciec został kaleką, przez co jemu samemu przyszło przedwcześnie przyjąć tytuł lidera rodu. Nim emocje zdążyły opaść po jednych, krwawych walkach, już trzeba było szykować się do następnych. On również musiał zmierzyć się ze spiskiem uknutym przez Skałę. Walczył zaciekle z przeklętą, regularną armią, mając do dyspozycji jedynie dwie grupy zwiadowcze. Stanął twarzą w twarz z bożkiem śmierci i niejako umarł. Użył jednej z zakazanych technik swojego rodu, żeby ratować siebie i swoją towarzyszkę, którą jeszcze wcześniej musiał wspierać psychicznie, kiedy ta borykała się ze zdradą własnego klanu. Pomógł jej w odzyskaniu należnego jej miejsca i tytułu, w zaprowadzeniu porządku na własnym podwórku. Przez cały ten czas był dla niej opoką, oazą, schronieniem – źródłem spokoju i cierpliwości niczym postać świętego z ryciny, kiedy ta szalała targana nienawiścią, niepokojem, żalem i rozpaczą. Pozwalał jej to wszystko z siebie zrzucić, dzieląc jej troski i brzemię na pół, pomagając jej się podźwignąć, kiedy ta zaczynała się słaniać, kiedy miała już ochotę się poddać lub zawrócić – co było widoczne, rzecz jasna, jedynie w jej srogich, zimnych oczach, gdyż jak zwykle nie pisnęła nawet słowa na temat tego, co siedziało jej w głowie, a tym bardziej w sercu.
Długowłosy miał opinię dość skrytej i tajemniczej osoby, ale sam miał już dość tych wiecznych niedomówień. Chciał postawić wszystkie sprawy jasno tu i teraz, jednak dziewczyna skutecznie mu to utrudniała i odgradzała się kolejnymi betonowymi ogrodzeniami. A Itachi miał już wyjątkowo powyżej uszu nieustannego walenia głową w ścianę. Miał wrażenie, że jeszcze chwila i rozłupie sobie czaszkę, a przeklęta szara ściana pozostanie i tak nietknięta. Wyjątkowo dobitnie poczuł, że jego wszelkie starania były bezowocne.
Daichi w tym czasie brnęła niezmordowana przed siebie z czasem tylko przyspieszając kroku. Nie zwracała uwagi na wyjątkowo krzywą i kwaśną minę towarzysza. To w jego mniemaniu dowodziło tylko tego, jak bardzo ta potrafiła być arogancka i zapatrzona w siebie. I to go w jakiś sposób rozdrażniło. Jasne, rozumiał, że mając przez lata za jedynego towarzysza jedynie wilka musiała stać się w pewnym stopniu snobem, żeby przetrwać, żeby nie stwierdzić, że dla jednej osoby, dla samej siebie to właściwie nie warto się starać i trudzić, jednak dzisiaj najwidoczniej nadszedł dzień, w którym brunet miał wszystkiego po dziurki w nosie. Rozumiał wiele rzeczy, gdyż w końcu był geniuszem, jednak bycie wybitnym strategiem nijak wiązało się z akceptacją stanu rzeczy takim, jaki ten prezentował się w obecnej chwili. Rozumiał, ale się nie godził. Bo przecież każdy z nas od czasu do czasu ma ochotę być tym, którym zajmują się inni, a nie tym, który zajmuje się innymi. Każdy z nas od czasu do czasu ma prawo zabiegać o uwagę innej osoby.
No chyba, że ów osoba, o której uwagę zdecydujesz się zabiegać, postanowi pozostać ślepa na twoje potrzeby.
A to dobre, nie? Bo przecież to niby ty tu straciłeś oko, prawda? Ta miała dwoje sprawnych oczu i miotała się jak dziecko we mgle, kiedy ty zmuszony byłeś patrzeć na świat jedynie jednym i to w dodatku krótkowidzącym okiem, a zdawało się, że dostrzegasz znacznie więcej.
W końcu dotarli do nowej rezydencji Ochida. Wszędzie wciąż wznosił się gryzący, wapienny pył, który uchodził za mdłą, mleczną mgłę w złotych promieniach słonecznych. Mimo iż było już późne popołudnie, naprawy i remonty wciąż trwały. W końcu z robotą trzeba było się uwijać. Na naprędce wzniesionych rusztowaniach z metalowych rurek i koślawych desek, które zdecydowanie nie nadawały się do naprawy wątpliwej konstrukcji budynku, tłoczyli się ninja, którzy w obecnej chwili pełnili również funkcje dekarzy, murarzy, glazurników, hydraulików, tynkarzy, elektryków i wielu innych. Wciąż dało się słyszeć rytmiczny, żwawy tupot nóg na nieoheblowanych, starych deskach, stukot narzędzi i obijanych wiader, chlust wody i monotonny terkot betoniarki.
W cieniu starej, sękatej, rozrośniętej jabłoni stała ozdobna, staromodna lektyka mieniąca się złotem i purpurą, miejscami również czerwienią. Jasnowłosa z miejsca ją poznała, a na jej widok niemal zrobiło jej się słabo. Jej serce na moment zamarło, aby następnie szarpnąć się mocno i niespokojnie w piersi, uderzyć silnie w klatkę żeber niczym uporczywy sprzedawca-domokrążca próbujący sprzedać tandetne odkurzacze i plastikowe noże, żądny, żeby otworzyć mu drzwi.
Widząc, że lektyka nie była strzeżona przez niesławną straż przyboczną Mikoto, kunoichi domyśliła się, że goście musieli już wprosić się do środka. Czym prędzej więc wpadła do obszernego holu, po którym trzask szerokich, dwuskrzydłowych, ciemnych, drewnianych odrzwi odbił się głuchym echem.
- Gdzie oni są?! – zapytała rozgorączkowana dziewczyny, która właśnie tarabaniła się na piętro ze skrzynką z narzędziami.
Spłoszona dziewczyna nie odezwała się słowem, za to wskazała jedynie palcem w kierunku jednego z wciąż pustych pokoi, do których prowadziły również olbrzymie, teraz przezornie zamknięte, ciężkie drzwi. Ochida znani byli w świecie ze swoich płowych włosów, niesamowicie intensywnie zielonych oczu oraz bladej cery, jednak obie kobiety wydały mu się tej chwili stanowczo zbyt białe, niemal przezroczyste i popielate. Bały się. Stresowały. A to niedobrze. Bo może okazać się, że znów przyjdzie im zmierzyć się z czymś istnie paskudnym, a długowłosy wciąż nie miał pojęcia, czym owe „coś” może być i jaką formę może przyjąć.
- Zostań tu – poleciła, kładąc dłoń na jego klatce piersiowej. Upewniając się, że ten z pewnością zostanie w miejscu, sama ruszyła ku wcześniej wskazanemu pomieszczeniu i wsunęła się do niego szybko, zupełnie jakby się skradała, jakby nikt postronny nie mógł zobaczyć, co czaiło się w środku.
Więc Uchiha został. Zły, zmęczony, poirytowany, trawiony niewiedzą i niepewnościami. Ale został. Posłusznie stał w miejscu niczym wmurowany w podłogę i w napięciu czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Bo cóż innego mógł zrobić w obecnej chwili? Musiał zastosować się do wydanego polecenia. W końcu zawód shinobi niejako go do tego zobowiązywał.
Poza tym w razie pojawienia się kolejnych trudności musiał być gotowy służyć pomocą i schronieniem. Takie już jego zadanie. Nawet jeśli czasem przyprawiało go ono o pianę na pysku, której nie pozwalał sobie beztrosko toczyć i uparcie łykał ją tylko ze względów czysto estetycznych. Bo wiedział, że bez jego wsparcia wciąż chwiejny, karciany tron Daichi mógł się szybko rozpaść. A on nie mógł do tego dopuścić.

***

Kobieta rozmawiała z nieproszonym, niezapowiedzianym gościem długo. Za długo. Stanowczo za długo. Tak cholernie długo, iż sam Itachi musiał przyznać, że czekanie pod drzwiami niczym wierny pies lub małe dziecko, które bało się wyjść gdziekolwiek bez opieki dorosłego było nieco nie na miejscu. Kwitł podparty o ścianę na tyle długo, iż nawet domownicy zaczęli na niego dziwnie spoglądać. Niektórzy rzucali mu jakby ponaglające spojrzenia, jakby chcieli mu powiedzieć, że skoro i tak nie ma nic do roboty, to mógłby przynajmniej pomóc pryz remoncie i naprawach, a nie tak biernie stać w miejscu, jednak nikt ostatecznie nie odważył się wypowiedzieć swoich myśli na głos. W końcu nie wypadało. W końcu to była głowa sprzymierzonego klanu, niejako ich wybawicieli. Co jak co, jednak jednego, czego z pewnością nie można było odmówić Ochida, było wyczucie taktu. Wiedzieli, komu mogą pyskować, a komu nie. Niemniej jednak, nawet kiedy teoretycznie mieli już ten przywilej postawienia się z kimś na równi, ci wciąż zazwyczaj pozostawali chłodno wyrachowani, trzymali się utartych reguł kurtuazyjnych. Nie pozwalali sobie na stracenie nad sobą kontroli i poniesienie się emocjom. Brunet domniemywał, iż był to wynik specyficznych treningów, w których zmuszeni byli brać udział nawet najmłodsi członkowie klanu. Panicznie bali się przejęcia nad sobą władzy przez demona, przez co starali się kontrolować niemal na każdym kroku, kontrolować każdy swój odruch. Zachowywali się przez to nieco nienaturalnie, wymuszenie, a może nawet teatralnie, jednak długowłosy poniekąd rozumiał ich podejście.
Nie oznaczało to jednak, że wszyscy w domu Chiki byli oziębli i bezduszni. Ponad to nie wszyscy byli „broniami”, zatem nie wszyscy także byli dokładnie szkoleni w technikach, które znacząco wpływały na zachowanie i postrzeganie świata przez trenowaną jednostkę. Były tu też dzieci. Znacznie mniej beztroskie niż te z jego własnego domu czy reszty wioski, jednak przy tym również nie tak zmartwiałe jak niektórzy członkowie rodziny. Kilka dziewczynek wchodzących już w wiek dojrzewania przystanęło pod przeciwną ścianą do tej, o którą opierał się Uchiha i zbite w ciasną grupkę posyłały mu zalotne spojrzenia, chichocząc przy tym wysokimi, piskliwymi głosami. Niektórzy po prostu przemijali obok niego obojętni, zbyt zajęci własnymi obowiązkami, żeby zwrócić na niego większą uwagę. Inni zaś patrzyli z uznaniem, skłaniając się w delikatnych ukłonach w geście przywitania i wyrażanego szacunku za udzieloną pomoc w ciężkich dla nich czasach.
Chłopak w końcu westchnął ciężko i wyszedł na zewnątrz, zastanawiając się czy przyjdzie mu tu czekać do wieczora, a może nawet jeszcze dłużej. Kto wie, o czym jasnowłosa mogła rozprawiać z tajemniczym Mikoto i ile mogło im na tym zejść? Cóż, z pewnością on nie wiedział…
Usiadł na trawie w pobliżu głównego wejścia rezydencji. Słońce, mimo iż już zachodziło, szybko objęło go swoimi ciepłymi ramionami, nagrzewając jego ciemny strój i włosy, przez co zrobiło mu się duszno. Odchylił się do tyłu, opierając na usztywnionych w łokciach rękach i wyciągnął przed siebie nogi, obserwując, co działo się dookoła. Nadeszła już wiosna prezentując swoją barwną, kwiecistą suknię w całej swej krasie i okazałości. W złotym blasku wydawało mu się, że wszystkie kolory stały się nagle bardziej wyraziste i żywe. Zieleń pobliskich drzew była soczysta i uspakajająca, niebo zamieniło się w płynne złoto, a kwitnące krzewy wyglądały niczym urokliwe, fantazyjne kleksy kolorowej farby rzucone na płótno obrazu ręką abstrakcjonisty w przypadkowych miejscach. Sielankowa sceneria. A właściwie to była sielankowa, dopóki zdyszany posłaniec nie wpadł na taras, na którym wcześniej wygrzewał się z zielonooką. Bez niej u boku ten sam widok nie był już tak samo bajkowy i kojący. Byłby spokojniejszy, gdyby miał ją przy sobie. Dopiero wtedy i tylko wtedy byłby pewny, że ta była bezpieczna. A tak przecież nie wiedział, co się z nią działo. Nawet jeśli fizycznie znajdywali się zaledwie kilka metrów od siebie oddzieleni co najwyżej kilkoma betonowymi ścianami. Nie wiedział, co przewrotny los znów postanowił przynieść jej w darze i przez to, z czym przyjdzie im wspólnie stanąć twarzą w twarz. Ta niewiedza wzbudzała w nim najgorsze obawy i denerwowała go, a gwałtowna reakcja ze strony dziewczyny również go nie uspokajała.
Po pewnym czasie delikatny, aksamitny wiatr przybrał na sile i stał się chłodniejszy, tym samym mniej przyjemny. Niebo przybrało barwę głębokiego pomarańczu i krwistej czerwieni, a jemu głowa powoli zaczęła bezwładnie opadać na pierś, kiedy zaczął niemal przysypiać. Ktoś zaproponował mu herbatę i okrycie, jednak odmówił.
Po całych wiekach oczekiwań wreszcie wróciła. Daichi usiadła obok przyjaciela jakby nigdy nic, jakby zupełnie nie była zmuszona przerwać tę miłą nasiadówkę na kilka dobrych godzin. Usiadła i milczała.
- Co się stało? – zapytał więc Itachi, jednak kunoichi w odpowiedzi jedynie skrzywiła się, nie mogąc znaleźć słów, żeby pokrótce streścić całą zaistniałą sytuację. – Kto to w ogóle jest? – dopytywał imperatywnym tonem.
- Mikoto to… - zaczęła niepewnie. – Tamci trzej – zmieniła zdanie i na początek postanowiła skupić się na trójce mężczyzn rozmawiających z kilkoma członkami rodu, których zapewne musieli kojarzyć z dawnych lat – to Aoishi, Sochiro i Jin – przedstawiła przybyszy, którzy niby nie zareagowali w żaden sposób, jednak ich sylwetki stężały, co świadczyło o tym, iż zaczęli uważniej nasłuchiwać, kiedy dosłyszeli własne imiona. – To straż przyboczna Mikoto. Są bardzo utalentowanymi wojownikami…
- A kto to, do cholery, ten Mikoto? – brunet zirytował się, ściągając gniewnie brwi. Nie podobało mu się, jak jego towarzyszka krążyła wokół najwidoczniej niekoniecznie przyjemnego tematu niczym sęp nad padliną. – Co to za persona, która musi mieć swoją prywatną straż przyboczną i podróżować w lektyce? – prychnął. – Co to, jakiś daimyo? – przewrócił oczyma.
- Gorzej – przyznała kobieta, na co długowłosy uniósł brwi w geście zdziwienia. – To ktoś w rodzaju… księcia – zamyśliła się, szukając odpowiednich określeń, aby Uchiha mógł zrozumieć, z kim mieli do czynienia. – Właściwie to praktycznie bóstwo… przynajmniej w jakimś stopniu… takie demoniczne bóstwo… - rozłożyła bezradnie ręce.
- Co proszę? – chłopak zamrugał kilkakrotnie wstrząśnięty. Wojna, zdrady, spiski, shinigami, a teraz demoniczne bóstwa… no po prostu cudownie! Co jeszcze ich czeka? Z czasem robiło się tylko coraz ciekawiej… - Czego on od ciebie chce? – zapytał nieco nawet rozgniewany, że ktoś ośmielił się zaburzać ich wciąż kruchy i delikatny spokój, który dopiero co udało im się dla siebie wywalczyć, niemal wyrwać pazurami i to w dodatku nie bez ofiar.
- Spokojnie, to nie tak, że on pojawia się znikąd i żąda niewiadomo czego – uniosła ręce w obronnym geście. – On ma prawo wymagać od nas… posłuszeństwa – widocznie ostrożnie dobierała każde następne słowo.
- Domyślam się, że „bóstwo” cieszy się dużymi kompetencjami i swobodami, ale z jakiej niby racji ma prawo żądać czegoś od ciebie? – brunet nie był naiwnym idiotą, żeby wierzyć, że Mikoto przybył tylko po to, żeby wpaść na kawę i pogadać o dawnych, dobrych czasach. Skoro „bóstwo” osobiście pofatygowało się do kogoś z niższego stanu, to nie ulegało wątpliwościom, że najzwyczajniej w świecie czegoś oczekiwało.
- My… łączy nas umowa – wyjaśniła w końcu.
- A dlaczego ja nic o tym nie wiem?
- Póki co nie było potrzeby, żeby ci o tym wspominać. Mówimy tu o dziedzinie demonów. Nie znasz panujących wśród nas zasad i obyczajów, a ja nie jestem ci w stanie tego wszystkiego wytłumaczyć podczas krótkiej pogawędki przy podwieczorku – prychnęła. – Poza tym pakt z Mikoto został zawarty przez moją rodzinę już lata temu, zdaje się, że jeszcze jakoś, kiedy mój pradziadek był głową rodu… - mruknęła, próbując przypomnieć sobie dokładnie. – To nie ja podjęłam tę decyzję.
- Ale zdecydowałaś się kontynuować ten układ bez mojej wiedzy.
- Nie ma innego wyboru – odparła twardo.
- Niby dlaczego?
- Mikoto chroni mnie i moją rodzinę przed innymi demonami. Widzisz, nie wszystkie one są takie przyjemne jak tamta trójka – wskazała na straż przyboczną „bóstwa”, która zabawiała pozostałą część rodziny sztuczkami i opowieściami niczym wędrowni cyrkowcy i akrobaci lub rybałci. – Zapewnia nam też ochronę przed ludźmi, którzy z różnych powodów mogliby chcieć się nas pozbyć… - niemal syknęła. – W zamian za jego wstawiennictwo odpłacamy mu się posłuszeństwem i pomagamy, jeśli tylko nadarzy się taka okazja. Można powiedzieć, że ta umowa ma stosunkowo otwarty i niezbyt restrykcyjny charakter. Może nawet bardziej niż „paktem” powinnam nazwać to przyjacielskimi zobowiązaniami – odetchnęła głębiej.
- Przyjacielskimi zobowiązaniami z politycznymi i zbrojnymi korzyściami? – domyślił się.
- Nie wnikajmy w szczegóły zbyt głęboko… - próbowała go zbyć.
- Jestem innego zdania. Porozmawiajmy o szczegółach – Itachi momentalnie rozbudził się i usiadł prosto. – Jestem bardzo ciekaw, co znów przede mną udało ci się ukryć. Nas również łączą teraz „przyjacielskie zobowiązania”, więc chciałbym usłyszeć więcej o zaistniałej sytuacji – jego ton stał się zimny i ostry. Dziewczyna bardzo nie lubiła, kiedy odzywał się do niej w ten sposób, niemal jak do obcego, ale rozumiała, że ten miał pretensje. I w sumie miał o co… - Po co masz się z nim teraz układać? Nie wystarczy ci sojusz z moim klanem? Uchiha też mogą cię chronić – odezwał się pewny swego. – W końcu niejako już raz was uratowaliśmy.
Jasnowłosa popatrzyła na niego, jakby właśnie wyrosła mu trzecia ręka albo coś równie absurdalnego, a następnie… najzwyczajniej w świecie wybuchła gromkim śmiechem. Itachi zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, co było takiego zabawnego w tym, co powiedział. A powiedział przecież prawdę.
- Masz rację, bardzo nam pomogliście – zgodziła się. – Oczywiście zamierzamy kontynuować z wami współpracę i mamy nadzieję na jak najlepsze efekty dla obu stron – odezwała się pojednawczo. – Niemniej jednak nie możesz równać się z demonami. Nie masz pojęcia, o czym mówisz – pokręciła głową i spojrzała na długowłosego pobłażliwie niczym na małe dziecko, które obwieściło radośnie, iż zbudowało rakietę kosmiczną w ogródku. – Uwierz mi, byłabym zachwycona, gdybym mogła ograniczyć liczbę potrzebnych sojuszy, bo te niestety niosą za sobą nie tylko korzyści, ale i zobowiązania, niestety jednak nie jesteś w stanie służyć mi pomocą na tym samym polu, co Mikoto – przymknęła na moment powieki. – Niezmiernie cieszy mnie twoja niezmordowana chęć pomocy, jednak są kwestie, w których niestety obydwoje jesteśmy identycznie bezradni – westchnęła.
- Nie wiem czy wciąż pamiętasz, a nie chciałbym ci wypominać, ale jakimś cudem udało nam się wspólnie pokonać bożka śmierci. Z tego, co mnie wiadomo, to również demon, prawda? A jednak jakoś się udało – zauważył.
- Właśnie, „jakoś” to dobre określenie – fuknęła. – Nie oszukujmy się, że w pewnym sensie mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, a i tak ledwo uszliśmy z życiem. Ta walka sporo nas kosztowała – podkreśliła, a jej oczy pociemniały. – Poza tym, co byś zrobił, gdyby do podobnej sytuacji doszło po raz drugi? Znów użyłbyś Izanagi? – przewróciła oczami. – I zostałbyś już doszczętnie ślepy? – odezwała się z powątpiewaniem. – A co gdyby po drugim starciu znów przyszłoby nam walczyć z shinigami? Masz gdzieś zakamuflowane trzecie oko, które mógłbyś poświęcić na taką właśnie ewentualność? – założyła ręce na piersi. Długowłosy już chciał odpowiedzieć, jednak Daichi nie dała mu dojść do słowa. – Nawet jeśli uczyniłbyś wszystkich członków swojego klanu ślepymi, to wciąż nie byłoby wystarczająco. Nie masz pojęcia, o jakiej porażającej sile tutaj mówimy. Na tym świecie są demony, przy których shinigami wydaje się radosnym, różowym, puchatym króliczkiem z koszykiem czekoladowych jajek – sarknęła. – Istnieją dużo potężniejsze, przedwieczne istoty, z którymi, uwierz mi, nie chciałbyś zadrzeć. Są też takie, które nie pochodzą z naszego świata, ale zawsze znajdzie się jakaś grupa durni, która spróbuje przyzwać podobne byty, próbując przejąć nad nimi kontrolę. Oczywiście nic podobnego nigdy się nie udało i prawdopodobnie nigdy nie uda, ale takie zabawianie się w goetę od siedmiu boleści otwiera drzwi do naszego świata dla czegoś, czego nie można nazwać nawet czystym koszmarem… - aż zadrżała. – Nie mówię, że ze wszystkimi takimi mam na pieńku, niektóre demony potrafią być ugodowe, jednak niektóre są ogarnięte nieustającym szałem i gniewem. Nie wszystkim podoba się to, że ludzie mieszają się do dziedziny demonów. To działa także w drugą stronę. Są ludzie, dla których moja rodzina to piąte koło u wozu. Nie uważają nas za stworzenia przynależne do gatunku ludzkiego i dlatego chcą się nas pozbyć. Widzą w nas tylko zagrożenie – wyjaśniła.
Uchiha zamarł na moment. W istocie nie miał pojęcia o tym, że podobne rzeczy miały miejsce. Niemniej jednak była jeszcze jednak sprawa, która teraz zmartwiła go nawet chyba bardziej niż jego niewiedza…
Bowiem zauważył dziwną tendencję do zmienności, która pojawiała się w głosie jasnowłosej, kiedy ta mówiła – raz mówiła o sobie i o swoim klanie „my, demony”, raz „my, ludzie”. Brzmiało to tak, jakby ta sama nie mogła do końca zdecydować się lub określić, do której z tych dziedzin w istocie przynależała. Co więcej, fakt, że po obu stronach barykady miała swoich zwolenników i przeciwników stawiało jej rodzinę w niekorzystnej sytuacji, w której właściwie siedzieli na wzniesionym między ludźmi a demonami płocie, przez co nie dość, że samo ogrodzenie nieprzyjemnie wbijało im się w to mniej szlachetne zakończenie kręgosłupa, to w dodatku obrywali za każdym razem, kiedy atak nadchodził z jednej lub z drugiej ze stron. Przynajmniej rykoszetem, ale zawsze obrywali, gdyż stali dokładnie pośrodku pola walki, w jego centrum i ognisku.
A zatem nadszedł czas na zadanie pytania, którego oboje jak do tej pory tak starannie unikali.
- Więc… czym wy właściwie jesteście? – zapytał, starając się przy tym nadać swojemu głosowi taki ton, żeby to pytanie nie zabrzmiało zbyt obraźliwie, jakby traktował swoją rozmówczynię i jej bliskich jak rzeczy. Niemniej jednak, nie rozumiał już, jaką rolę ci pełnią i kim w istocie byli Ochida, więc musiał dostać klarowną odpowiedź, sprostowanie w tej kwestii.
- Właśnie, czym? – dziewczyna uśmiechnęła się do siebie niewesoło pod nosem. – Właściwie to nie jesteśmy tak do końca ani ludźmi, ani demonami – wzruszyła ramionami. – Jesteśmy czymś „pomiędzy”, formą przejściową między jedną dziedziną a drugą – wbiła spojrzenie we własne splecione dłonie. – Jakby tego wszystkiego było mało, każdy z nas jest inny. Jednym jest bliżej do demonów, innym do ludzi. Jak już się zapewne domyślasz, „bronie” są bliższe demonom, a reszta bardziej przypomina was – machnęła jakby od niechcenia ręką.
„Was.” – powtórzył w myślach, niezbyt zadowolony, że dziewczyna stawiała to rozgraniczenie między nimi, jakby byli bytami, które nie mogły wspólnie egzystować na jednej płaszczyźnie tego samego świata.
- Czego konkretnie chciał Mikoto? – niemal burknął, będąc już solidnie poirytowanym całą tą sytuacją.
- Jest właśnie w drodze do Demonicznej Świątyni, w której odbędzie się ceremonia z racji obchodzonego przez nas co roku święta – wyjaśniła. – Mikoto zazwyczaj nie podróżuje, gdyż to stwarza ryzyko napaści i tak dalej… - przewróciła oczyma. – Jest zbyt ważną personą w świecie demonów, żeby mogło mu się coś stać. Z tej racji zboczył z trasy, żeby zapytać czy mógłby liczyć na jakąś dodatkową eskortę ze strony mojego klanu.
- „Żeby zapytać”? – zacytował ją niedowierzająco. – Więc „bóstwo” pyta cię o przyzwolenie, uprzejmie prosi o użyczenie ludzi do walki, a nie rozkazuje i każe? – prychnął. – W dodatku coś mi się wydaje, że nie „pytał” o byle kogo tylko chciał, żebyś to ty mu eskortowała – domyślił się. Zdumiona zielonooka posłała mu nieme pytanie, jak też doszedł do prawdy. Podsłuchiwał czy jak? – W drodze do Kraju Ziemi wspomniałaś imię „Jin” – przypomniał jej. – Nie wiem, jakie są wasze relacje, ale podejrzewam, że to nie jest wasze pierwsze spotkanie. Wtedy, kiedy zostało podrzucone nam to truchło do obozowiska, zawahałaś się, bo myślałaś, że widziałaś Jina. Zawahałaś się, Chika – podkreślił i mimo iż nie podniósł głosu, to wypowiedź ta w uszach kunoichi brzmiała niczym wykrzyknienie, wypomnienie błędu, a spotęgowana była jeszcze tylko przez użycie jej prawdziwego imienia. – To do ciebie niepodobne. Ty się nie wahasz, ty działasz. Zatem jest to dowód, że łączą was jakieś bliskie zażyłości. Spokojnie, nie podejrzewam się o romans – sprostował, widząc oburzoną minę rozmówczyni. – Niemniej jednak coś między wami było. Znasz się osobiście ze strażą przyboczną „bóstwa”-zagadki, które nie rozmawia i nie pokazuje się nikomu innemu niż tobie. Jak mógłbym nie zwietrzyć, że coś tu śmierdzi? – obruszył się. – Pamiętaj tylko o jednym. Teraz jesteś głową rodziny. Nie możesz „od tak sobie” wyruszyć w drogę i…
- Wiem – przerwała mu zanim rozkręcił się na dobre. – Odmówiłam.
- Odmówiłaś „bóstwu”? – podniósł jedną brew niedowierzając.
- Mówiłam; Mikoto uprzejmie zapytał czy byłabym tak miła mu towarzyszyć w jego drodze do Demonicznej Świątyni – niemal zgrzytnęła zębami. – Jednak ja nie byłam miła ani trochę i odmówiłam. Wyjaśniłam mu, przez co musieliśmy przejść i jaka jest nasza obecna sytuacja, usprawiedliwiając tym samym swoją decyzję. To dlatego rozmowa zajęła nam tak długo – ucięła.
- A zatem on teraz równie uprzejmie odejdzie z pustymi rękami i nawet przy tym nie kwęknie niezadowolony ani nie pokręci noskiem? – złość zaczynała brać górę nad Itachim i przemawiać przez niego, co nie zdarzało się często. Ochida nie odpowiedziała. Wiedziała, że jednak na tak wspaniały rozwój wydarzeń nie miała, co liczyć. – Co on teraz robi? – dopytywał.
- Odpoczywa zmęczony po podróży – odparła burkliwie.
- Jasne, w końcu siedzenie w lektyce, kiedy ktoś niesie cię na własnych ramionach niczym zwierzę juczne jest wielce męczącym zadaniem – przewrócił oczyma i prychnął, za co został obdarowany karcącym spojrzeniem ze strony Daichi. – Późno już – stwierdził w końcu, gdyż faktycznie zaczynało już zmierzchać. – Przedyskutujemy tę sprawę jutro. W tym czasie zastanów się dokładnie, czego jeszcze mi o sobie i swojej rodzinie nie powiedziałaś. Chcę dobrze poznać całą sytuację – oświadczył tonem nieznoszącym sprzeciwów.
- Rządzisz się gorzej niż samozwańcze bóstwo – fuknęła, gdyż użyty przez chłopaka ton nie odpowiadał jej ani trochę.
Uchiha nie przejął się tym jednak. Dźwignął się w końcu z trawy, która pokryła się już drobnymi perełkami rosy, zupełnie jakby spociła się w strachu przez napiętą atmosferę, która zapanowała między dwoma głowami klanów. Niespiesznie ruszył w kierunku własnego domu.
- Acha, i pamiętaj jeszcze o jednym – zatrzymał się w pół kroku, odwracając przez ramię. Dziewczyna spojrzała na niego wyczekująco. – To ja jestem twoim sprzymierzeńcem – rzucił, po czym bezszelestnie oddalił się w wydłużające się i gęstniejące cienie wieczoru.
Jasnowłosa siedziała w miejscu jeszcze przez dłuższą chwilę porażona tym stwierdzeniem godnego obrażonego, rozkapryszonego, ale przede wszystkim zaborczego dzieciaka, który nie zamierzał dopuścić, żeby jego ulubiona koleżanka bawiła się z kimś innym oprócz niego. Cudownie. Itachi się obraził.
Prawdą jednak było, że brunet zwyczajnie czuł się niepewnie. Ochida wciąż miała przed nim jakieś tajemnice, a teraz okazało się, że owe tajemnice skrywa nie tylko ona, ale cały świat demonów, który przecież był mu tak obcy, tak boleśnie odległy i niepoznany. Nieosiągalny. Bo w końcu sam pozostawał człowiekiem. I co do tego nie miał żadnych wątpliwości.

A kunoichi je miała. Raz przedstawiała siebie jako człowieka, raz jako demona. Teraz, zamiast poprzestać po jego stronie, broniła i bratała z demonami. Nie podobało mu się to. Wyczuwał w tym znaczące zagrożenie dla ich sojuszu. Bo co jeśli jasnowłosa dojdzie w końcu do wniosku, że woli stać po przeciwnej stronie barykady i zdezerterować? Wtedy stanąłby przed nie lada problemem. Jego klan w końcu odniósł znaczące straty, które teraz ktoś musiał zrekompensować. Poza tym pozostawała jeszcze bardziej prywatna kwestia. Nie chciał jej stracić. Teraz, kiedy wszystko w końcu zaczęło się jakoś układać cholernie, wręcz desperacko nie chciał jej stracić. Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie zniósłby widoku, jak ta odchodzi z kimś innym. Jej miejsce było w wiosce. Po tylu latach wreszcie udało mu się sprowadzić ją do Liścia. Jego starania i poświęcenia zostały okupione krwią. Nie mógł pozwolić, żeby to wszystko od tak po prostu poszło w zapomnienie.