sobota, 20 października 2018

Córka Madary - rozdział III: "The more you trust, the greater the berayal. The more you love, the grater the harm."

Mimo iż to cholernie niezręczne, wydawało się, że należało, żeby wyjaśnił jej jej pochodzenie oraz przynależność do klanu. Bo choć w teorii była sztucznym tworem, to Madara wciąż uważał, że zaliczała się do Uchihów tak samo jak i on, pomimo ekskomuniki, jaką dostał na odchodne. Musiał jej powiedzieć. Czuł, że tak trzeba, mimo iż był absolutnie przekonany, że ta rozmowa wcale nie pójdzie gładko. Wcale i ani trochę.

Kazuko pobladła jeszcze mocniej. Jej pierś unosiła się nierytmicznie, wręcz spazmatycznie. Próbowała regulować oddech biorąc głębokie oddechy, ale przez to sapała tylko jak parowóz. Jej oczy zrobiły się dwa razy większe, a drżące ręce bezwiednie zacisnęły się na gliniastym klepisku, ryjąc w nim paznokciami. Teraz to dopiero wyglądała, jakby szykowała się do kopnięcia w kalendarz.
- Wiem, że zapewne ciężko jest ci w coś podobnego uwierzyć, ale taka jest prawda - zapewnił ją po raz kolejny.
- A... um... K-kto jest moją matką? - wydukała z trudem.
- Taka... jedna... - mruknął wymijająco uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. Takiego pytania się nie spodziewał. - Nie znałem jej zbyt dobrze. Zależało mi wyłącznie na dziecku - wyjaśnił. W odpowiedzi skinęła mu głową ze zrozumieniem, analizując wszystkie podane informacje raz jeszcze.
Oczywiście, że nie powiedział jej prawdy. Jak mógłby? Jak mógłby powiedzieć bezbronnemu, słaniającemu się z wyczerpania dziecku, które zostało już wystarczająco doświadczone przez życie pomimo swojego młodego wieku, że jest klonem. Sztucznie wyhodowanym zbitkiem komórek obserwowanym pod ścisłym nadzorem. Niewypałem. Eksperymentem, który wyrwał się spod kontroli. Stworzeniem, a nie istotą. Jak mógłby powiedzieć coś podobnego własnemu dziecku? Nawet on, Madara Uchiha, miał na tyle taktu i serca by nieco przeinaczyć i naciągnąć fakty, aby niepotrzebnie nie krzywdzić tej kruchej istotki siedzącej przed nim.
Próbował zgadywać, jak mogła się czuć, ale kiepsko mu szło. On wychował się w rodzinie. Zostało mu wpojone, że rodzina jest wszystkim. Oczywiście przeszedł swoje najpierw oglądając, jak jego rodzeństwo jest wyżynane na polach walki, a następnie zostając zdradzonym przez własny klan, dla którego przecież tak wiele poświęcił, ale to wciąż było nic w porównaniu do tego, przez co musiała przejść ona. Kazuko była sama, odkąd tylko pamiętała. Nie miała nikogo. Kroczyła przez życie jako dziecko obarczone odpowiedzialnościami dorosłego. Sama musiała o siebie zadbać - opatrzyć zdarte kolano, przeczytać bajkę na dobranoc, pochwalić za dobrą ocenę w Akademii, zacerować porwane spodnie i ugotować kolację, a jeszcze wcześniej na nią zarobić. Czuł się podle z tego powodu. Nowo narodzone w nim ojcowskie uczucia podpowiadały mu, że to on powinien zajmować się takimi sprawami.
Dziewczyna była jednak silna. Z uporem maniaka stawiała czoła przeszkodom codzienności i dobrze sobie radziła. Przyzwyczaiła się do swoich obowiązków i nie rozczulała się nad sobą, nie szukała pocieszenia ani pomocy u innych, jeśli ta nie była jej absolutnie konieczna. Wierzyła, że los pchnął ją na tę samotną ścieżkę nie bez powodu, dlatego kroczyła nią z podniesioną głową. Teraz jednak wszystko się zmieniło. W jednej chwili. Od tak, za sprawą jego kilku słów. Nagle zjawił się wielki Madara Uchiha i przewrócił jej życie do góry nogami. Najpierw zburzył spokój pięciu wiosek, wypowiedział im wojnę, sprowadził na Ziemię dwa meteoryty, rozgromił Zjednoczoną Armię, o mały włos jej nie zabił, uprowadził ją bez żadnego wyraźnego powodu, a teraz ośmielał się twierdzić, że jest jej ojcem i że Kazuko wcale nie jest sierotą. Że należy do klanu. Do rodziny. Co prawda większość tej rodziny jest już martwa, ale to nic. Liczył się fakt. Liczyło się, że w końcu gdzieś przynależała.
Obserwował uważnie każdą emocję malująca się na jej twarzy. Widział szok, niedowierzanie, chęć zaprzeczenia i silną potrzebę akceptacji. Biła się z własnymi myślami. Nie mylił się. Musiała przejść naprawdę wiele w swoim krótkim życiu. To pragnienie bycia częścią jakiejś większej wspólnoty, chociażby z nazwy, wyraźnie dawało mu to do zrozumienia - a podkreślał to tylko zdroworozsądkowy krytycyzm, który przypominał jej, że nie ma, co liczyć na gruszki na wierzbie. Jeśli coś brzmi zbyt pięknie, to zazwyczaj nie jest prawdą. A dawanie wiary kłamstwom w zawodzie shinobi może skończyć się śmiercią.
- Ja... - zająknęła się. - Znaczy... Ludzie w Kumo gadali, że nie jestem stamtąd - zaczęła nieskładnie. - I w sumie pewnie słusznie. Wystarczyło na mnie spojrzeć, żeby zauważyć, że znacząco się od nich różnię. Ludzie w mojej wiosce mają zazwyczaj ciemną skórę i jasne lub intensywne kolory włosów, mają jasne, często złote lub niebieskie oczy. Ja jestem inna. Mam bladą cerę i ciemne oczy i włosy - rozłożyła ręce. - No i to dojutsu. W Kumogakure nie ma żadnego klanu, który władałby techniką wzrokową. Nikt podobno nie mógł mi wyjaśnić, czym jest moje dojutsu, ale teraz wydaje mi się, że zwyczajnie zataili przede mną informacje o sharinganie, żebym nie nauczyła się poprawnie nim posługiwać, nie poczuła większej sympatii do Konohy i nie zapragnęła zjednoczyć się z klanem Uchiha - wysnuła swoją teorię.
- To wielce prawdopodobne - zgodził się. - Nauczę cię posługiwać się sharinganem, kiedy znajdziemy odpowiedni ku temu czas - obiecał, choć nie wiedział czy był tak naprawdę w stanie dotrzymać danego słowa.
Wojna za pasem, musiał skupić się na wdrażaniu w życie planu Mangenkyou Tsukuyomi, a zamiast tego siedział sobie w jakiejś norze z własną córką i planował następną lekcję rodzinnych technik. Cudownie. Może powinien nauczyć ją jeszcze gōkakyū no jutsu? Właściwie... przydałoby się. Bo co to za Uchiha, który nie potrafi władać technikami ognia? Nie, chwila, moment, stop! Opanuj się! Chłopie, co z tobą? Masz ważniejsze sprawy na głowie. Mangenkyou Tsukuyomi, pamiętaj. To na tym powinieneś się skupić. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to nauczysz Kazuko ognistej kuli płomieni w jej nieskończonym, radosnym śnie, w którym nie zazna już żadnego cierpienia. Gorzej ci? Dlaczego pozwalasz, żeby jakaś smarkula tak cię rozpraszała i odciągała twoją uwagę od naprawdę istotnych spraw?
"Może dlatego, że to twoja smarkula." - coś odezwało się w jego głowie. Tak, dokładnie, niezidentyfikowane coś. Czy to poczucie odpowiedzialności? A może powinności? Nowo narodzone w nim ojcowskie uczucia? Albo coś na pograniczu tego wszystkiego - swoisty, umoralniający koktajl, który był trudny do przełknięcia, a jednocześnie napawał jakąś... nadzieją? Pozytywizmem? Im bardziej starał się dociec istoty swoich nowych, pokręconych uczuć, tym głębiej w nich tonął, tym bardziej obco czuł się wśród nich i z nimi. Świadomość, iż właśnie oto odkrył w sobie studnię bez dna, w której mieszkało coś niepokojąco nieznajomego, a co jednocześnie niezaprzeczalnie stanowiło nierozerwalną część składową jego jestestwa była zwyczajnie dziwna. Z jednej strony kusiło, żeby zagłębić się w nieznane, a z drugiej strach przed zatonięciem w tym osobliwym rowie oceanicznym podpowiadał mu, że najlepiej byłoby po prostu o całej sprawie zapomnieć. Nigdy tu nie dotarłeś, bracie. Nigdy cię tu nie było i nie wiesz, o czym mowa, więc spokojnie możesz kontynuować swoje dotychczasowe życie z klapkami na oczach. No dalej, nie krępuj się. Tak będzie przecież łatwiej.
Może i byłoby łatwiej udawać, że nic się nie stało, jednak to było gorzej niż wyłącznie banalne kłamstwo, na które nie nabrałby się nawet przeciętny trzylatek. Bo on już wiedział. Już raz zabrnął tak daleko na drodze poznania siebie pchnięty przez Kazuko i nie mógł udawać, że wszystko jest w porządku. Bo nie było. Miejsce, z którego zazwyczaj dochodził go ten obcy głos rozbrzmiewający w jego głowie zamienił się w przerażającą, ziejącą cieniem i pustką dziurę, której istnienia nie mógł negować i się go wypierać. Bo niby jak? Przecież ta cholerna dziura była zwyczajnie zbyt wielka, żeby ją zignorować! Nawet kiedy odwracał się do niej tyłem, zdawało mu się, że wciąż może ją zobaczyć kątem oka. Ale to nie wszystko. Kiedy zamknął oczy, sprawa się nie rozwiązywała, gdyż dziura prezentowała jakieś niespotykane właściwości - mianowicie, przyciągała skubana! Próbowała go wciągnąć jak wir morski albo czarna dziura kosmiczna. A on nie zamierzał udawać się na zwiedzanie. Przynajmniej nie w najbliższym czasie. Musiał zatem stawić jej opór, ale żeby to zrobić musiał wpierw uznać przeciwnika. Musiał zaakceptować jego obecność i przestać szukać jakiś tandetnych wymówek, takich jak na przykład, pogoda. Bo to wcale nie wiatr próbował zmusić go do zmiany obranego przez niego kursu. Zwykły wiatr nie zrobiłby mu różnicy, ale czarna dziura... no, to trochę większy kaliber, trzeba przyznać.
- Powinnaś odpocząć - polecił jej, widząc, że ta, mimo swojego uporu, i tak niedługo odleci.
Wyglądała naprawdę mizernie. Sen dobrze by jej zrobił. Powinna też pewnie coś zjeść. Madara miał ochotę palnąć się w twarz, kiedy zdał sobie z tego sprawę. No tak. Ona jest człowiekiem. Sztucznym, ale człowiekiem, który musi zaspokajać swoje potrzeby, żeby móc dalej funkcjonować. Jedną z takowych potrzeb do zaspokojenia był głód. On, jako ożywieniec, nie potrzebował pokarmu. Jeszcze przed własną śmiercią nie przyjmował go od tak dawna, że zdawało się, iż zwyczajnie zapomniał, że ludzie muszą jeść. Przyzwyczaił się do tego, że posąg Gedou zajmował się wszystkimi jego potrzebami. Jego klon nie miał jednak tej wygody.
Nie popisał się w tej kwestii, to fakt. Nie minęło zbyt wiele czasu, a on już nawalił. Nie sprawdzał się jako opiekun, ciężko raczej było to ukryć. Teraz przynajmniej już rozumiał, dlaczego jego ojciec zawsze powtarzał, że jego najstarsza siostra miała nigdy nie wyjść za mąż, a on jako jedyny miał nigdy nie doczekać się potomstwa. Tajima zawsze powtarzał, że ma na sercu dobro klanu i zależy mu na jego liczności, ale nie chciał doczekać wnuków po Madarze. On po prostu wiedział, że jego drugi najmłodszy syn najzwyczajniej się do tego nie nadawał. Jako głowa rodziny wiedział, że Madara nie podoła roli ojca, podobnie jak i Kuzushi miała nie podołać roli żony i matki. Oboje byli zbyt dzicy i zapatrzeni w siebie oraz swoje odległe ideały. No ale trudno. Stało się już. Nic nie mógł na to poradzić. Ewentualnie chociaż spróbować się postarać.
Nie mylił się. Dziewczyna wkrótce odpłynęła. Wykorzystał chwilę jej nieprzytomności i złożył ręce w pieczęci, tworząc klona. Tym razem takiego zwykłego. Posłał go na deszcz w poszukiwaniu jakiejś wioski, która nie została zmieciona z powierzchni ziemi przez działania wojenne i w której mógłby się zaopatrzyć w jakiś prowiant. Nie liczył na znalezienie niczego w lesie. Zbyt dobrze wiedział, że w czasie wojen poszycie i ściółka były przetrzebione, niemal ogołocone do zera przez niekończące się potyczki, przemarsze armii oraz głodnych żołnierzy. Czas zatem było nieco zmoknąć...

*** 

Sam również przymknął powieki i oparł się o skałę z racji tego, że nie miał nic lepszego do roboty, choć niezmiennie pozostawał czujny. W okolicy nie było jednak nawet żywego ducha, więc póki co pozostawał niezaalarmowany. Teraz odczuwał jeszcze wyraźniej wszystkie bodźce, jakich doznawał jego klon. Był już w drodze od dłuższego czasu i nie natknął się na nic obiecującego. Powoli zaczął tracić już nadzieję i przeszło mu przez myśl, żeby zmienić kierunek, jednak wtedy ściana lasu przerzedziła się i ukazała piaszczysty, ubity trakt prowadzący do osady. Stwierdził, że dobrze byłoby wyjść spomiędzy drzew i pokazać się warującym na ostrokole wieśniakom, żeby zdobyć ich zaufanie, żeby pokazać, że nie ma nic do ukrycia. Ale żeby się pokazać, wpierw musiał dokonać transformacji. Domniemał, że gdyby pojawił się na trakcie we własnej osobie, nie zostałby przyjęty zbyt ciepło. Nie był to jakiś wielki problem, ale czemu zaraz posuwać się do rozwiązań siłowych? Po co robić szum, kiedy można było wszystko załatwić szybko i po cichu?
Złożył dłonie w pieczęci i przybrał postać jakiegoś pierwszego, przypadkowego człowieka, którego wspomnienie mu się nasunęło. Jego imienia oczywiście nie pamiętał, bo pamięć do imion miał okropną. I tak oto Madara Uchiha wstąpił do przypadkowej wioski jako niemniej przypadkowy chłopek-roztropek mieszając się w niewielki tłumek mieszkańców prowincji.
Przepuszczono go w bramie bez pytań, bo w końcu nie miał broni (przynajmniej żadnej widocznej) ani ochraniacza shinobi. Zapewne został uznany za cywila, który zmuszony został do migracji przez ruchy na froncie. Wielu ostatnio tu takich było.
W osadzie było cicho. To tu, to tam kręcili się ludzie, jednak byli oni jacyś posępni. Kobiety zbierały niewyschnięte pranie ze sznurków, dzieciaki ganiały za kulawym kundlem rozbryzgując kałuże błota powstałe po ostatniej ulewie. Nigdzie nie było widać kramów ani stoisk z warzywami czy owocami. Trudne czasy sprawiały, że nie było, w czym przebierać, przez co sklepy nie wystawiały się ze swoimi towarami na zewnątrz. Dostępnych produktów było tak mało, że ciężko było nawet zapełnić nimi półki w taki sposób, żeby chociaż odnieść wizualne wrażenie, że ludzie nie cierpią niedostatku. Ciężko było zajmować się rolnictwem lub sadownictwem w dobie walk, kiedy zaledwie kilkuosobowy oddział ninja mógł obrobić ci pole w mniej niż mgnienie oka - i to w tym negatywnym sensie. Mimo to udało mu się znaleźć czynny sklep, za którego kontuarem siedział brzydki, zgrzybiały dziad przypominający nadepniętą, bardzo starą ropuchę. Sprzedawca gładził siwy, sumiasty wąs przyglądając się nieufnie obcemu jednym okiem, gdyż drugiego najwyraźniej nie mógł już rozlepić.
- Potrzebuję prowiantu - odezwał się rzeczowo, darując sobie kurtuazyjne pozdrowienia. Po minie starucha widział, że mieszkańcy wioski nie uświadczyli zbyt wielu dobrych dni w ostatnim czasie, więc życzenie mu "dzień dobry" było zwyczajnie bezsensowne i mogłoby przynieść tylko więcej złego niżby dobrego.
- Jak wszyscy - burknął skrzekliwie sklepikarz i sięgnął po białego lulka spod lady.
Zapalił go, a ten zadziwiająco szybko zajął się ogniem i zaczął kipieć siwym dymem. Madara odchrząknął. Skądś znał ten zapach... przecież to siano! Przyjrzał się skrętowi uważniej, żeby potwierdzić swoje domysły. Wyglądało na to, że z braku tytoniu miejscowi zaczęli nabijać gilzy sianem, żeby dać sobie chociażby mentalną szansę na ucieczkę od stresów codzienności oddając się nałogowi.
- Zapłacę - wymownie wsadził rękę do kieszeni i na szybko przeliczył monety podprowadzone Obito. Tak na wszelki wypadek.
- Nikt nie zechce tu twoich pieniędzy - oświecił go stary. - Ceny żywności tak poszybowały w górę, że nikogo teraz na nic nie stać, więc każdy radzi sobie we własnym zakresie. My, tu na wsi, to jeszcze mamy dobrze, bo mamy zapasy i umiemy robić swoje żarcie - odezwał się jakby z dumą. - Daimyō kazał oddawać żywność, żeby karmić mieszczuchów i tych, psia mać, shinobi, co to tę wojnę znowu rozpętali, ale my nie jesteśmy głupi! Nic nie oddamy, bo inaczej sami zdechniemy z głodu! - zawołał. - Niech se mieszczuchy zdychają. I tak żadnego z nich pożytku. Ani chleba upiec nie potrafią, ani rządzić, mimo iż ponoć od tego tu właśnie są! Proszę bardzo, tfu! - splunął. - Tak se rządzili, że do kolejnej wojny doszło! Więc co to z nich za pociecha? Nic jedno patrzeć jak zdychają i zżerają się wzajemnie - zaśmiał się mrocznie.
- Może i racja... - mruknął wymijająco. - Więc jak mogę zapłacić za jedzenie? - zapytał. 
- Idźże w cholerę albo zbieraj jagody w lesie - sprzedawca machnął na niego ręką. - Ja tu trzymam te resztki dla swoich - wyjaśnił bez wstydu.
- Potrzebuję prowiantu dla córki - naciskał. Stary pozostawał nieprzejednany. - Jest słaba. Została ranna w jednej z bitew. Muszę się nią zająć, żeby wyzdrowiała. Do tego musi jeść - nie ustępował.
Sam właściwie nie wiedział, dlaczego próbował negocjować ze sprzedawcą. Mógłby mu przecież zagrozić lub zabić go i wziąć, czego potrzebował, a potem zupełnie nieprzejęty wyjść z wioski. Gdyby ktoś zagrodził mu drogę, zgniótłby wszę. Bo mało to już żyć odebrał? Jeszcze kilka w dodatku tak nędznych i nic nieznaczących nie zrobiłoby mu różnicy na sumieniu. Tak zachowałby się stary Madara. Ten nowy zachowywał się jednak zgoła inaczej - ten, w którym obudziła się ta przepastna dziura. Czyżby wessała ona jego gwałtowność i zamiłowanie do rozlewu krwi?
Starzec mruknął głęboko i przymknął na moment powieki. Skończył kopcić słomianego peta i zgasił go na ladzie, po czym rzucił kolejne, pełne nieufności spojrzenie obcemu.
- Też mam córki - odezwał się w końcu. - Nawet trzy. Czy raczej miałem... - dodał znacznie niższym głosem. - Jedna wyszła za mąż za miastowego i już się tutaj nie pokazuje. Druga zmarła podczas porodu. Trzecia ostro zachorowała, a zaraz potem zaczęła się wojna... nie było, czym i jak ją leczyć - wyznał z bólem. Zamyślił się. Zapewne wrócił wspomnieniami do tych smutnych chwil, w których przyglądał się, jak jego najmłodsza latorośl umierała na jego rękach. To najwyraźniej wpłynęło na jego decyzję. - Niech ci będzie - burknął w końcu i sięgnął za siebie po niewielki pakunek. - To gotowy prowiant. Masz tam trochę chleba, ryżu i suszonego mięsa. Nie ma tam tego zbyt wiele, ale to zawsze coś. Więcej nie dam - zaznaczył. - No i nic za darmo - pokręcił głową, która niemal bezpośrednio łączyła się z ramionami.
- Co chciałbyś w zamian?
- Twój pas - odparł. - Jest skórzany. Wygląda na mocny i dobry. Mógłbym wymienić go na coś innego, kiedy i moje zapasy już zubożeją.
Madara obrzucił spojrzeniem swój ubiór. Nawet nie zwrócił na niego szczególnej uwagi. Bez zastanowienia odpiął pas i położył go na ladzie, po czym zgarnął pakunek. Skinął sprzedawcy głową w minimalistycznym geście podziękowania, nie wspominając ani słowem o tym, że wraz z tym, jak brunet z powrotem przyjmie swoją prawdziwą postać, skórzany pas zamieni się w przybornik z kilkoma shurkenami i kunaiami. Ostatecznie uważał jednak, że sklepikarz nie powinien być rozczarowany. W końcu bronie mogły mu się do czegoś przydać. Jeśli nawet nie do obrony bliskich, to do handlu wymiennego. Mógł wymieniać każdą pojedynczą broń na towary, więc właściwie ubił lepszy interes niż mogłoby mu się początkowo wydawać. Jeśli był roztropny, to część przyborów shinobi sprzeda i wymieni, a część zachowa dla siebie w razie "W". Jeden kunai mógłby trzymać pod poduszką, a kilka dać komuś młodszemu i zwinniejszemu, kto mógłby zająć się obroną jego rodziny - może mężowi zmarłej, drugiej córki. Tak powinien zrobić, jeśli był inteligentny.
Nie wiedział dlaczego, ale na myśl, że przypadkowo mógł pomóc staremu, poprawił mu się humor. Uśmiechnął się do siebie pod nosem, kiedy kierował się z powrotem w stronę wyjścia z wioski. Jakoś zrobiło mu się tak... raźniej?
Po drodze minął tę samą grupkę dzieciaków goniącą za kulawym psem, którego brudna sierść zlepiona była błotem w grube kędziory. Maluchy też były całe umorusane i obrzucały się rozmokłą ziemią niczym śnieżkami. Bawiły się beztrosko, jak to zwykle dzieci, zupełnie nie zwracając uwagi na posępność dorosłych dookoła. Aż przystanął na moment obserwując tę sielankową scenkę. Chwilę potem dołączył się do niej młody mężczyzna, który zawołał jedną z dziewczynek. Ta najwyraźniej nie miała ochoty wracać do domu, dlatego ojciec zmuszony był pofatygować się po nią osobiście. Córeczka uciekała mu i przez chwilę ganiali się po kałużach. Dziecko widocznie zaraziło dorosłego swoim optymizmem, gdyż wkrótce oboje zaczęli chichotać. W końcu udało mu się ją złapać, kiedy ta próbowała przecisnąć się między jego nogami. Podniósł ją wysoko do góry, aż ta pisnęła przestraszona i posadził ją sobie na ramionach. Nie przejmował się przy tym, że się pobrudzi, że żona zapewne będzie narzekać, że znowu będzie musiała robić pranie. Ze spokojem wymalowanym na twarzy skierował się w stronę, z której przyszedł, słuchając szczegółowej, piskliwej historii o tym, jak to waleczne smarki pokonały tygrysa-ludożercę, za którego z braku laku i nakładów finansowych robił kulawy kundel. Uśmiech znów samoistnie wcisnął mu się na usta.
Wznowił marsz, kiedy zorientował się, że zatrzymał się na zbyt długo. Wyszedł z wioski, zszedł z traktu i upewniwszy się, że jest już wystarczająco głęboko ukryty wśród drzew, ponownie przyjął swoją prawdziwą formę. Ruszył w drogę powrotną ściskając w dłoni białe zawiniątko.
Nigdy przesadnie nie lubił dzieci. Ani z bliska, ani z daleka. Niemniej, wiedział, że to właśnie one są kluczem do zaprowadzenia ładu i pokoju w tym świecie. A teraz zaczął się rozczulać. Sapnął poirytowany własną postawą, kiedy zdał sobie sprawę z tego, jak zaczął się zachowywać. Kazuko zdecydowanie namąciła mu w głowie. Ale czy z drugiej strony mógł ją za to winić? Przecież ona... zwyczajnie była sobą. To on dostał jakiegoś dziwnego fioła na jej punkcie i przez to zaczął oglądać się nawet za cudzymi bachorami. Więc ostatecznie to była jego wina. Jego słabość. No i nie dało się pominąć, że to on ją stworzył. Więc masz babo placek. Wypij teraz piwo, którego sam sobie naważyłeś.
Nie chciał przyznać się do tego ani przed sobą, ani przed ssącą go w jego własnym wnętrzu czarną dziurą, ale na widok tej rozczulającej, rodzinnej scenki coś chwyciło go za serce. Jakieś stalowe cęgi, które nie pozwalały tłukącemu się w jego klatce piersiowej mięśniowi na pełen zakres ruchu. Nagle zdał sobie sprawę, że też by tak chciał. Chciałby, żeby podobne sceny składały się na jego codzienność nie tylko ze względu na Kazuko, ale również ze względu na samego siebie. Ubolewał nad tym, że jego córka z całą pewnością nie posiadała takich radosnych wspomnień. Uświadomił sobie, że gdyby doczekał jej narodzin, gdyby był obecny podczas procesu jej dorastania, prawdopodobnie byłby dziś zupełnie innym człowiekiem. Ciekawy był, jak zmieniłaby go własna córka, gdyby tylko dał jej szansę na to, aby mogła na niego wpłynąć.
I wtem go olśniło. Te wszystkie myśli, które kołatały mu się po głowie obchodziły dookoła jedno, proste stwierdzenie, które sprowadzało się do tego, że on tak naprawdę chciał być ojcem. O to w tym wszystkim chodziło. Nie wiedział jeszcze, jak być ojcem, ale wiedział, że tego chce. I to nie był zwyczajnie kolejny eksperyment. Wiedział, że tym razem odpowiedzialność, jaką wziąłby na siebie podejmując się niełatwego zadania zostania rodzicem, byłaby zbyt wielka. To nie kolejna gra w "spróbujmy, zobaczymy, co się stanie, a jak się znudzę, to rzucę to w kąt". To był wóz albo przewóz. Albo się jest ojcem, albo się nim nie jest. A on chciał nim być. Nie rozumiał dlaczego, ale odezwała się w nim jakaś paląca potrzeba ojcowania czemuś... poprawka, komuś. I nawet myśl o tym, że podjęta przez niego w jednej chwili decyzja mogła zaważyć o tym, jak miało dalej potoczyć się jego życie przez następne długie lata nie zniechęcała go i nie mogła go odrzucić. W tym momencie potrzeba była zbyt silna, żeby jej nie ulec. Przyspieszył zatem kroku. Już dawno nie pragnął niczego równie mocno, jak znaleźć się z powrotem na miejscu.

*** 

Kazuko powoli, ostrożnie odwinęła prowiant z białej szmaty, w który był zawinięty i niepewnie przyglądała się kawałkowi suszonej wołowiny, jakby mógłby to być ogromny, tłusty i obrzydliwy robal a nie zwykły kawałek suszonego mięsa. Wiedział, że musiała być głodna. Wręcz czuł jej głód i słyszał, jak głośno przełyka ślinę, jednak mimo to ta wciąż potrafiła się opanować, wstrzymać swoje żądze, potrzeby, emocje, uczucia i odruchy na wodzy. To było godne pochwały. Nawet w oczach kogoś pokroju Madary. Niemniej, fakt, iż taka mała dziewczynka potrafiła odmówić sobie jedzenia tylko i wyłącznie z powodu domniemań, iż jej chlebodawca mógł je czymś zaprawić była z lekka niepokojąca. Bo w końcu była tylko dzieckiem. Nie powinna być tak podejrzliwa, tak chorobliwie nieufna, mimo wykonywanego fachu. Shinobi był shinobi, ale ona do cholery była dzieckiem! A teraz zamiast dziecka, miał wrażenie, że naprzeciw niego siedzi reinkarnacja Tobiramy, który podobnie starał się brać nad wszystkim kontrolę za pomocą silnej woli. Wzdrygnął się na myśl, że zamiast własnego klona, mógł mieć przed sobą klona młodszego Senju. To byłoby fatalne. Czasy, w których przyszło mu powrócić do żywych, nie były różowe, ale miały jedną wielką zaletę - były wolne od Tobiramy. Ten świat uwolnił się wreszcie od dyktatorskiego podejścia brata Hashiramy, co w ogólnym rozliczeniu byłoby samo w sobie wystarczającym powodem do świętowania - pozostawał jednak jeden, mały mankament, problem, który psuł całą zabawę i zmuszał radosny korowód do wrócenia się do garderoby. Mimo iż białowłosy od dawna gryzł piach, jego duch wciąż pozostawał żywy wśród społeczeństwa. I pech akurat chciał, że jego córka przyswoiła sobie to ascetyczne podejście jednego z jego najgorszych, najbardziej zajadłych wrogów. Los naprawdę bywał czasem przewrotny i potrafił sobie okrutnie z nas zakpić...
Uchiha szczerze gardził młodszym Senju, ale trzeba było przyznać, że czuł także wobec niego coś na kształt niechętnego szacunku. Bo z osobami, które potrafiły trzymać swoje nerwy i uczucia na wodzy, trzeba było się liczyć. Tacy ludzie byli niebezpieczni i nieprzewidywalni. Byli gotowi do poświęceń i zazwyczaj mierzyli wysoko. Słowem, byli gorsi od psychopatów. Tak uważał aż do dziś - do momentu, kiedy jego dziewczynka również okazała się tym niebezpiecznym typem człowieka. Westchnął cicho. Jeśli Kazuko miała w jakikolwiek sposób przypominać Tobiramę, to ciężko będzie im stworzyć nić porozumienia. Liczył, że nie będą komunikować się wyłącznie za pomocą krzyków, gróźb i wymachiwaniem sobie wzajemnie bronią przed nosem, jednak coś mu podpowiadało, że robił sobie czcze nadzieje. 
Nie przyznałby się do tego, nawet gdyby przypalali go żywym ogniem, ale tak naprawdę to podziwiał takich ludzi jak brat Hashiramy i Kazuko. Podziwiał ich za tę samokontrolę, która pozwalała im na tak wiele, która dla niego była nieosiągalna. On zawsze unosił się pod wpływem emocji. Zdarzało mu się nawet działać przez to pochopnie, czego oczywiście później sromotnie żałował. Można było powiedzieć, że był narwany, w gorącej wodzie kąpany, ale prawdą było, że w gruncie rzeczy wszystkie te epitety dowodziły jednego: jego człowieczeństwa. Niezależnie od tego, co gadali o nim inni, jakimi demonicznymi imionami próbowali go ochrzcić, Madara wciąż pozostawał tylko człowiekiem z człowieczym sercem, uczuciami i słabościami, którym czasem ulegał. Uważał to za normalne, mimo iż za każdym razem karcił się srogo, kiedy pozwolił sobie na zbyt wiele lub kiedy zwyczajnie zrobił coś głupiego. Hashirama był taki sam. To dlatego tak dobrze się dogadywali. Pamiętał, jak był na oko mniej więcej w wieku siedzącej naprzeciwko dziewczyny i po kryjomu wymykał się na spotkania z Senju nad rzeką. Wtedy ich rodzice wiedzieli już o tym, że chłopcy wspólnie trenowali, dlatego trzymali ich na oku. Z tej racji Madara musiał wychodzić z domu w nocy kryty przez własnego brata, który co i rusz przewracał oczyma i prychał pod nosem, na co Madara z kolei reagował sykiem wytrenowanej bibliotekarki z palcem na ustach, gdyż obawiał się, że nawet głośniejszy oddech mógł ich zdradzić i sprowadzić na ich głowy katastrofę naturalną w postaci ich rozsierdzonego ojca. Przesiadywał nad rzeką z Hashiramą całe noce, co oczywiście skutkowało głośnym burczeniem w brzuchu nad ranem. Po kilku takich ukradkowych spotkaniach jego towarzysz wspaniałomyślnie zaczął przynosić ze sobą przekąski, którymi częstował przyjaciela. Madara z początku zawsze odmawiał ze względu na Uchihowską dumę, jednak w końcu odpuszczał, kiedy głód zwyciężał. Bo był w końcu tylko człowiekiem. W dodatku dzieckiem. Nieważne, że to onigiri pochodziło od wroga, że ten mógł coś do niego dodać, że była wojna, że tak naprawdę nie mógł nikomu ufać. Zwierzęcy instynkt, któremu nie mógł się oprzeć, brał nad nim górę i tyle było jego dywagacji na ten temat. W odróżnieniu od brunetki, która wciąż skanowała ten sam plaster mięsa. Ona nie zachowywała się już jak człowiek. Wyparła się swoich pierwotnych instynktów ze względu na... no właśnie, ze względu na co? Czyżby życie w samotności nauczyło ją takiej podejrzliwości? A może została zdradzona jakoś bardzo dotkliwie, przez co od tej pory postanowiła już zawsze trzymać się na baczności? Nie wiedział. Mógł się tylko domyślać. Bo przecież nie zapyta. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Nie, póki ta mu tak cholernie nie ufa.
Kazuko spoglądała na niego teraz tak, jak on sam zapatrywał się niegdyś na starszego Senju. Niby był z wrogiego klanu, niby spotykali się na polach walki, niby siekł jego krewnych, ale z drugiej strony bredził coś o pokoju, lepszych czasach i sam tytułował się jego przyjacielem. Niby wróg, a jednak nie. Dla własnej córki w tej chwili był chodzącą, przywróconą do żywych za sprawą zakazanej techniki Apokalipsą, bezdusznym draniem, mordercą i szaleńcem, a jednocześnie także krewnym, w dodatku ojcem, o którym zawsze marzyła!... No dobra, może nie przesadzajmy z tym entuzjazmem. Dałby sobie rękę uciąć, że dziewczyna nie marzyła właśnie o takim ojcu, ale pragnęła mieć rodzinę, kogoś bliskiego. A w ostateczności nawet taki Madara w wersji spóźnionego rodzica pojawiającego się na jej drodze życiowej był lepszy od samotności, prawda?... a może nie? Nie mógł jeszcze wyczytać tego z jej twarzy. Wciąż biła się z własnymi myślami. Mimo to zdawało się, że na chwilę obecną postanowiła uznać go więcej za wroga niżby sprzymierzeńca. Chociażby tak przezornie. Bo w końcu, jak coś zbyt pięknie brzmi, to zazwyczaj nie jest prawdą, racja? A wizja przynależenia do wielkiego, legendarnego klanu Uchiha i to w dodatku jako córka samego, osławionego Madary Uchihy jawiła jej się właśnie zbyt bajkowo. Pewnie próbował ją okłamać. Tylko po co? Potrzebował oddanego pachołka? Podnóżka? To Obito już mu nie wystarczał?
- Jedz - polecił w końcu tracąc powoli cierpliwość.
Córka spojrzała na niego niechętnie, ale zdecydowała się w końcu wziąć pierwszy, mały gryz. Żuła długo, jakby próbując wybadać czy mięso faktycznie było czymś zaprawione. Nie chciał jej rozkazywać, ale zrozumiał, że bez jego komendy ta może gapić się tak w ten kawałek suszonej wołowiny bez końca. Ze względu na strach, jaki w niej wzbudzał, możliwe że jakiś autorytet, ta wykonywała jego komendy. Bo w końcu nieposłuszeństwo było karane, prawda? A ona chciała uniknąć kary. Jakakolwiek by ona nie była. Bo domniemała, że kara wymierzona z ręki bruneta byłaby bolesna. Co najmniej bolesna.
- Kiedy odzyskasz nieco sił, opowiem ci co nieco o sharinganie i o tym, jak go używać - obiecał. - Może, kiedy nauczę cię posługiwać się naszym klanowym dojutsu, przekonasz się w końcu do mnie.
Nie odpowiedziała. Ręka jej drżała, kiedy sięgała ponownie do białej szmaty leżącej na ziemi, w którą zawinięta była reszta prowiantu. Wkładała całą swoją silną wolę w to, aby się kontrolować, więc nie mogła mu odpowiedzieć. Próbowała zachowywać się normalnie, wyglądać na niemal nieprzejętą. Próżny był to trud, gdyż on i tak już ją przejrzał, jednak ta nie wypadała ze swojej roli. Gdyby była sama, zapewne rzuciłaby się na jedzenie jak wygłodniały wilk - to znaczy tak, jak zrobiłby to on sam w normalnym ciele w takiej sytuacji. Ona jednak się kontrolowała. Jadła powoli, przeżuwając dokładnie każdy kęs niczym dama. Najwyraźniej klątwa dumy Uchiha dosięgnęła ją poprzez geny. Nie odpuści i koniec. Będzie kryć się za swoją malowaną maską, nawet jeśli ta była niewygodna niczym za ciasne buty. Zaraza by to...
Pomieszanie wszystkich najgorszych cech Uchiha i Senju - no proszę, toć to przecież prawdziwa kumulacja szczęścia! I jak on miał się niby z nią dogadać?
Odetchnął głęboko, żeby się uspokoić i podniósł się z miejsca, wychodząc z groty. Zatrzymał się w korytarzu prowadzącym do ich schronienia i oparł się ramieniem w pobliżu wejścia do jaskini, przyglądając się siekącemu zawzięcie deszczowi. Wyszedł, żeby dać jej nieco swobody. Gdyby cały czas tam siedział, nie skończyłaby do jutra w imię zachowania twarzy. Utwierdziło go w tym przekonaniu głośne mlaskanie, które zaraz potem go doszło. Uśmiechnął się na ten dźwięk do siebie pod nosem. Niezależnie od tego czy jesteś Uchiha, czy Senju, wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i wszyscy w ostateczności zawsze poddajemy się tym samym instynktom. Jedni ulegają im szybciej, inni stają okoniem, ale koniec końców i tak wszyscy lądujemy w jednym miejscu.
...to znaczy gdzie?

*** 

Poprawka do wcześniejszych rozmyślań: Kazuko nie była jednak geniuszem. Próbował uczyć ją sztuki iluzji oraz kopiowania ruchów i pieczęci przeciwnika przy pomocy sharingana, jednak tej szło dość miernie. Jej iluzje były słabe i łatwo można było się z nich wydostać - do tego stopnia, że osoba z tak wielkimi pokładami chakry jak on sam, mogła zrobić to sama bez potrzeby proszenia o pomoc osoby trzecie. Starała się uważnie obserwować, kiedy ten składał pieczęcie z zawrotną prędkością, a następnie powtórzyć je, jednak kilka razy pomyliła się, aż w końcu zacięła się zupełnie i oświadczyła, że nie wie, co było dalej. Zacisnął usta nieco rozczarowany. Nie spodziewał się Kannon wie, czego po dziecku, które nie zostało należycie przetrenowane w szeregach jego klanu, które na dobrą sprawę nie potrafiło posługiwać się ich kekkei-genkai i używało go jedynie do unikania nadlatujących broni, jednak... coś głęboko w nim chciało wierzyć, że może jego córka będzie wybitna. Bo to przecież byłaby taka duma! Powiedzieć, że moja córka jest geniuszem! I to bez ojcowskiego popadania w zachwyty nad własnym dzieckiem. Chciał to powiedzieć obiektywnie. Chciał dostrzec w niej potencjał, jednak niezależnie od jego dobrych chęci, jej geniusz póki co nie miał ochoty wyjść na światło dzienne.
W końcu wyczerpana opadła na swoje poprzednie miejsce pod ścianą nie reagując na jego polecenie, aby spróbować jeszcze raz. Dyszała ciężko, a po skroni spływały jej krople potu. Najwidoczniej zużyła już znaczną część swojej chakry. Miała zamknięte oczy i wyraźnie odwracała głowę od ogniska, jakby blask bijący od płomieni ją raził. Światłowstręt był częstą przypadłością po nadużyciu sharingana, więc nawet się nie zdziwił.
Przez chwilę stał w miejscu, zastanawiając się, co dalej. Więcej z niej nie wyciśnie. Musiał się z tym pogodzić. Mruknął zamyślony, siadając na ziemi i krzyżując nogi. Znów przeszło mu przez myśl, że to nowe pokolenie to jakieś takie delikatuśne, wszyscy to takie chucherka, których aż strach dotknąć, nie mówiąc już o przykręceniu im śruby, bo jeszcze rozlecą się na kawałki w dłoniach jak porcelanowy bibelocik.
Przyjrzał jej się raz jeszcze i przeszła mu cała tłumiona złość, którą próbował ukryć za stoickim spokojem. Naprawdę chciał powiedzieć o niej, że jest geniuszem! No... Ale się nie dało... a kłamać przecież nie będzie. Był rozczarowany. Zaraz jednak wszystkie pretensjonalne myśli uleciały z jego głowy, kiedy znów widział ją taką słabą, z trudem łapiącą oddech, drżącą z wysiłku. Coś go złapało za serce. Wyrzuty żywione względem kunoichi zamieniły się w wyrzuty roszczone do samego siebie. A może to on wymagał od niej zbyt wiele? W końcu dopiero co przeżyła dwa meteoryty i szok, który zapewne odbił się na jej młodym umyśle niczym znak wypalony rozgrzanym metalem na gołej skórze. Nie dał jej dobrze wypocząć i liczył na cuda karmiąc ją jedynie szczątkowym, suchym prowiantem. To był dopiero jej pierwszy prawdziwy trening z użyciem sharingana. Jak mógł zatem oczekiwać, że ta zacznie za moment rzucać iluzjami, spod których nawet on nie będzie mógł się wyrwać? Jak mógł oczekiwać, że bezbłędnie skopiuje całą, długą sekwencję pieczęci, mimo iż sam był znany pośród własnych krewniaków z szybkości ich składania, za którą nie można było nadążyć nawet przy użyciu ich dojutsu? Wyglądało na to, że chyba był dla niej z lekka zbyt wymagający...
Z jakiejś racji oczekiwał, że ta magicznie wskoczy na jego poziom umiejętności - a przecież on sam trenował długimi latami, żeby osiągnąć to, co miał i potrafił dzisiaj. Nie obchodził się z nią jak z nowicjuszem. Ba!, jeszcze nie tak dawno temu sam wypominał sobie, że ta była tylko dzieckiem, a teraz zdawał się o tym zapomnieć. Nie traktował ją jak dziecko. Kiedy jeszcze trenował najmłodszych w klanie, dawał im pewną taryfę ulgową, od czasu do czasu pochwalił, żeby dzieciaki nie traciły motywacji. A teraz zaczął zachowywać się, jakby trenował co najmniej z Izuną. Madara zdawał sobie sprawę, że z pewnością nie można było nazwać go pobłażliwym gościem, ale teraz wykazał się zbyteczną szorstkością. Niekończące się walki i czasy, w jakich się wychował, nauczyły go brutalności, jednak to nie dawało mu prawa do znęcania się nad innymi w czasie treningu. Szczególnie nad dziećmi. A już w szczególnej szczególności nad własnym dzieckiem.
Zdał sobie sprawę, jaka przepaść dzieliła go z Kazuko. Nie miał tu na myśli jedynie różnicy w tym, jak bardzo zaawansowane były ich techniki i zdolności bitewne, ale zwyczajnie chodziło mu o podejście. O różnicę wieku. Wychowali się w innych czasach, wśród innych ludzi i to był właściwie pierwszy raz, kiedy ich drogi się ze sobą krzyżowały. Oprócz podobieństwa genetycznego, nic ich tak na dobrą sprawę ze sobą nie łączyło. Nawet nazwisko, do którego był tak przywiązany, gdyż ta jak do tej pory była święcie przekonana, że go nie posiada i "Uchiha" było dla niej zwykłym, przypadkowym zbitkiem liter, który nie znaczył nic - nie wyrażał rodziny, więzi, ciepła i bliskości, gdyż ona nigdy tego wszystkiego nie zaznała. "Uchiha" było kolejnym słowem w jej słowniku takim jak "kamień", "szafa" czy "bogowie", którzy z jakiejś racji zawsze pozostawali nieobecni akurat wtedy, kiedy byli potrzebni. Ich sposoby myślenia były od siebie tak różne, że to aż trudne do pojęcia. 
Mógłby tak siedzieć do kolejnej, usranej śmierci i wpatrywać się w nią, doszukując się między nimi kolejnych małych i dużych, nic nieznaczących i tych całkiem istotnych różnic, jednak zamiast tego pragnął skupić się na czymś bardziej pożytecznym. Chciał w jakiś magiczny sposób obejść te wszystkie różnice i znaleźć drogę, którą mógłby do niej dotrzeć, nawet jeśli na chwilę obecną takowa możliwość wydawała się nierealna.
- Chciałbym, żebyś trzymała się z dala od wszelkich walk od tej pory - odezwał się po pewnym czasie.
- Dlatego, że jestem słaba? - uchyliła jedną powiekę, spoglądając na niego z morderczą miną; tak, dokładnie tą miną, którą robił każdy Uchiha, kiedy ktoś zarzucał mu słabość!
- Nie - odparł spokojnie. - Dlatego, że jesteś moją córką i nie chciałbym, żeby coś ci się stało - wyjaśnił.
Lepiej, żeby zaszyła się gdzieś w spokoju do czasu, aż wreszcie uda mu się wprowadzić w życie plan Mangenyou Tsukuyomi. Jako jeden z nielicznych, ostałych się Uchihów powinna przeżyć. A przynajmniej on sobie tego życzył. Chciał, żeby doczekała, aż wreszcie ogarnie ją piękny, nieskończony sen, w którym wszystko będzie tak, jak zawsze o tym marzyła, gdzie wreszcie będzie mogła odetchnąć od ostrego, kłującego pod sercem bólu samotności. Ale tego nie mógł jej powiedzieć.
Tak samo nie mógł jej powiedzieć, jak szybko zaczęło mu na niej zależeć, jak stała się dla niego cenna. Nigdy nie rozumiał, dlaczego rodzice zawsze tracili głowę na widok dziecka - w szczególności na pierwszy widok pierworodnego. Pamiętał, jak jego kuzynom rodziły się dzieci i jak duże dzieciaki w mgnieniu oka zamieniały się w dorosłych mężczyzn, jak ci próbowali mu tłumaczyć, jak ich życie nagle przewróciło się do góry nogami, wartości zmieniły swoją hierarchię i świat zaczął wyglądać zupełnie inaczej. Opowiadali, jak mały, bezzębny, śliniący się, robiący pod siebie, płaczący, drący się wniebogłosy, łysy osesek nagle stał się punktem zwrotnym w ich życiu, wokół którego zaczął krążyć nie tylko cały Układ Słoneczny, ale i cały Wszechświat. Nie rozumiał tego - aż do teraz. Bo właśnie teraz przeżył dokładnie to samo, mimo iż jego dziecko nie było już wcale bezzębnym, śliniącym się, robiącym pod siebie, płaczącym, drącym się wniebogłosy, łysym oseskiem tylko nastolatką. To nie robiło jednak znowu aż takiej dużej różnicy. Liczył się fakt. Od teraz miał córkę - córkę, która została naznaczona piętnem samotności, która nabawiła się chorobliwej nieufności i straciła swoją dziecinną niewinność ze względu na jego nieobecność w jej życiu. Ze względu na to, że nie ochronił jej, tak jak był to powinien zrobić. Czuł z tego powodu żal do samego siebie, ale czasu nie dało się już zawrócić. Mógł więc już tylko zgrzytać zębami i wyrywać sobie z tego powodu włosy z głowy albo wziąć się na poważnie za realizację swojego planu, żeby upewnić się, że jego dziecko nie zazna już żadnej krzywdy w wiecznym śnie.
Miał chwilę zwątpienia. Widząc ją, zaczął zastanawiać się nad słusznością podjętych przez siebie działań, ale całe szczęście udało mu się już z tego otrząsnąć. Teraz już wiedział. Robił to dla niej. Nie dla swoich chorych ambicji, nie dla dobra całej ludzkości. Dla niej. Bo chciał ją chronić i naprawić stare błędy. Przynajmniej spróbować, żeby poczucie winy nie zeżarło go ze szczętem. 
A zatem musiał ją opuścić. Wiedział, że nie zabawi z nią zbyt długo. Mimo iż nie spędził z nią zbyt wiele czasu, w trakcie jego trwania zdał sobie sprawę z wielu spraw, odkrył się na nowo i zdawał się odrodzić jako nowa osoba. Teraz jednak skończyło się to, co dobre. Czas najwyższy było brać się do roboty, jeśli faktycznie chciał zapewnić jej bezpieczeństwo. Musiał dogonić Obito i pomóc mu z ogoniastymi, bo znając życie ten znów coś spartoli. A tu nie było już miejsca na więcej pomyłek. Jeśli chciał zrekompensować swoją nieobecność córce, musiał upewnić się, że jego plan zakończy się sukcesem. Musiał ruszać. Przedtem mógł także spróbować poinstruować ją w taki sposób, żeby tej udało się jakoś przeżyć do czasu Mangenkyou Tsukuyomi bez angażowania się w żadne konflikty zbrojne. Tylko wtedy jej szanse na przeżycie przybiorą chociażby pseudo realistycznych rozmiarów. Musiała przeżyć, bo przecież robił to dla niej. Bez niej cały plan mógł teraz już szlag trafić.
- Po co właściwie to robisz? - zapytała znienacka.
To pytanie uderzyło w niego jak grom z jasnego nieba. Niby właśnie przed chwilą odpowiedział sobie po co, a właściwie dla kogo decydował się na tyle zachodu, ale co innego było przyznać się samemu przed sobą, a co innego przyznać się przed osobą trzecią. Uchihowska duma znów brała górę. Ale to nie wszystko. Było coś jeszcze. Jakieś drugie dno.
Ona przeczuwała, o ile nie wiedziała, że zamierza ją opuścić. W jej głosie pobrzmiewała nuta pretensji. To nie tak, że Kazuko nagle przekonała się do niego i chciała, żeby spędził z nią więcej czasu. Jej pretensje mierzyły na większą skalę. W jej prostym pytaniu zawarte było kilka pomniejszych: Po co niszczysz nasz świat? Po co wszczynasz wojnę? Po co zabijasz niewinnych ludzi? Po co powstałeś z martwych, mimo iż od dawna powinno nie być cię na tym świecie?
Po co?
Ta pretensjonalna nuta pozbawiała go jego linii obrony, jakim było tanie, nieudolne kłamstwo. Nie robił tego dla niej. I ona o tym dobrze wiedziała. Zdawało mu się przez moment, jakby mogła czytać mu w myślach, jakby mogła widzieć przez jego umysł na wylot. Ten pretensjonalny ton mówił mu: okłamujesz sam siebie.
Więc po co? Po co to wszystko? Jaki właściwie był jego cel? Jaki był on oryginalnie i jak ewoluował do chwili obecnej? Miał w ogóle jakiś? I czy aby faktycznie cel uświęcał absolutnie wszystkie środki? Może porwał się na zbyt wiele? Może obrał zły cel? Może zgubił go po drodze? Może to wszystko nie było tego warte? Znów się zafrasował.
Mruknął tylko głęboko zwieszając głowę między ramionami i myśląc intensywnie, jak ubrać to spłoszone stado myśli w jego głowie w kilka prostych, zwięzłych słów, aby te pasowały do jego standardowego sposobu wysławiania się. Miało być krótko, a treściwie. Tylko, żeby tak było, musiał najpierw wiedzieć, co powiedzieć. A wyjątkowo teraz nie wiedział.