sobota, 4 maja 2019

ROZDZIAŁ XXIX

Dziewczyna uwolniła się na moment od towarzystwa coraz bardziej zajmującego i zaborczego Kapłana wybierając się w odwiedziny do Shisuiego. Z jednej strony wciąż nie miała ochoty na przekroczenie granicy dzielnicy Uchiha. Wciąż nie czuła się na to gotowa, gdyż przecież istniało duże prawdopodobieństwo, że może natknąć się na Itachiego w tej konkretnej części wioski. Ich rozmowa stanęła ostatnio na grząskim gruncie, z którego ciężko będzie ją podjąć. Miała tego świadomość, a z racji tego, że nie była świnką morską i posiadała instynkt samozachowawczy, miała wielką i przemożną ochotę stronić od problemów. Tym bardziej, że jej chodzący kłopot pod postacią bruneta nie ograniczał się jedynie do nieskładnej rozmowy i niezręcznego uciekania spojrzeniem w bok. Za każdym razem, kiedy go widziała, mieszało jej w głowie. Poddawała wątpliwościom rozwiązania, ku którym powoli zaczynała się skłaniać, żeby wreszcie podjąć finalną decyzję. Miała już tego dość. Miała dość własnej niepewności, poczucia, że niezależnie od tego, co zrobi, co wybierze, ktoś i tak zostanie pokrzywdzony. Chciała w końcu zdecydować i ruszyć z miejsca. Ruszyć ku przyszłości bez obracania się za siebie i zadręczania się pytaniami typu: "co by było gdyby...". Niemniej, żeby być w stanie to zrobić, musiała podjąć dobrą decyzję. A to nie było już takie proste. Potrzebowała trochę czasu, żeby się namyślić, jednak zdawała sobie sprawę, że zdecydowanie zbyt długo odkładała tę sprawę na później, przez co teraz znalazła się w takiej właśnie sytuacji. Wciąż musiała trzymać się schematów logicznego myślenia, ale jednocześnie musiała także trzymać się na wodzy, żeby nie wybiegać za daleko myślami - jakieś kilka pokoleń do przodu - i nie robić z każdego drobiazgu zagadnienia. Ostatecznie to było jej życie, o którym powinna być w stanie sama decydować i którym powinna się cieszyć. Ponad to, musiała w przyspieszonym tempie nauczyć się słuchać własnego serca - tego irytującego narządu, do którego nikt nie dołączył instrukcji obsługi. Próbowała wsłuchać się w ten cieniutki, cichutki, nieśmiały głosik dobywający się gdzieś z okolicy jej klatki piersiowej, który jak do tej pory niemal za każdym razem był przekrzykiwany przez podniosły głos powinności, odpowiedzialności i rozsądku. Zdawało się jednak, że jej wysiłki powoli zaczynały popłacać. Wydawało jej się, że kilka razy udało jej się dosłyszeć strzępki zdań dyktowanych emocjami. Wierzyła, że tym razem pokładanie nadziei w mądrość tego głosu było rozwiązaniem, którego poszukiwała. Aż do tej pory kierowała się rozumem. I co jej z tego przyszło? Przez większość swojego życia czuła się pionkiem w grze. Teraz musiało się to zmienić. Chciała osiągnąć prawdziwe i trwałe szczęście. Wierzyła, że podążanie za własnym sercem umożliwiało jej osiągnięcie tego celu, gdyż była to jedyna opcja alternatywna do tej, przy której obstawała aż do teraz. Skoro stara metoda zawiodła, to musiało oznaczać, że ta druga była tą właściwą, prawda? 
Nie była o tym do końca przekonana. W ogóle nie przemawiała do niej wizja zdawania się na emocje, które od dziecka była uczona trzymać na wodzy, jednak mimo wszystko postanowiła zaryzykować. Chciała spróbować czegoś nowego, żeby wyrwać się z tego błędnego koła obowiązków i powinności, w którym utknęła. Chciała coś zmienić i może przy okazji odkryć jakąś niepoznaną cząstkę siebie, spojrzeć na siebie od strony, o którą wcześniej w ogóle się nie posądzała. Chciała wierzyć, że to było dobre rozwiązanie. Naprawdę chciała.
Ale wątpliwości wciąż pozostawały.
Pomimo swoich wewnętrznych rozterek wypadało jednak, żeby odwiedziła Teleportera. Nie dało się przy tym także ukryć, że za tą grzecznością czaiło się coś więcej. Martwiła się o niego i chciała wiedzieć, w jakim stanie znajdował się poszkodowany. W końcu był jej przyjacielem, niemal członkiem rodziny. Potrzeba zaspokojenia wiedzy i upewnienia się, że wszystko było pod kontrolą była silniejsza od niechęci, jaką żywiła względem możliwości wpadnięcia na długowłosego. 
Tym razem drzwi otworzyła jej pani Uchiha. Jasnowłosa zdziwiła się, gdyż w gruncie rzeczy nie widywała się z rodzicami obecnej głowy klanu za często. Nigdy wcześniej również nie miała okazji poznać ich zbyt dobrze. Byli sobie w zasadzie obcy. Znali się jedynie pobieżnie, płytko. Ich wszystkie dotychczasowe spotkania przebiegały w miłej, lecz zdecydowanie nieco naciąganej atmosferze. Zdarzało się, że Mikoto zapraszała ją swego czasu na obiad czy kolację, jednak zielonooka za każdym razem czuła się w czasie podobnych spotkań, jak aktor w teatrze. Wszyscy byli do bólu mili, szczęśliwi i opowiadali o samych sukcesach. Było radośnie i przyjaźnie, mimo iż jakiś wewnętrzny, szósty zmysł podpowiadał jej, że rodzina Uchiha wcale nie zawsze zasiadała z takim entuzjazmem do wspólnego posiłku. Młodzi mieli swoje tajemnice i z całą pewnością nie donosili za każdym razem o swoich dokonaniach - mogła pójść o to o zakład. Fugaku zawsze zdawał się być chłodny i odległy. Przede wszystkim w stosunku do Itachiego. Nigdy nie doczekała się ich otwartej kłótni, ale napięcie między mężczyznami dawało jej do zrozumienia, że nie dogadywali się najlepiej. Brunet był milczkiem. Z całą pewnością miał sporo sekretów, o których nie tylko jego ojciec, ale i matka nigdy nie mieli usłyszeć. Daichi nie zarzucała pani Mikoto, że ta była złą rodzicielką, ale mimo jej szczerozłotych chęci oraz pogodnego usposobienia zdawało jej się, że nie była zawsze obecna w życiu swojego starszego syna, co również poskutkowało osłabieniem ich więzi. Przeszło jej przez myśl, że gdyby sama znalazła się na jej miejscu, chciałaby mieć lepszy kontakt z własnymi dziećmi. Chciałaby być dla nich, przy nich, kiedy te mogłyby jej potrzebować - w odróżnieniu od starszej kobiety, która niby cały czas była na miejscu, w domu, ale kiedy coś się działo, coś wymagało jej uwagi, któryś z jej synów potrzebował jej wsparcia i porady, nie zawsze je dostawał lub przynajmniej nie otrzymywał tego, czego chciał w wystarczającym stopniu, bo przecież pranie samo się nie zrobi, obiad sam nie ugotuje... a przynajmniej takie miała mocne przeświadczenie, kiedy przyglądała się rodzinie koalicjanta z boku jako bierny widz. Z całą pewnością atmosfera, w której wychowywał się jej przyjaciel była dużo zdrowsza niżby ta, w której wychowywała się ona, jednak to wciąż nie był ten sielski obraz ufającej sobie bezgranicznie rodziny, który znała z książek i filmów. Czegoś tu wciąż brakowało.
- Och, witaj Chika - przywitała się z nią gospodyni domu. - Przyszłaś do Itachiego? - zapytała.
- Nie tym razem - odparła przyplajstwoując sobie do facjaty sztuczny uśmiech. - Przyszłam odwiedzić Shisuiego. Czy mogłabym się z nim zobaczyć?
- Nie miał za bardzo ochoty widzieć się z nikim poza Itachim, ale wydaje mi się, że dla ciebie może zrobić wyjątek - uśmiechnęła się ciepło. - Proszę, wejdź - zaprosiła ją do środka. - Pozwolisz, że wpierw uprzedzę Shisuiego o twoim przybyciu? - przeprosiła ją na moment.
- Oczywiście - skinęła głową w odpowiedzi zatrzymując się na genkanie.
Kobieta wróciła po kilku chwilach prowadząc ją w głąb domu.
- Przyjmie cię - oznajmiła. - Ach, i gdybyś jednak zmieniła zdanie, i chciała się później zobaczyć z Itachim, to uprzedzę cię tylko, że chwilowo jest niedostępny.
- Coś się stało? - zaniepokoiła się.
- Nie, nic takiego - uspokoiła ją kolejnym uśmiechem. - Rozmawia z ojcem. Poszedł do niego koło południa i tak już tam dyskutują dobre kilka godzin. Lepiej im nie przeszkadzać. Jeśli masz mu coś do powiedzenia, możesz przekazać mi wiadomość - zaoferowała się.
- Dziękuję, ale dziś naprawdę nie przychodzę w żadnych interesach. Po prostu chciałam sprawdzić, jak się miewa Shisui - wyjaśniła.
Obecna głowa rodziny wdawała się w długie, godzinne dysputy z byłym liderem? A to ci dopiero. Dobre. Ciekawe, co to mogło oznaczać i zwiastować na przyszłość. Ledwo powstrzymała się od westchnięcia. Czyżby teraz mieli szykować się do jakiejś wojny domowej wywnętrz klanu? O tak, tego właśnie było potrzeba jej do szczęścia. Już nie mogła się doczekać.

*** 

Stan jej byłego mistrza był przygnębiający. A uściślając, jego stan psychiczny. Jeszcze nigdy w życiu nie widziała go tak mizernego, bez życia, bezwładnego, gotowego poddać się tu i teraz. Aż ją dreszcze przeszły. Gdzie podział się ten radosny, hałaśliwy chłopak, chodzący kłębek szczęścia i energii? 
Nie wiedziała. Ale zamierzała go odzyskać. 
Serce jej krwawiło, kiedy spoglądała na jego zgarbioną postawę, szarą, zapadniętą twarz z czarnymi, matowymi oczami jak u zdechłej ryby, która leżała zbyt długo na brzegu na słońcu. Poprawka - z czarnym, matowym okiem jak u zdechłej ryby, która leżała zbyt długo na brzegu na słońcu. Liczba pojedyncza. Taka drobna zmiana, a jakże była ona istotna. Zmieniała tak wiele - tak dużo, że była nawet w stanie wyssać chęć życia i całą pozytywną energię z człowieka, który aż do tej pory wydawał się być jej niepomiernym źródłem. Bo w gruncie rzeczy o tą jedną małą poprawkę, którą musiała wnieść do swojego słownika, właśnie się tu rozchodziło. To ona była tutaj problemem, który należało wyeliminować i wrócić do starego porządku rzeczy.
Wiedziała, że Isami miał rację, kiedy wypomniał jej, że nie powinna próbować rozwiązać wszystkich problemów napotkanych ludzi demonicznymi sposobami, ale po tej wizycie wiedziała już, że nie mogła dłużej stać z założonymi rękami. Ludzie powinni potrafić zaakceptować swój los, swoje fatum, przejść ponad porażkami i tragediami do porządku dnia codziennego, gdyż na tym poniekąd polegało właśnie życie, jednak nie dało się ukryć, że każdy z nas był inny. Każdy z nas reagował w inny sposób na te same zdarzenia. Z tej właśnie racji niektórzy potrzebowali więcej pomocy w pewnych chwilach niż inni. Dla przykładu, Itachi stosunkowo szybko pogodził się ze stratą oka podczas walki z shinigami. Nie rościł sobie o to do nikogo pretensji i nawet wmawiał jej, że to nie była jej wina - a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Kunoichi podejrzewała, że długowłosy nie przeszedł ponad tą sprawą obojętnie, ale pogodził się z nią dużo szybciej i dużo łagodniej niż Teleporter. Nie dało się jednak ukryć, że okoliczności, w których przyszło mu się pożegnać z własnym narządem wzrokowym były zgoła odmienne. On użył Izanagi, żeby uratować ich z pola walki, z którego poniekąd nie mieli już szans się wydostać. Sam zdecydował się na takie posunięcie, bo poniekąd lepiej żyć bez oka niżby pożegnać się z tym padołem łez już na dobre. Shisui z kolei został niejako ograbiony. Jego własność została zabrana i zniszczona bez jego przyzwolenia. Ale czy pojedynek z Danzou mógł skończyć się dla niego gorzej? Oczywiście, że mógł. To nie zmieniało jednak faktu, że starszy Uchiha wcale nie miał ochoty oddawać oka Shimurze. Nie taki był jego plan. I może to był właśnie kluczowy fakt, który sprawiał, że chłopak nie mógł pogodzić się z tym, co się stało i jak to dalej rzutowało na jego przyszłość i karierę.
On się sam z tego nie dźwignie - zrozumiała zaniepokojona stanem byłego mistrza. Będzie już tak tkwił w tym jednym pokoju aż do końca swoich dni, rozpamiętując i rozdrapując stare rany, nie pozwalając im się zabliźnić. Bo się na to nie godził. Bo miał inne podejście niż jego kuzyn. Bo był innym człowiekiem.
Chika już dobrze wiedziała, jak prosto wykopać samemu sobie grób w mulistej, miękkiej, wciągającej niczym lotne piaski ziemi depresji. Koło czarnych myśli toczy się w twojej głowie nieprzerwanie niczym koło młyńskie napędzane siłą nurtu wartkiego, górskiego potoku. Nie dało się go zatrzymać. Nie dało się po prostu przełożyć wajchy, przełączyć pstryczka, wcisnąć guzika i czekać, aż maszyna stanie. Bo ona była napędzana zewnętrzną siłą dzikiego i nieokiełznanego żywiołu, nad którym ani ludzie, ani demony nie mogły do końca zapanować. Co zatem trzeba było, żeby zatrzymać młyn? Osuszyć źródło napędzającego go strumyka lub przekierować go w inną stronę. Bo tu nie rozchodziło się już nawet o młyn sam w sobie. On nie był wadliwy. Działał tak jak zawsze. Tylko strumyk nagle wezbrał po burzliwej nocy jak szalony zamieniając się w szaloną, grubą serpentynę wody, która spadała ciężką kaskadą z siłą wodospadu z wysokości koła młyńskiego z ogłuszającym pluskiem, niemal niszcząc przy tym całą konstrukcję. A do tego nie można było przecież dopuścić. Jak jesteś młynarzem, to musisz mieć młyn, nie? Inaczej nie jesteś już młynarzem.
W sytuacji bruneta przekładało się to na to, że chłopak sam w sobie był mniej lub bardziej sprawny. Mógłby przywyknąć do funkcjonowania, a nawet pełnienia swoich dotychczasowych obowiązków jako shinobi na wpół ociemniały. Nie takie przypadki przecież już się zdarzały. Problem polegał jednak na tym, że on nie potrafił, a przede wszystkim nie chciał zaakceptować nowego porządku rzeczy. Nie chciał do niego przywyknąć, dlatego sypał się jak ten młyn pod zbyt wielkim naporem wody. Nie mówił o tym wprost, ale bez swoich popisowych, charakterystycznych dla jego klanu technik wzrokowych prawdopodobnie nie czuł się już pełnoprawnym ninja, a nawet członkiem rodziny Uchiha. Bo co z niego za Uchiha bez Susanoo, z jednym sharinganem, który nie działał już w pełni tak, jak powinien? Nieważne, że nie wszyscy jego krewni byli shinobi, nie wszyscy potrafili posługiwać się ich dojutsu, a już tym bardziej Susanoo, które było wysokiej rangi techniką zarezerwowaną wyłącznie dla najwybitniejszych. Co z tego? Shisui zdawał się właśnie oglądać jednym okiem, jak jego młyn się sypie. A to oznaczało jedno. Że nie będzie już dłużej młynarzem. Że nie będzie już dłużej w stanie pełnić swojego zawodu tak jak dotychczas. Że nie będzie się w nim spisywał. Że nie będzie już dłużej dobrym ninja.
Była to oczywiście nieprawda, jednak w chwili obecnej nie było możliwości, żeby dotrzeć do pogrążonego w depresyjnych myślach Teleportera. Ochida westchnęła ciężko. On był wręcz nieobecny, oderwany od rzeczywistości, krążył gdzieś daleko po przestworzach własnego umysłu zapędzając się wprost w jego najciemniejsze, najzimniejsze zakamarki. A to niedobrze. Bardzo niedobrze. To stawiało go w świetle potencjalnego ryzyka. Niebanalnego ryzyka. Dziewczyna wiedziała, co dzieje się z człowiekiem, który spędza zbyt wiele czasu w podobnych miejscach. W najzwyklejszych, najmniej widowiskowych przypadkach delikwent po prostu po pewnym czasie się poddaje. Coś w nim pęka, przełamuje się pewna niepisana granica i dochodzi do czegoś - zazwyczaj czegoś mało sympatycznego i wesołego jak do nałogu, samobójstwa, morderstwa, szaleństwa lub paru innych przypadłości w zależności od sytuacji. To ten najbardziej optymistyczny scenariusz. Bo był jeszcze następny, który szedł o krok dalej. Powiedzmy, że postradałeś już zmysły. A przynajmniej tak ci się wydaje. Ale maszyna nie staje w miejscu. Wartka woda wciąż obraca młyńskie koło aż do czasu, kiedy po prostu je urywa i roztrzaskuje w drzazgi. Acha, to samo dokładnie dzieje się z ludzką psychiką, która jest wystawiona na zbyt wielki napór przygnębiających myśli, które skłaniają nas do niepotrzebnie głębokich refleksji, kiedy kopiemy w temacie zbyt głęboko. W ludzkim umyśle zachodzi pewna gwałtowna zmiana. Pewna jego część zostaje nieodwracalnie zniszczona. Ale co dalej? Przecież nie da się żyć z dziurą pod czaszką, prawda? Ano nie da. Więc dziura musi zostać czymś wypełniona. Ale nie jakimś przypadkowym, bezwartościowym materiałem, który akurat znalazł się pod ręką. Nie może zostać zasklepiona przy pomocy tego, co zostało z niej już wydarte, bo proces się przecież powtórzy, prawda? Dziura nie zarośnie się sama z siebie, ponownie zasklepiając się tkaną charakterystyczną dla ludzkich układów nerwowych, tak jak to było w przypadku zwykłych ran. Nie. Nasze organizmy nie są głupie. Przystosowują się. Są praktyczne. Uczą się. Skoro raz coś nie zadziałało, trzeba to zmienić.
Powstała dziura zostaje w końcu zasklepiona przez tkankę łączną, która jest czymś, czego próżno szukać u zwykłych istot ludzkich. Ciemne zakątki, które są kolebką dla czarnych myśli, rosną w siłę, zalewają coraz większą część umysłu i zatruwają go. I tu napotykamy dwa warianty. W tej chwili albo możesz się poddać, oszaleć do końca i w końcu umrzeć pieską śmiercią pełną niewypowiedzianego, często nierzeczywistego, a jednak tak dokuczliwego i rozrywającego bólu i cierpienia lub przetrwać. Przejść przez te katusze, żeby odrodzić się jako zgoła inna osoba, a nawet istota. Lub przynajmniej w znacznej mierze odmieniona.
W ten oto sposób rodziły się demony. Pojedyncze, ciemne obłoki nieprzyjemnych myśli na firmamencie naszego umysłu zaczynały się kłębić, gęstnieć, kołować, wywoływały wichurę, zawieruchę, tajfun, tornado. Siały w nim zniszczenie. Z tych czarnych, póki co zapewne wciąż półprzezroczystych oparów, formował się pojedynczy, zwarty i dużo bardzo przerażający cień. Cień, który w dodatku rzucał za sobą kolejny cień. Cień, który nie bał się stawać w pełnym słońcu i nie znikał rozproszony w snopie światła. Stał w nim dumnie wyprostowany, statyczny i opanowany jak fizyczna postać. Czekał. Niby się nie poruszał, a jednak wciąż miałeś wrażenie, że zdaje się osaczać cię z każdej strony - że tak naprawdę jest wszędzie, że porusza się tak szybko, że twoje oczy zwyczajnie nie mogą za nim nadążyć, dlatego tylko wydaje ci się, że stoi w miejscu. Przygniata cię swoim ciężarem. Wszak ciężko jest nosić cały oddzielny, nowy byt we własnym umyśle, gdyż nasze czerepy mają przecież fizyczną, skończoną pojemność. Wydawałoby się to niemożliwe, żeby taka wielka, mocarna, przerastająca cię, z całą pewnością dużo, dużo większa i potężniejsza od ciebie istota mogła zmieścić się w twojej głowie, a jednak. Przecież niezaprzeczalnie tak było. I odtąd już na zawsze miałeś dzielić się z nią każdą myślą, troską i przemyśleniem. Oto zyskałeś wiernego kompana do końca swoich dni, który zawsze będzie przy tobie niezależnie od pory dnia czy nocy. Fajnie, nie? No może niekoniecznie. Tym bardziej, kiedy podkreśli się, że ów kompan nie zawsze będzie ci przychylny. Lub co gorsza, rzadko kiedy opowie się po twojej stronie i zazwyczaj będzie zajmował miejsce w opozycji do ciebie. Był twoim przeciwnikiem. Współwięźniem, z którym los skuł cię kajdankami, bo uznał, że to będzie przedni żart. Bo to tylko tak na chwilę! Tylko gdzie nagle zapodział się ten nieszczęsny kluczyk, który mógł zapewnić wolność wam obu? No patrz, gdzieś się zawieruszył. Ups. A to szkoda.
W ten sposób nasze najgorsze strony przyjmowały humanoidalną postać w naszych umysłach. W ten sposób rodziły się demony. W ten sposób człowiek powoli przechodził z ludzkiej dziedziny w demoniczną. Zachodziła tranzycja. 
Tak, demony wywodziły się od ludzi. Nie były oddzielnym gatunkiem, który od zawsze współegzystował i rywalizował z ludźmi. Nie. Pewni ludzie zamieniali się w demony. Nierzadko na własne życzenie. Niektórym nawet udawało się nad tym zapanować i dostrzec jakieś pozytywy zmian, które w nich zachodziły. Szukali po świecie innych, podobnych sobie. Zakładali rodziny. W zależności od tego, jak bardzo rozwinięta była ich demoniczna natura, ich dzieci przychodziły na świat od razu z demonicznymi umiejętnościami lub też nie, jako zwykli ludzie. Na tej podstawie wyodrębniono wyższe i niższe demony, z czego tym drugim było bliżej do ludzi. W rodzinach w najniższych kręgach zdarzało się, że rodzili się najzwyklejsi ludzie. Zadufani w sobie, przepełnieni poczuciem krzywdy i odrzucenia demoniczni arystokraci gardzili takimi domostwami. Czuli się lepsi od innych, kiedy mogli powiedzieć, że w ich rodzinie od X pokoleń nie przyszedł na świat żaden człowiek, choć w istocie nie był to żaden powód do radości. Dowodziło to tylko tego, jak bardzo byli oni zepsuci i zapiekli. Niemniej, nie można było jednak odmówić im mocy i siły, gdyż demony zazwyczaj bywały dużo potężniejsze od zwykłych śmiertelników. Posiadały wiele charakterystycznych dla nich cech i przymiotów, które ich od nich odróżniały, a nawet wydawały się działać wbrew najpowszechniejszym prawom logiki i fizyki. I tak oto tym sposobem dochodzimy do tematu demonicznych sztuk i arkanów.
W obecnych czasach ludzie rzadko doprowadzali się do takiego stanu, żeby zainicjować samoistną przemianę. Było zbyt spokojne, ludzie nie napotykali już takich problemów ani traum jak kiedyś. Inaczej było w czasach Madary. Miyabi opowiadał jej, że w okresie wielkich, nieustannych walk shinobi często zdarzało się napotkać samotnego, nieprzynależącego do żadnego rodu demona, który nie miał jeszcze na dobrą sprawę pojęcia, co się z nim stało. Czasami wysługiwano się takimi, używano ich jako pionków na szachownicy, mięsa armatniego, żeby nie tracić własnych bliskich i nie wystawiać ich na niebezpieczeństwo. Opowiadano im bajki i obiecywano gruszki na wierzbie, żeby tańczyli tak, jak im zagrali bardziej wtajemniczeni w temacie. Ale bywało także, że taki żółtodziób wykazał się lub miał zwyczajnie szczęście nowicjusza, dzięki któremu udało mu się w miarę bezpiecznie lub przynajmniej w jednym kawałku powrócić z powierzonej misji. Wtedy zazwyczaj wcielano takiego demona do klanu ze względu na jego zasługi.
Niemniej, fakt, iż demoniczne przemiany nie zdarzały się już często, że właściwie nie słyszano o nich wcale, nie oznaczał, że w istocie nie miały one miejsca lub że nie były one możliwe. Kiedy Daichi spoglądała w matowe, niewidzące oczy Shisuiego, który wpatrywał się w martwy punkt na ścianie lub podłodze, ogarniał ją strach, że ten oto właśnie chłopak mógł zagalopować się o krok za daleko. W końcu znała swojego byłego mistrza. On nie był zwykłym człowiekiem. Ponad to, jakby było tego mało, pochodził z klanu Uchiha. A ci to już w ogóle nie byli normalni! Zawsze pchali się gdzieś w czołówce wyciągając ręce po nieosiągalne albo po to, co nie zostało zapisane dla nich. Zawsze dawali z siebie wszystko i jeszcze więcej - to dlatego władali potęgą, przed którą musiały ustąpić nawet niektóre demony. No, i nie dało się ukryć, że w jakiś dziwny sposób ich fatum zawsze jakimś cudem oscylowało niebezpiecznie blisko demonicznej dziedziny. Zawsze pchali się tam, gdzie nie trzeba, nawet jeśli w istocie żaden z nich nie był nawet hanyō. Chociaż, jakby się tak nad tym zastanowić... to niektórzy liderzy tego konkretnego klanu malowali się na tle historii nawet jeszcze bardziej przerażająco niż pewne demony.
Sharingan był co najmniej osobliwą zdolnością. Nie był tak prosty i przejrzysty w działaniu jak byakugan. Ciężko było określić jego ograniczenia i zdawało się, że był w sumie studnią bez dna, w której można było kopać i kopać, doszukując się jego nowych zdolności i nowych form. Wszystko zaczynało się od czerwonych tęczówek i jednego tomoe. Później dwa. Trzy. Mangenkyou sharingan. I co dalej? Tego nie wiedziała. Ponoć jej koalicjanci również nie byli pewni, jednak mieli swoje przekonania i przewidywania, a to już było coś. Trop, który mógł ich dokądś zaprowadzić. Ponad to, trop znaleziony i uznany przez Uchiha - co równie dobrze znaczyło, że wielce prawdopodobnie był to właściwy trop, za którym powinni podążać.
W szczególności mangenkyou sharingan był bardzo interesujący. Jedno kekkei-genkai, jeden klan, a tak znacząco różnił się między jego użytkownikami - nie tylko ze względu na wygląd, ale także zdolności. W zaskakująco wielu aspektach był narzędziem, które umożliwiało członkom klanu Uchiha na opanowanie zdolności, które przypominały demoniczne techniki. Ponad to, Madara swego czasu dowiódł, że sharingan jest na tyle potężny, iż można się nim nawet posłużyć do kontrolowania demonów. I to nie byle jakich demonów z niższych kręgów, ale samych demonicznych bestii, ba!, Kyuubiego, który był najsilniejszą, najbardziej brutalną rozczepioną osobowością, które razem tworzyły Dziesięcioogoniastego - Istotę Wyższą, którą mógł okiełznać jedynie wprawiony i dobrze wyszkolony Demoniczny Kapłan. Nie wszystkim się to podobało. Nie wszyscy chcieli w to również wierzyć, jednak fakty mówiły same za siebie niezależnie od tego, co pragnęła myśleć o sobie zadufana demoniczna arystokracja, która przynajmniej próbowała uchodzić w oczach innych za taką, co to pozjadała wszystkie rozumy tego świata. I może tego równoległego przy okazji też.
Z tych wszystkich powodów miała poważne obawy, że Shisui wkrótce mógł wstąpić na ścieżkę spontanicznej przemiany. A to niedobrze. Bardzo niedobrze. I niebezpiecznie. Bo wtedy istniało bardzo duże ryzyko, że Teleportet może przenieść się do Krainy po Drugiej Stronie Tęczy. Przemiany powinien doglądać ktoś, kto przeszedł przez coś podobnego, powinien uprzedzić go, czego ten może się spodziewać, na co się przygotować, wyuczyć go pewnych żelaznych podstaw i zasad, które zostały wydedukowane na podstawie metody prób i błędów przez wieki obserwacji podobnych zdarzeń. Tak jak to było w jej domu. Potrzebny tu był ktoś w rodzaju mistrza ceremonii, który mógł mu robić za przewodnika, żeby brunet nie zbłądził w odmętach własnego umysłu. Szczególnie tych ciemnych, niemal zupełnie czarnych, w których brakowało światła ze względu na to, że nasze mózgi same z siebie zużywały dużo elektryczności i próbując zaoszczędzić nieco na rachunkach, wykręciły korki odpowiedzialne za oświetlenie pewnych części naszych umysłów.
Z tych samych powodów, dla których zamartwiała się o niego, miała także pewną nadzieję na to, że oko pochodzące z bramy Demonicznej Świątyni mogłoby się przyjąć jako przeszczep. Do tej pory musiała przyznać, że obstawała bardziej po stronie racjonalnego myślenia, minimalizacji niebezpieczeństwa i punkcie widzenia Isamiego, jednak teraz, kiedy zobaczyła go w końcu na własne oczy, zmieniła zdanie. Tu trzeba było działać. Przynajmniej spróbować. Nie było jej z tą myślą wygodnie, ale przeszło jej przez głowę, że jej przyjaciel jest ogarnięty tak głęboką desperacją, że nawet jeśli go nie zabiją, to on sam w końcu targnie się na własne życie. Więc czemu właściwie mieliby nie spróbować przeszczepu? Gdyby się udało, shinobi odzyskałby znów wiarę w lepsze jutro - jutro, którego mógłby wypatrywać obojgiem oczu.
Musiała koniecznie przedyskutować tę sprawę z byłym pomazańcem raz jeszcze. I tym razem nie da zbyć się tak łatwo. Już postanowiła. Nie mogła odpuścić, kiedy za każdym razem, gdy zamykała oczy, znów widziała przed sobą posępną twarz starszego Uchihy.

*** 

Mikoto zaczęła się poważnie niepokoić, kiedy jej najstarsza latorośl nie wychodziła tak długo z sypialni jej męża. Zagryzła dolną wargę w nerwowym geście. Może źle mu doradziła? Może ta dwójka faktycznie była różna jak ogień i woda, jak noc i dzień, i lepiej, żeby nie wchodzili sobie nawzajem w drogę? Może się posprzeczali? Albo, co gorsza, zaczęli nawet walczyć? Zza papierowych drzwi nie dochodził ją żaden niepokojący dźwięk, jednak zdawała sobie sprawę, że to nie był jeszcze powód do świętowania. Mężczyźni mogli wpaść na nieprzeciętnie głupi pomysł, żeby zmierzyć się na pograniczu własnych umysłów, w genjutsu ze względu na stan Fugaku oraz po to, żeby nie roznieść całego domu i prawdopodobnie najbliższej okolicy. Chciała wierzyć, że wszystko było w porządku, jednak doskonale przecież wiedziała, jak wszyscy mieszkańcy tego domu byli uparci. Miała nadzieję, że nie doszło do niczego złego, jednak dla spokoju własnego ducha zaczaiła się w progu pobliskiego pokoju wyglądając zza ścianki działowej na te przeklęte, zasunięte drzwi. Ot tak przezornie. Gdyby nagle wykwitła na nich czerwona plama, pojawiła się w nich dziura lub gdyby dobiegł zza nich okrzyk bólu, była na posterunku gotowa nieść niezbędną pomoc poszkodowanym. Wiedziała, że w krytycznych przypadkach liczą się sekundy. Nie można było zwlekać. 
Zagalopowała się w swoich proroczych, choć z lekka surrealistycznych myślach i snutych scenariuszach do tego stopnia, że nie usłyszała nawet, kiedy ktoś zaszedł ją od tyłu. Z tej racji drgnęła jak rażona piorunem, kiedy niespodziewanie usłyszała za sobą głos:
- Mamo, co ty robisz? - zapytał Sasuke splatając ręce na piersi i przyjmując swoją standardową ni to obrażoną, ni to nonszalancką pozycję.
- Cii!... - syknęła na niego przytykając wymownie palec do ust. 
Nie było mowy o tym, żeby mogła dosłyszeć z tej odległości, o czym rozmawiał obecny lider ze swoim poprzednikiem, jednak nie chciała także zostać odkrytą i zdradzoną przez własnego syna, który wybrał sobie naprawdę kiepski moment na zadawanie niezbyt inteligentnych pytań.
Nawet jeśli w istocie jej starsza pociecha wraz z jej mężem doskonale zdawali sobie sprawę z tego, co robiła i gdzie się znajdowała. Mogli ją bez trudu wyczuć. Niemal słyszeli jej głośno bijące serce, jakby była skrytobójcą wykonującym ściśle tajne zlecenie, a nie zwykłą panią domu bawiącą się w podglądacza i gumowe ucho. Bawiło ich to nieco, jednak ona nie mogła o tym wiedzieć.
- Gdzie Itachi? - młodszy nic sobie nie robił z desperackich prób zachowania ciszy jego matki.
- Wciąż rozmawia z ojcem - szepnęła.
- Jeszcze? - prychnął. - No ileż można? - przewrócił oczyma.
- Coś się stało, że go szukasz?
- Mam mu po prostu coś do przekazania - oświadczył nastolatek wzruszając przy tym ramionami.
Kobieta znów się zmartwiła. Z postawy syna mogła wyczytać, że prawdopodobnie nie doszło do żadnej katastrofy i niezależnie od tego, co chciał powiedzieć bratu, nie była to sprawa niecierpiąca zwłoki. Chociaż z drugiej strony... kto to jednak mógł wiedzieć? Tak ciężko było czytać z jej synów. Obydwaj zachowywali pokerowe twarze nawet w najgorszych, kryzysowych sytuacjach. Nie chciała przeszkadzać rozmawiającemu synowi z ojcem, gdyż chciała wierzyć, że ci odbudowywali dzięki długiej i oczyszczającej rozmowie zrujnowaną, zapomnianą i niedoglądaną przez nich więź. Wciąż jednak obawiała się, że coś między nimi mogło pójść nie tak, co w efekcie skończy się przynajmniej kolejną kłótnią, wzajemnym ignorowaniem się i unikaniem. Poza tym, wciąż pozostawało pytanie czy Sasuke przyszedł do długowłosego z byle jaką plotką zasłyszaną na dzielnicy, czy faktycznie miał mu coś ważnego do przekazania. W tej chwili tak samo mocno pragnęła im przeszkodzić, jak i dalej siedzieć ukryta za przepierzeniem, oczekując samoistnego obrotu wydarzeń.
- O co chodzi? - pierwszy ruch okazała się wykonać obecna głowa rodu, która wychyliła się w siadzie skrzyżnym i rozsunęła drzwi, obrzucając młodszego pytającym spojrzeniem.
- Lepiej poćwicz pozowanie przed lustrem i wyciągnij odświętne wdzianko z szafy - nastolatek wyszczerzył się kpiąco.
- O czym ty mówisz? - starszy ściągnął brwi w niezrozumieniu.
- Idziesz na zdjęcia klasowe - poinformował go. - No, może nie do końca. Tym razem pomijamy zdjęcia grupowe i skupiamy się na indywidualnych.
- Można jaśniej? - wtrąciła się Mikoto, która również nie miała pojęcia, o czym bredzi jej młodsza latorośl.
- Wygląda na to, że ktoś zgłosił twoją kandydaturę na Hokage, więc musisz teraz iść na zdjęcia. Oficjalna lista kandydatów wraz z ich podobiznami ma zostać wywieszona jutro - poinformował.
- Co proszę? - długowłosy wytrzeszczył na niego oczy. - Ale ja się na to nie pisałem! Nie zgłaszałem się na ochotnika! - pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Demokracja, bracie - Sasuke wzruszył ramionami chichocząc złośliwie. - Lud cię wybrał. Więc teraz idź i godnie go reprezentuj - polecił.
- Jeszcze czego - starszy przewrócił oczyma. - Jakbym nie miał już wystarczająco dużo zmartwień - prychnął. - Jeśli to już wszystko, to możesz odejść - odwołał brata chłodno.
- Nie zamierzasz pójść? - zdziwił się Fugaku.
- Nie prosiłem się o tę funkcję - powtórzył się.
- Ale ktoś cię zgłosił. Ktoś uznał, że nadajesz się na urząd Hokage - argumentował.
- I ze względu na "widzi-mi-się" tejże jednostki mam się bawić w te nikomu niepotrzebne wybory? - skrzywił się, jakby ktoś siłą wcisnął mu w usta piołun.
- Nie wiesz czy to "widzi-mi-się" jednostki, czy większej liczby osób - wytknął mu ojciec. - Poniekąd Sasuke ma rację. Lud cię wybrał, nawet jeśli miałaby to być pojedyncza nominacja, więc musisz odpowiedzieć.
- Ale tato... - jęknął przyciszonym głosem cierpiętnika. - Przecież dopiero co rozmawialiśmy o...
- Nieważne - uciął były komendant policji. - Nadajesz się - zawyrokował głosem grzmotu nawałnicy. - Wierzę, że mój syn nadaję się do piastowania urzędu Hokage i ktoś podziela moje zdanie. Idź, Itachi - nakazał. - Chociażby z czystej formalności, jeśli nie widzisz w tym żadnego innego sensu. Trzeba podporządkować się nowym zasadom i regułom, żeby nie zachwiać tego kruchego spokoju, który zapadł w naszej wiosce po zamieszaniu, jakiego dokonał Shimura - próbował go przekonać. 
Lider klanu Uchiha westchnął ciężko.

*** 

Zastanawiał się, czy aby na pewno nie robił z siebie idioty, kiedy próbował zmusić się do uśmiechu przed kamerą, mimo iż mięśnie jego twarzy zdecydowanie odmawiały współpracy, przez co mógł jedynie zdobyć się na dziwny, krzywy wyraz, który naprowadzał na myśl, jakby Itachi dostał w brzuch, ale próbował udawać, że wszystko jest w porządku. A przynajmniej tak mu się wydawało.
Madara pragnął władzy. Nie zaskarbił sobie jednak zaufania mieszkańców Liścia, przez co nie doczekał się objęcia funkcji Hokage. Obraził się z tego powodu i odszedł z wioski. Od tamtej pory wyglądało na to, że ludzie asymilowali jego krewnych z pustą chciwością i zamiłowaniem do tyranii. Żaden Uchiha nigdy nie został wybrany na ten urząd. Przez krótki czas ludzie coś tam przebąkiwali, że po zakończonej wojnie jego ojciec powinien zostać przedstawicielem i obrońcą Konohy ze względu na zaszczyty, których się dorobił. Ostatecznie jednak wszystko skończyło się na ów przebąkiwaniu i przewodniczącym wioski został Minato Namikaze. To wzburzyło wielką falę niezadowolenia w jego klanie, gdyż jego krewniacy mieli wielką nadzieję, że oto jeden z nich w końcu zostanie uznany przez innych. Koniec końców jednak plan spalił na panewce. Ludzie im nie ufali. Bali się ich. Miał tego świadomość. I ani koalicja, ani bliskie stosunki z Ochida również nie mogły tego zmienić, gdyż, bądź co bądź, zostali uznani za odszczepieńców, którzy z braku laku i innej możliwości postanowili zacisnąć więzi. Bo kroczenie przez życie absolutnie samemu było niebezpiecznym i skrajnie głupim wyzwaniem, którego nie podejmowali się nawet najwięksi kretyni pierwszej wody.
W jego mniemaniu tracił tu tylko czas. Nie było szans na to, żeby został wybrany. Właściwie sam tego nie chciał. Miał wystarczająco dużo obowiązków jako lider klanu, a co dopiero lider Liścia. Inną sprawą było zwyczajnie to, że nie podobało mu się miejsce, w którym robiono zdjęcia kandydatom. Po prostu nie chciał tu być. Rozmowa z ojcem otworzyła mu oczy na pewne sprawy, które jak dotąd mu uciekały. W chwili obecnej nie pragnął niczego innego jak zaszyć się gdzieś samotnie i móc w spokoju przemyśleć słowa Fugaku. Musiał się skupić i dokładnie je przeanalizować, a błyskający mu po oczach flesz nie ułatwiał mu tego zadania. 
Poza tym, no do cholery jasnej, był shinobi, a nie jakimś modelem, żeby mu pstrykać tyle zdjęć! Kiedy ta katorga wreszcie się skończy?!
W momencie, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że jego sesja trwa zdecydowanie zbyt długo, jeśli weźmie się pod uwagę, że miała na celu jedynie jeden, dobry portret, podniósł wzrok w stronę fotografa, którego jak do tej pory unikał spojrzeniem. Lampa błyskowa stała dokładnie nad jego głową, dlatego jak do tej pory spoglądał gdzieś w bok, w róg pokoju, zapatrując się w martwy punkt na ścianie. I właśnie wtedy, kiedy obrócił się na wprost obiektywu usłyszał to znajome, jakże irytujące:
- Iiii! Kawaiiiiii!!!
Z trudem powstrzymał falę gryzących wymiotów, która podjechała mu windą na piętro trzeciego żebra. Oto, kto na ciebie głosował, wielki panie przyszły Hokage od siedmiu boleści. Twój fanclub. Te zapatrzone w ciebie kretynki, które miały wodę zamiast mózgu, które piszczały wysoko i nieznośnie na twój widok, które stalkowały cię za każdym razem, kiedy opuściłeś własny dom. Teraz te same idiotki stały zbite w ciasną grupkę za plecami fotografa, który przerzucił się na polaroida, ale wciąż nieubłaganie wciskał przycisk w jego dłoni, który był odpowiedzialny za flesz, za rozbłysk kilku lamp rozstawionych w różnych kątach na raz. Najwidoczniej paparazzo postanowił zarobić trochę grosza na szybko sprzedając fankom Uchihy jego profesjonalne zdjęcia w czasie, kiedy ten odleciał gdzieś daleko myślami, próbując skupić się na sprawach naprawdę ważnych i istotnych.
A handel kwitł w najlepsze. Tuż pod jego nosem.
Chłopak w końcu nie wytrzymał i sapnął ciężko, po czym uderzył się otwartą dłonią w czoło zażenowany zachowaniem jego adoratorek. Przy okazji zakrył też ręką przesuszone, prześwietlone oczy i potarł je palcami przez powieki. Jeśli doczeka się jakiś przeróbek tych zdjęć, na których towarzyszyć mu będzie któraś z jego fanek - nie daj dobry Jizo! - w sukni ślubnej lub jakiejś pseudo-romantycznej scenerii, przyobiecał sobie, że znajdzie tego przeklętego fotografa i stopi mu wszystkie narzędzia pracy jedną, porządną kulą ognia. A potem wsadzi mu łeb do kibla. Publicznego. Przyciśnie klapą i spuści wodę. Tak na przyszłość. Żeby pan przedsiębiorczy nauczył się, że nie każda szybka i łatwa możliwość zarobienia paru miedziaków jest opłacalna - szczególnie długoterminowo. Poza tym, wypadałoby, żeby facet liczył się z jego prywatnością i miał wobec niego chociaż jakieś szczątkowe resztki szacunku, a nie rozdawał jego podobizny na prawo i lewo bez jego pozwolenia. 
Już żałował, że dał się namówić ojcu, żeby tu przyjść. A coś mu podpowiadało, że wkrótce pożałuje tego jeszcze bardziej.

*** 

Czasem życie nie da nam się w ciszy i spokoju zastanowić, przemyśleć naszych kolejnych posunięć. Często-gęsto rzuci nas w wir wydarzeń i każe nam działać spontanicznie pod presją chwili i emocji. Tak też się stało i tym razem w wypadku Itachiego.
Brunet nie miał okazji zasępić się na spokojnie nad tym, co powiedział mu ojciec, gdyż zaledwie kiedy przekroczył próg domu, został poinformowany, że oczekuje go gość, który standardowo wprosił się na herbatę i ciasteczka do jego sypialni. Z tego opisu mógł wywnioskować, że mogła odwiedzić go tylko jedna osoba. 
Właściwie to nawet z jednej strony cieszył się, że do niego przyszła. Nie był na tyle naiwny, żeby wierzyć, że jasnowłosa zastanowiła się nad sobą i swoim postępowaniem, że zamierzała coś w nim zmienić. Nie łudził się, że w końcu wypowie słowa, które pragnął od niej usłyszeć. Ale zwyczajnie cieszył się, że miała odwagę i czelność przed nim stanąć. Ponownie. To dobrze rokowało. Możliwe, że nie wszystko było jeszcze stracone. Ostatnim razem zagalopował się w swoich oskarżeniach i wymaganiach, fakt, ale widocznie dał tym dziewczynie do myślenia. Sam fakt, iż przyszła do niego pierwsza, wyraźnie mówił mu, że jeszcze jest nadzieja. Nawet jeśli na horyzoncie pojawił się niebanalny problem w postaci Demonicznego Kapłana.
W chwilę po tym, jak przekroczył próg tarasu jego optymizm jednak wyparował. Bo ani herbata, ani ciasteczka nie zostały napoczęte. A to oznaczało jedno. Wizyta w gruncie rzeczy formalna. Nie było czasu na obijanie się i marnowanie go na sprawy prywatne oraz trywialne.
- Wreszcie jesteś! - zawołała, kiedy stanął przed nią. 
- Co cię sprowadza? - zapytał, starając się brzmieć naturalnie, a nie jak zimny dupek, za którego pewnie teraz w jej oczach uchodził. 
Szczególnie w porównaniu do milutkiego i wspierającego demonicznego pomazańca. O tak, doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
- Rozmawiałam z Isamim - przeszła od razu do sedna.
"Cudownie." - przeszło mu przez myśl. - "Właśnie o nim chciałem rozmawiać..." - skrzywił się w myślach, jednak nie dał po sobie poznać niezadowolenia swojej rozmówczyni.
- W końcu udało mi się go przekonać, żebyśmy spróbowali wszczepić Shisuiemu oko z bramy Demonicznej Świątyni - kontynuowała. - Początkowo miał dużo obiekcji co do tego pomysłu. Podobnie zresztą jak i ja, ale to już nieważne - machnęła ręką. - Jeśli zgodzisz się na procedurę, pójdę zaraz i każę mu zostawić w Wymiarze Wyższym wiadomość dla Amane, który dostarczy nam oko. To może jednak potrwać kilka dni, więc lepiej, żebyś się streszczał - podkreśliła.
Zielonooka widocznie się spieszyła. Wyglądała, jakby goniło ją stado dzikich psów. A to mu się nie podobało. Nie wróżyło zbyt dobrze.
- Dlaczego miałaś co do tego pomysłu jakieś obiekcje? - drążył w temacie. - I dlaczego Isami sam nie może wrócić do Świątyni i zabrać oka? - w jego mniemaniu wizja pozbycia się Kapłana na kilka dni byłaby wręcz zbawienna. Mogłaby dać mu szansę na odwrócenie wielu rzeczy i zwiększyć jego pole manewru.
- Nieważne, już doszliśmy do konsensusu - ponownie machnęła ręką nie chcąc mu nic wytłumaczyć. 
Świetnie. Uznała zatem, że on nie musiał być wtajemniczony. Wystarczyło, że dogadała się ze swoim narzeczonym, więc wszyscy powinni się tym zadowolić, prawda? 
- Długa historia. Nie mam czasu ci teraz tego opowiadać. Istotne jest tylko to, że stwierdziliśmy, że przeszczep faktycznie może przynieść więcej dobrego niż złego. Z Isamim to też jest dłuższa opowieść. Nie ma za bardzo możliwości, żeby on sam wrócił do Świątyni. W innym wypadku nasza "dostawa" będzie znacznie opóźniona, a tu nie ma, na co czekać. Trzeba działać - niemal podskakiwała na siedząco z niecierpliwości.
- No dobrze... ale dlaczego w takim razie pytasz mnie o przyzwolenie a nie Shisuiego? - zapytał. - Z jego głową jest wszystko w porządku. Może sam o sobie decydować - zauważył.
W odpowiedzi kunoichi spojrzała na niego jakby to z jego własną głową było coś nie tak, jakby był co najmniej niespełna rozumu.
- Widziałeś się z nim w ogóle? - podniosła jedną brew.
- Tak - przyznał.
- I co? Nie zauważyłeś niczego dziwnego? Na przykład tego, że Shisui jest przybity jak gwóźdź do trumny? - fuknęła. - Że w chwili obecnej zgodziłby się prawdopodobnie na wszystko, co dałoby mu chociażby cień szansy na odzyskanie utraconego oka?
- Cóż, wciąż nie uważam, żeby to był wystarczająco dobry argument, który usprawiedliwiałby, dlaczego miałbym podejmować za niego tak istotne decyzje. Jakby nie patrzeć, ja też nie jestem wtajemniczony w potencjalne zagrożenia i komplikacje, jakie mogą go czekać, gdyż, jak sama uznałaś: "To nieważne." - sparodiował jej gest dłonią.
- Nie mam czasu się rozwodzić, a ty marnujesz czas! - przewróciła oczyma.
- A cóż cię tak goni? - na przekór jej, usiadł w rozluźnionej pozycji i sięgnął po jedną z czarek, aby napełnić ją naparem.
- Wyobraź sobie, że muszę czym prędzej wracać do domu i przekazać twoją odpowiedź Isamiemu, zanim znów jakiś stół przebije ścianę albo wydarzy się coś równie pokaźnego... - westchnęła. Uchiha spojrzał na nią zbity z tropu. - Kiedy indziej ci wytłumaczę! - zawyła. - Teraz nie mam czasu! Muszę odprawić z domu Isamiego, zanim znów stanie się coś głupiego, niewyobrażalnego, a moi ludzie zrobią się kompletnie zieloni na twarzy! - wyrzuciła ręce w powietrze w akcie desperacji. - Ale przed tym muszę wiedzieć czy mam go po prostu wykopać na jakiś czas do Wymiaru Wyższego, żeby tam się pokręcił bez celu, czy mam go wysłać z misją ratowniczą pod tytułem: "krucze oko" - ironizowała. - Jesteś dużo bardziej przytomny umysłowo niż Shisui, dlatego to ciebie pytam o zdanie - wyjaśniła pobieżnie.
Chłopak przez chwilę się zastanawiał.
- W gruncie rzeczy niczego mi nie wyjaśniłaś. Znowu - rozłożył bezradnie ręce. - Nie sprawdzasz nawet w ten sposób czy zależy mi na kuzynie, ale czy ci ufam - wydedukował. - Pytasz czy ufam ci na tyle, że potrafię zawierzyć, że trafnie oceniłaś niebezpieczeństwo, wzięłaś pod uwagę balans strat i zysków, i z tej racji mogę niejako powierzyć ci w ręce dalszy los Shisuiego - przyjrzał jej się uważnie. 
Na jej twarzy zagościł zdziwiony wyraz. Uchyliła usta, jakby już chciała coś odpowiedzieć, jednak przez dłuższą chwilę nie mogła znaleźć żadnych słów. Przypominała rybę wyrzuconą na brzeg, która niemo błagała o pomoc. W tej chwili Daichi również zdawała się szukać tej pomocy, gdyż rozglądała się dookoła niemal w panice spojrzeniem spłoszonej łani. W jego mniemaniu to było wystarczające potwierdzenie jego teorii. Nie mylił się. Miał rację. Z całą pewnością.
- A myśl sobie, co chcesz! - wyrzuciła w końcu. - Tylko daj mi wreszcie odpowiedź! I tak zmarnowałam tu już zdecydowanie zbyt dużo czasu! - aż zatrzęsła się od tłumionych emocji.
- W takim razie zgoda - odpowiedział bez chwili wahania.
- Czekaj... to już? - zdziwiła się. - Od tak po prostu się zgodziłeś? I nie będziesz już dłużej wypytywał, naciskał, drążył w temacie?
- A mam? - odpowiedział pytanie na pytanie. - Tego ode mnie oczekujesz?
- Na litość dobrej Kannon, nie! - zawyła.
- W takim razie masz moją odpowiedź - wzruszył ramionami. - Wierzę ci. Wiem, że z całą pewnością są rzeczy w waszej demonicznej, okrytej tajemnicą dziedzinie, o których nie mam pojęcia i których nie mogę pojąć moim ludzkim rozumem - odezwał się bez cienia goryczy w głosie. - Wiem także, że tłumaczenie mi niczym małemu dziecku spraw, które dla ciebie wydają się podstawowymi, może być uciążliwe. Może czasami pomijasz coś nawet niespecjalnie, ale zwyczajnie ze względu na to, że wychodzisz z założenia, że wszyscy twoi bliscy są już "wtajemniczeni" - rozłożył ręce. - Wiem jednak także, że nie zawsze milczysz po to, żeby zrobić mi na złość, nie zawsze robisz to specjalnie. Ponad to, tak, ufam ci. Shisui także ci ufa i jestem przekonany, że on również bez wahania oddałby swój los w twoje ręce, nawet jeśli ma to jakiś związek z waszym demonicznym hokus-pokus, o którym nie mamy zielonego pojęcia - wyznał. - Ale to nas nie zniechęca. Ani mnie, ani jego. Wiem, że cenisz sobie mojego kuzyna i nie zrobiłabyś mu umyślnie krzywdy. Wiem, że dołożysz wszelkich starań, żeby wszystko powiodło się pomyślnie. Wiem także, w jakim on jest stanie i że potrzebuje pomocy. A jako że ja niejako jestem w tej kwestii bezradny... - wzruszył ramionami. - Muszę wszystko powierzyć tobie. Wybacz, że cały ten problem wylądował ostatecznie na twojej głowie - skinął jej w minimalistycznym geście przeprosin, po czym upił łyk herbaty.
Dziewczyna znów przez chwilę łykała powietrze jak ryba. Coś ostatnio miewała problemy ze znajdywaniem głosu we własnym gardle. Może powinna wybrać się do laryngologa?
- P-pójdę już więc... - wydusiła nieskładnie. - Każę wziąć mu się do roboty. Powiadomię cię, kiedy będziemy mieli już oko - obiecała. - Przekaż wiadomość Shisuiemu - poleciła.
- Jasne - uśmiechnął się półgębkiem. - Miło by było, gdyby główny zainteresowany dowiedział się w końcu o swoim zabiegu, prawda? - rzucił zaczepnie.
- Czasami musimy uciekać się do decydowania za innych - skwitowała.
- Bo sami wiemy lepiej, co dla nich najlepsze? - nie odpuszczał. - Czy może dlatego, że chronimy ich przed nimi samymi? - na ten komentarz Chika zesztywniała. Krew odpłynęła jej z twarzy.
- Miejmy nadzieję, że będę w stanie ochronić go przed nim samym - odezwała się przyciszonym głosem. - W innym wypadku będziemy mieli nie lada problem - zakończyła, po czym wyszła z domu Uchihów szybkim krokiem, a za granicą ich dzielnicy pozwoliła sobie puścić się biegiem z powrotem w kierunku domu.

*** 

- Isami! - ponagliła mężczyznę, który rozsiadł się wygodnie na kanapie i ani myślał się ruszyć. 
Skrzętnie przy tym ignorował stojący pod ścianą kufer, który podskakiwał, jakby dostał czkawki i powoli zbliżał się w jego kierunku niczym skradający się drapieżnik, który nie chciał, żeby jego ofiara zauważyła, że ten w ogóle zmienia swoje położenie.
- Już się zbieram... - mruknął i przerzucił stronę przeglądanej pobieżnie, bez zainteresowania książki.
- Idźże już! - zezłościła się. - Ludzie mi posadzki zarzygują przez ciebie! Poza tym, musisz zdobyć oko z bramy, a to trochę potrwa! Więc im szybciej pójdziesz, tym szybciej wrócisz z tym, co nam teraz potrzebne! - sapnęła poirytowana.
- "Nam"? - powtórzył. - Mnie to oko do szczęścia niepotrzebne. Tobie też nie. Masz dwoje oczu i ładnie ci z nimi - uśmiechnął się rozbrajająco. 
Od kiedy to zazwyczaj dystyngowany i wyważony Kapłan zrobił się żartobliwy?
- Wystawiasz moją cierpliwość na poważną próbę... - syknęła.
- A ty traktujesz mnie jak gońca - zarzucił jej. - Po to ci jestem tylko potrzebny? Żeby zdobyć oko i zadowolić chore ambicje Uchihów? - skrzywił się i odłożył książkę na bok. W końcu zaszczycił ją spojrzeniem.
- Przecież wiesz, że to nieprawda - założyła ręce na piersi.
- Może wiem - wzruszył ramionami i wstał. - Może nie - ruszył w jej stronę. - To nie zmienia jednak faktu, że twoja postawa daje mi raczej do zrozumienia, że zostałem twoim osobistym chłopcem na posyłki - stanął naprzeciw niej wyprostowany, dumny, niemal potężny. Dziewczyna w ostatniej chwili zdusiła w sobie nagły impuls samozachowawczy, który nakazywał jej się odsunąć.
- Przyznaj się, nie spieszy ci się, bo chodzi tu o człowieka. Przede wszystkim o Uchihę - wytknęła mu.
- Nigdy się z tym nie kryłem - rozłożył ręce.
- Idź już - uderzyła w bardziej błagalny ton. - Proszę. Zrób to dla mnie - wbiła w niego proszące spojrzenie. - I dla moich ludzi. Oraz podłóg - podkreśliła, przewracając przy tym oczyma.
- Ciesz się, że nie zachciało ci się tu kłaść perskich dywanów - zaśmiał się pod nosem. - Dobrze, pójdę, dla ciebie. To jest jedyny argument, dla którego w ogóle mam zamiar ruszyć palcem w tej sprawie. Nie robię tego dla tych ludzi. Robię to dla ciebie - zaznaczył. - Tylko co ja będę z tego wszystkiego miał? - uśmiechnął się przewrotnie.
No pięknie, nie dość, że nagle zrobił się z niego niemal kawalarz, to jeszcze w dodatku przekupa, która chce się targować. Zmierzamy w coraz lepszym kierunku.
- Samozadowolenie płynące z faktu, że pomogłeś drugiej istocie w potrzebie? - zapytała bez przekonania, spoglądając niego niczym zbity szczeniak. Były pomazaniec parsknął na to śmiechem.
- Jestem demonem, kochanie, gdybyś jeszcze nie zauważyła - prychnął. - No dalej, jestem pewien, że jak się postarasz, to uda ci się coś wymyślić, żeby i wilk był syty, i owca cała - zbliżył się do niej o kolejny krok, a następnie objął w pasie.
Ale ona naprawdę nie miała ochoty na przekomarzanie się, gdyż myślami była daleko - trwała nimi przy swoich coraz szybciej marniejących ludziach oraz cierpiącym zgryzoty Shisuim, któremu chciała jak najszybciej pomóc.
- Ech... - westchnął tylko w końcu. - Pozwól zatem, że odejdę dziś zgodnie z twoją wolą, ale w zamian za to, kiedy wrócę już z tym przeklętym okiem, ty odejdziesz razem ze mną.
- C-co? - wydukała zaskoczona. - Isami, przecież dobrze wiesz, że nie mogę, że ja...
- Możesz - przerwał jej. - Zawsze mogłaś - odezwał się niewzruszony. - Możesz stąd odejść, kiedy tylko zechcesz ze względu na mój autorytet - oświadczył, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
- Ale klan... - bąknęła nieśmiało.
- Nie zaprzątaj sobie głowy klanem. Choć raz zastanów się nad tym, czego to ty chcesz. Ty jako wolna i niezależna jednostka. Pomyśl, co faktycznie przyniesie ci szczęście i podążaj za tym - polecił. - Wtedy wszystkie odpowiedzi, których szukasz od tak dawna, same do ciebie przyjdą - zapewnił, po czym nachylił się nad nią i złożył na jej ustach krótki pocałunek. - Wybieraj mądrze - szepnął wprost w jej wargi, po czym odsunął się na drugi koniec pokoju.
Wykonał sekwencje skomplikowanych, dziwnych nawet dla Ochidy pieczęci i zamachał rękami w powietrzu. W wolnej przestrzeni w ślad za jego dłońmi rysowały się zielone smugi światła, które przypominały drobne pęknięcia na butelkowym szkle. Chwilę potem powietrze wydęło się i zaczęło zakrzywiać widok na ścianę, pod którą zatrzymał się demon, niczym krzywe zwierciadło. Pękło z brzdękiem tłuczonego lustra. Jego skrawki posypały się na podłogę, lecz w kontakcie z nią z miejsca zamieniły się w srebrny pył. Z powstałej wyrwy doszedł ją porywisty podmuch powietrza oraz nieprzyjemny, kwaśny zapach towarzyszący żółtawej mgle, która wpłynęła do pomieszczenia. Z daleka dało się słyszeć jakieś nieszczęśliwe zawodzenie Istoty Wyższej.
- To jeszcze nie jest pożegnanie - zapewnił, po czym przeszedł przez portal, który zaraz potem przekręcił się niczym tknięty skurczem, ściągnął się, zalepił na powrót powstałą w pustej przestrzeni dziurę.
Spękane krawędzie spotkały się ze sobą z metalicznym brzdękiem, a następnie zaczęły na siebie nachodzić. Z początku wyglądało to tak, jakby ktoś ułożył na sobie skorupy rozbitej porcelany - jakby próbował ułożyć z nich wieżę zamiast odbudować zniszczony przedmiot. Zaraz jednak połacie powietrza zaczęły się rozpuszczać niczym ser, pęknięcia zaczęły znikać. Tafla rzeczywistości wygładziła się i wyrównała, nie była już wzdęta jak balon.
- I co ja się z nimi wszystkimi mam? - zapytała samą siebie jasnowłosa, kiedy było już po wszystkim i na powrót została sama w małym saloniku.