środa, 19 października 2016

Rozdział I

Zazwyczaj nie pozwalał sobie na jakiekolwiek gesty, które zdradzałyby jego emocje. Teraz jednak przebierał palcami, uderzając samymi opuszkami o drewniany, wysłużony, tak dobrze znany mu blat, czemu towarzyszył cichy, rytmiczny odgłos.
Spóźniała się.
Itachi Uchiha nie lubił osób, które się spóźniały. Punktualność była dla niego sprawą priorytetową.
Kelnerka już trzeci raz minęła miejsce, które zawsze zajmował. Wbrew pozorom wcale nie skrywał się za zasłoną cieni czy też nie próbował w jakiś szczególny sposób odseparować się od innych klientów lokalu. Zawsze siadał przy stoliku tuż przy ścianie, na środku długości lokalu, tak, że każdy z dowolnego miejsca mógł go zobaczyć. Nie ukrywał się po kątach, ale także nie prowokował, nie próbował zwrócić na siebie szczególnej uwagi. Bo przecież nie usiadł przy oknie. Witryna mieściła się za jego plecami.
Młoda dziewczyna w ciemnozielonym uniformie po raz kolejny szykowała się do napełnienia jego ulubionej filiżanki z ledwo zauważalnym wyszczerbieniem na uchu naczynia, które zazwyczaj gładził kciukiem. Nakrył dłonią filiżankę, uniemożliwiając jej to. Kelnerka westchnęła zrezygnowana, może nawet nieco poirytowana osobliwym zachowaniem klienta.
Stałego klienta.
Brunet wziął głębszy wdech. Do jego nozdrzy trafiło powietrze przesycone zapachem świeżo wypiekanych słodyczy oraz źle zaparzonej kawy, którą chciała poczęstować go pracownica lokalu. Lura chlusnęła w białym imbryku trzymanym w rękach przez dziewczynę, kiedy ta poddała się. Odeszła, zdając sobie sprawę, że klient nie zamierzał ułatwić jej pracy.
Itachi Uchiha nie lubił różowej, izolacyjnej rączki czajniczka, która chroniła kelnerkę przed poparzeniem, gdyż znaczyły go nieestetyczne żłobienia zaciskanych paznokci.
Itachi Uchiha lubił…
…ano właśnie, przyszła w końcu ta, którą lubił, pomimo tego uchybienia, które zdarzyło jej się po raz pierwszy. Mimo iż czekał już piętnaście minut, co w ogólnym pojęciu było dla niego rzeczą nie do przyjęcia, uśmiechnął się nieznacznie pod nosem na jej widok.
Itachi Uchiha naprawdę ją lubił.
Minęło kolejne dziesięć minut nim przebrała się w uniform i podeszła do niego z własnym imbrykiem o rączce w kolorze jej paznokci oraz włosów - czerwonym.
Itachi Uchiha lubił jej dłonie – długie, smukłe palce zwieńczone ostro spiłowanymi paznokciami, które zawsze odznaczały się jakimiś jaskrawymi kolorami. Zadbane, delikatne, kobiece.
Itachi Uchiha lubił jej uśmiech – niewymuszony, delikatny, szczery, ukazujący białe, równe zęby. Uśmiech, przy którym przymykała powieki oraz przekrzywiała delikatnie głowę w prawo.
Zawsze w prawo.
Itachi Uchiha lubił kawę, którą parzyła – mocną, aromatyczną, taką, jaka właśnie powinna być. Przychodził tu codziennie tylko po to, aby się jej napić.
Z przyjemnością przyglądał się jak niemalże idealnie czarny, parujący napój rozlewał się w ściankach z białej porcelany, kontrastując z nimi w jakiś niezrozumiale fascynujący dla niego sposób. Powiedziałby, że niemalże artystyczny, gdyby w jego zwyczaju leżało wypowiadanie na głos swoich myśli.
Itachi Uchiha lubił jej oczy o kolorze płynnego złota - roześmiane, zdradzające jej człowieczeństwo, bezproblemowość…
Jego oczy takie nie były.
Nie było w nich śladu człowieczeństwa.
Skinął czerwonowłosej z podziękowaniem, a ona dygnęła z gracją i obdarzyła go kolejnym uśmiechem.
- Wybacz, Uchiha-san, że musiałeś czekać – odezwała się melodyjnym, przyjemnym dla ucha głosem.
Upił łyk kawy i sięgnął do jednej z wielu kieszeni standardowego stroju shinobi. Wyciągnął z niej kartkę złożoną na czworo i przesunął wzrokiem po równych, pionowych linijkach misternie kreślonych znaków, układających się w kolejne imiona i nazwiska.
Itachi Uchiha szczerze nie znosił roboty oinina.
Dopił swój napój i tak jak zwykle zostawił zapłatę na stoliku. Podniósł się z ledwo słyszalnym westchnieniem. Odprowadziły go spojrzenia wszystkich, którzy byli na tyle ekstrawaganccy, żeby wpaść do kawiarni już o siódmej rano.
Itachi Uchiha naprawdę chciał być człowiekiem, jednak jego codzienna chwila, którą przeznaczał na udawanie go, właśnie dobiegła końca. Uciekanie przed własnymi obowiązkami i powołaniem nie miało sensu. Nie był człowiekiem, lecz shinobi - maszyną do zabijania.
Ostatni raz rzucił spojrzenie czerwonowłosej kelnerce, która wróciła za kontuar i właśnie pakowała do papierowej torby karmelowe ciasteczka dla dzieci uczęszczających do akademii. W tym także dla jego młodszego brata. Mały Sasuke odwrócił się, wyłapując spojrzenie starszego Uchihy i pomachał mu z uśmiechem. Itachi zdawkowo odpowiedział na ten gest, ledwo siląc się na delikatne uniesienie kącików ust. Czasami zastanawiał się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby był człowiekiem. Czy dane by mu było przeżyć tak banalny, ale niezaprzeczalnie piękny romans z tą dziewczyną?
Zmarszczył nieznacznie brwi, odrzucając od siebie zbędne myśli. Takie rzeczy nie mogły zajmować jego umysłu. Nie miały do tego prawa.
Tak jak i on nie miał prawa być człowiekiem.
Wyszedł na ulicę, która obudziła się już dobrą godzinę temu, jednak wciąż zdawała się być zaspana i nierozbudzona. Minął kilka osób, znajomych sprzedawców rozstawiających swe stragany i skręcił w drogę prowadzącą do wyjścia z wioski. W bramie głównej oprócz dwóch strażników pełniących nieprzerwaną służbę, zastał Shisuiego. Teleporter czekał na niego od kilku minut.
- Wybacz – spojrzał na kuzyna przepraszająco i wyciągnął w jego stronę listę z imionami ludzi, których należało wyeliminować.
- Znów zastępujesz ojca na zebraniu? – zgadywał starszy, widząc, iż długowłosy nie miał na sobie stroju ANBU.
- Owszem – Itachi skinął głową. – Wciąż nie doszedł do siebie. Możliwe, że przyjdzie mi objąć tytuł głowy rodziny wcześniej niż myślałem… - westchnął i potarł kark.
- Cóż, urodziłeś się w rdzeniu klanu, więc taki twój los – Shisui rozłożył bezradnie ręce. – Przyzwyczajaj się. Niedługo takie posiedzenia staną się twoją codziennością – zaśmiał się i pomachał na pożegnanie młodszemu, po czym zniknął w niewielkim kłębie białego dymu.
Itachi westchnął.
Znów go zawiódł.
„Niedługo takie posiedzenia będą twoją codziennością.” – powtórzył w myślach słowa kuzyna. Brzmiało to zupełnie tak, jakby ten chciał powiedzieć: „Niedługo staniesz się głową klanu, więc nasza codzienność się zmieni. Nie będziemy już przyjaciółmi, lecz panem i podwładnym.”. Najbardziej bolesne w tym wszystkim okazało się to, że słowa Shisuiego były przejmująco smutne.
Cholernie smutne.
I prawdziwe.

***

Jak zwykle zjawił się przed czasem. Głowy kolejnych rodzin schodziły się i kolejno zajmowały swoje wyznaczone miejsca. Brunet zajął jedno z zaszczytnych miejsc w Wielkiej Trójce, które były dostępne jedynie dla największych, najsilniejszych i najbardziej wpływowych klanów w Liściu, to znaczy dla: Huyga, Ochida i Uchiha.
Usiadł na poduszce. Naderwany mięsień uda rwał niemiłosiernie, ale taka pozycja wymagana była przez okoliczność. Zwiesił głowę i przymknął na chwilę powieki. W jego umyśle wciąż kołatały się słowa Shisuiego, odbijając się od ścian czaszki z metalicznym brzdękiem, który rozsadzał ją pulsującym bólem.
Cholera…
Kroki. Ciche, lekkie kroki, jakby ktoś się skradał. Podniósł z powrotem głowę, aby spojrzeć na niewysoką dziewczynę, która właśnie zajmowała miejsce koło niego. Jej jasne włosy długimi kaskadami spadały na ramiona i plecy, sięgając niemalże lędźwi. Męski, tradycyjny ubiór skrywał jej zgrabną figurę, jednak nie potrafił zamaskować biustu.
Jasnowłosa odłożyła katanę po swojej lewej stronie, co teoretycznie przeczyło zasadom dobrego zachowania. Kultura nakazywała, aby położyć ją po prawej stronie.
Leworęczna.
Rękojeść miecza była czarna, wyszywana w zielone romby. Kolor nici był niemalże identycznie intensywny jak kolor jej oczu. Dość wąskie, ale za to ładnie wykrojone usta znaczyły ślady od nerwowego zagryzania ich.
Niemożliwe! To przecież ona, to…!
- Teraz nazywam się Daichi – odezwała się, jakby czytając w jego myślach.
- Ktoś nabrał się na to, że jesteś mężczyzną? – zapytał wystudiowanym, chłodnym tonem.
- To tylko formalności. Dla ludzi z zewnątrz – dodała znacząco.
- Rozumiem.
Do pomieszczenia weszła Hokage. Wszystkie rozmowy prowadzone szeptem ucichły. Tsunade zajęła swoje miejsce i obrzuciła ostrym spojrzeniem każdego z przybyłych.
- Jest to zebranie nadzwyczajne. Musimy obmyślić plan podniesienia Konohy z ruiny oraz przygotować się na ewentualne kolejne ataki shinobi z Wioski Skały – odezwała się szorstko, rzeczowo.
A więc Ochida znalazła się w podobnej sytuacji do niego. Interesujące…
No i w końcu wróciła…

***

- Daichi-sama… - przez cienkie, papierowe drzwi doszedł ją cichy, jakby niepewny głos. – Chodzi o Keizo…
- Co z nim? – dziewczyna odezwała się zimnym, wyrachowanym tonem.
- Nic nie da się już poradzić… - wynajęty medyk był przygnębiony stanem swojego pacjenta, którego nijak nie mógł uratować. Niemniej, bardziej niż zdjęty współczuciem dla umierającego, był zwyczajnie przestraszony. Obawiał się bowiem, iż przekazując złe wieści, mógł narazić się głowie klanu Ochida, co, jak podejrzewał, mogło skończyć się dla niego nawet ścięciem. Wszak krążyły plotki, że ta kobieta potrafiła być gorsza od samego shinigami… - Chce cię widzieć, Daichi-sama.
Jasnowłosa wstała, czemu towarzyszył szelest jej szorstkiego, męskiego ubrania. Szybkim, zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi, aby następnie rozsunąć je energicznie. Medyk spojrzał w jej kamienną twarz. Była jak marmur. Nie okazywała uczuć. Może nawet ich nie posiadała.
 Nawet jeśli w tej właśnie chwili umierał jeden z jej najbliższych towarzyszy, członek rodziny, bliski kuzyn, którego zawsze traktowała niczym młodszego brata, ta wciąż niezmiennie pozostawała zimna i wyrachowana.
Jak marmur.
Marmurowy posąg o idealnej sylwetce i anielskich rysach twarzy. Niemniej, była to tylko maska. Maska, pod którą swoje prawdziwe, ohydne oblicze krył sam diabeł oni.
Dla Daichi tak dobrze znane, kręte korytarze posiadłości nigdy wcześniej nie wydawały się podobnie złowieszcze, nieprzychylne, smutne, rozgoryczone… Zupełnie jakby dom przejął jej emocje, na których okazywanie ona nie mogła sobie pozwolić. Wszak w końcu była głową rodziny – głównym filarem podtrzymującym klan… a wkrótce mogło okazać się, że także ostatnim.
Daichi weszła do pokoju, którego od powrotu z pola bitwy unikała i omijała szerokim łukiem. Bała się. Nie chciała oglądać Keizo w takim stanie… ale musiała.
W pomieszczeniu unosił się obrzydliwy fetor gnijącego mięsa, który wyciskał łzy z oczu i dech z piersi. Na środku leżał pojedynczy futon. Biała pościel gdzieniegdzie poznaczona była czerwonymi pręgami krwi, gdzie indziej żółtawymi wykwitami ropy. Dookoła stały rozstawione kryształowe buteleczki wypełnione kolorowymi medykamentami. Intensywne barwy leczniczych specyfików zdawały się być wręcz radosne, co w obecnej sytuacji było bardzo nie na miejscu. Kilku kolejnych medyków i ich asystentów siedziało pod ścianami z pochylonymi głowami w geście wyrażanego szacunku wobec wojownika.
Umierającego wojownika.
Keizo, bledszy nawet niż prześcieradło, nieco żółtawy, leżał w centrum tego niewesołego zbiorowiska. Na sercu niedawno mianowanego lidera klanu zaciskała się stalowa obręcz, która ściskała je boleśnie. Mimo to żaden mięsień nawet nie drgnął na jej twarzy. Przyklęknęła koło kuzyna, spoglądając w jego zasnute mgiełką, pełne bólu oczy.
- Mówiłem ci, że tak to się skończy… - zaśmiał się z wysiłkiem.
„Jak możesz się śmiać w takiej chwili, idioto?!” – chciała wrzasnąć, ale zamiast tego po prostu sztywno skinęła głową. Dobrze pamiętała, jak podnosiła z obficie nasączonej krwią ziemi Keizo, przerzucała sobie jego rękę przez ramiona i obiecywała, że go wyleczy, że go uratuje. Zapewniała, że wszystko będzie dobrze. Ale nie było – i on o tym wiedział już od dawna. Trucizna, którą został potraktowany, wręcz wyżerała jego ciało. Sprawiała, że skóra puchła, pojawiały się na niej wybroczyny, aż ta w końcu pękała, a z okropnej rany wyciekała krew i ropa. Rany nie goiły się, lecz gniły, stąd też fetor w pokoju. Nikt nie umiał pomóc chłopakowi. Wszyscy medycy, nawet Tsunade-sama, która przybyła do chorego zaraz po tym, jak ten tylko trafił z powrotem do domu, byli bezradni. Jedyne, co Daichi mogła mu w tej chwili zapewnić to środki uśmierzające ból, które od dłuższego czasu i tak już nie pomagały. Keizo szprycowany był coraz silniejszymi narkotykami, aby nie odczuwał bólu. Aż dziw brał, że do tej pory udało mu się zachować choćby szczątki świadomości.
- Dziękuję… że pozwoliłaś mi umrzeć w domu… - wyszeptał. – Ale… ja już nie mogę… więc proszę… - obdarzył ją ostatnim uśmiechem.
Była to okrutna prośba, jednak Ochida zdawała sobie sprawę, że Keizo strasznie cierpi. Ona jedynie przedłużała jego męki ze względu na to, że bała się utraty kolejnego członka rodziny. Bała się tego bólu i pustki, z którą jeszcze nie poradziła sobie po stracie ojca… a teraz jeszcze jej ukochany, młodszy braciszek…
Jasnowłosa wstała. Wyciągnęła katanę z pochwy i przyłożyła ją do gardła chorego. „Powinnam była zrobić to już wcześniej – pomyślała. – Może wtedy nie miałabym do siebie tyle wyrzutów sumienia, że kazałam mu tak cierpieć z powodu własnego egoizmu…”.
Patrzenie na tę twarz wykrzywioną w grymasie bólu, na której jakby na przekór mimo wszystko figurował uśmiech, bolało jak nóż wbity pod żebra. Bo ten uśmiech był prawdziwy. Szczery. Niewymuszony. Szczęśliwy.
Gasnący.
Ostrze rozpłatało miękką tkankę, jednak nie odcięło głowy od ciała. Dziewczyna miała świadomość, że lepiej było zostawić ją na swoim miejscu, choćby z racji pogrzebu. Trup z odciętą głową wyglądałby nieestetycznie. Poza tym głowa mogłaby walać się po trumnie, wywołując nieelegancki dźwięk.
Machnęła kilka razy mieczem w powietrzu, strząsając z niego krople krwi. Schowała katanę z powrotem do pochwy i wyszła. Nikt nie ośmielił się podnieść głowy, dopóki pan ziemski nie opuścił pomieszczenia.
- Demon nie kobieta… - rozniosły się przyciszone komentarze.

***

Obnażone ostrze miecza wydawało z siebie nieprzyjemny, zgrzytliwy odgłos, kiedy te ślizgało się na jednej ze skał na brzegu jeziora, będąc obmywane przez kryształową wodę z resztek zaschniętej krwi. Czerwone krople barwiły ją paskudnie.
Daichi siedziała nieopodal z kolanami podciągniętymi pod samą brodę. Siedziała skulona niczym dziecko. Od czasu do czasu targały nią dreszcze. Kilka łez w akompaniamencie absolutnej ciszy spłynęło po jej twarzy. Czuła się fatalnie. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że za pomocą tej katany przyjdzie jej pozbawiać życia nie tylko przeciwników, ale i sprzymierzeńców. Zabijanie nigdy nie przychodziło jej łatwo. Strasznie przeżywała swoje pierwsze morderstwo, pierwszą misję jako członek ANBU, ale teraz… teraz to było zupełnie co innego. Inaczej morduje się zdrajcę, szaleńca, mając świadomość, że jeśli ty go nie zabijesz, to on zabije ciebie, a może nawet nie tylko ciebie, ale całą twoją wioskę, przyjaciół, rodzinę. Inaczej z kolei podnosi się rękę na członka owej rodziny, kiedy ten patrzy na ciebie w błagalny sposób i uśmiecha się jak dziecko, które dostało cukierka. Jest bezbronny. Nie stanowi żadnego zagrożenia. Jest dobry. I jedną nogą już w grobie.
Przypominały jej się te wszystkie chwile spędzone razem z Kenzo. Nawet te najmniej istotne sytuacje jak dzielenie się bento. Pamiętała, jak prześcigali się w opanowywaniu coraz to trudniejszych sztuk walk ninja. Nie potrafiła zapomnieć, jak nosił ją na plecach, kiedy skręciła kostkę. Rozpamiętywała, jak wysłuchiwał jej narzekań o tym, że wszyscy zachwycali się jej kolegą z drużyny, Itachim, a o niej zapominali. Przywoływała wspomnienia o tym, jak pomagała mu po raz pierwszy wyznać swoje uczucia do dziewczyny, o tym, jak uciekali wspólnie z akademii, aby przesiadywać nad tym właśnie jeziorem i oglądać pędzące chmury, śmiejąc się beztrosko.
Niestety te czasy minęły. Bezpowrotnie.
Daichi odchyliła się nieco do tyłu i spojrzała w niebo. Spędziła tu już kilka godzin, co mogła wyczytać z jego koloru. Powoli zaczęło się już rozjaśniać. Wciąż granatowy nieboskłon wydawał się być ciemny i nieprzyjazny. Gdzieniegdzie pojawiały się kłęby jeszcze ciemniejszych chmur, które wcale nie przypominały tych z beztroskich lat.
Zadrżała.
- Długo zamierzasz tam jeszcze stać? – odezwała się na powrót zimnym tonem. Ukradkiem otarła łzy rękawem kimona.
Zza wielkiej skały zwieńczającej jezioro od północnej strony wyłonił się cień. Z pozoru bezkształtny, rozmywał się na tle wszechobecnej ciemności wczesnego poranka. Wraz z tym jak się zbliżał, nabierał coraz więcej ludzkich kształtów, aż w końcu w cieniu zalśniły czerwone oczy. Dziewczyna rozpoznała w przybyszu Uchihę.
- Czego chcesz? – odezwała się nieprzyjemnie.
Nie miała najmniejszej ochoty na pogawędki w takim nastroju, a już w szczególności z nim. Rozmowy z Itachim nigdy nie należały do łatwych. Brunet wiecznie skrywał się za niedomówieniami, aluzjami, symbolami, wymownymi spojrzeniami i podtekstami. Konwersacja z Uchihą przypominała niekończącą się rozgrywkę szachową. Nie mogli zacząć nowej gry, gdyż żadne z nich nie chciało dać za wygraną. Z tej racji za każdym razem powracali do starego układu figur szachowych, jaki zostawili przy ostatnim spotkaniu.
Prowadzenie dyskusji z długowłosym zmuszało do myślenia, pozostawania w ciągłym skupieniu. Ona jednak nie miała na to sił. Była wykończona. Miała wrażenie, jakby w jej umyśle rozlała się czarna woda pustki, która nieprzyjemnie chlupała jej w uszach i sprawiała, że głowa ciążyła, bezwładnie opadając na pierś. Oczy same jej się zamykały. W ustach miała sucho.
- Po prostu przyszedłem cię zobaczyć – odparł. Jego głos był głęboki, wręcz magnetyczny. Przyjemny dla ucha, choć treść słów wypowiadanych tym delikatnie wibrującym głosem nie należała już do najprzyjemniejszych.
- Jasne… - mruknęła, jednak zaraz się zreflektowała. Cholera! Dlatego tak go nie znosiła! Przy nim wracały jej stare nawyki, których tak długo próbowała się pozbyć! Przecież teraz nie wypadało jej zachowywać się w podobny sposób, nie jako głowie rodziny Ochida! – Wybacz, że powiem wprost, ale nie mam dziś ochoty na twoje towarzystwo. Czy moglibyśmy urządzić sobie to przyjacielskie spotkanie kiedy indziej?
- Gdzie byłaś przez ostatnie lata? – zignorował jej słowa, dając do zrozumienia, że dla niego był to właśnie wyśmienity czas i miejsce na rozmowę.
- Z tego, co pamiętam, Uchiha, chyba nie muszę zdawać ci relacji z każdego dnia, którego nie spędziłam pod twoim czujnym okiem, prawda? – zagryzła wargi, żeby nie prychnąć.
Ich relacje nie zmieniły się – on wciąż pozostał despotycznym tyranem, a ona niezmiennie pyskowała mu jak małolata. Doprawdy, fantastycznie. Jeśli tak dalej pójdzie, będzie zmuszona unikać go jak ognia. Cóż, nie na darmo przecież symbol ich klanu przedstawiał wachlarz wzniecający płomień. Itachi od zawsze posiadał jakiś niesamowity dar irytowania jej do granic możliwości. Przy nim jednym nie potrafiła zachować zimnej krwi.
Brunet nie odezwał się. Stał, zachowując bezpieczną odległość i z zainteresowaniem przekrzywił głowę niczym kruk, którego używał jako zwiadowcę oraz posłańca. „On nie jest krukiem, a prawdziwym sępem.” – pomyślała dziewczyna.
Przez dłuższą chwilę między nimi panowała cisza pełna napięcia. Chłopak nie powtórzył swojego pytania. W jego naturze nie leżało powtarzanie się. Czekał cierpliwie, aż w końcu jasnowłosa zdecydowała się odpowiedzieć, aby pozbyć się jego natrętnego towarzystwa tak szybko, jak to tylko było możliwe.
- Trenowałam z dala od wioski – wyznała wreszcie.
- Dlaczego? – zapytał.
- „Dlaczego?” – przedrzeźniła go, przewracając oczyma. Podniosła się z ziemi, zbliżając do nieruchomego bruneta. – Z tego czy innego powodu. Co za różnica? – prychnęła, tracąc nad sobą kontrolę. – W szczególności dla ciebie, Uchiha. Co to za różnica dla ciebie? – zmierzyła go ostrym spojrzeniem. Długowłosy jedynie wzruszył ramionami w odpowiedzi. – Mam przez to rozumieć, że się stęskniłeś? – fuknęła poirytowana.
- Nie chciałem cię zdenerwować – uniósł dłonie w obronnym geście. – Przykro mi z powodu twojego ojca.
- To również nie jest twoja sprawa – Daichi przymknęła na chwilę powieki, biorąc głębszy oddech.
- Ale jest to sprawa wioski – zauważył Itachi. – Jeden z głównych klanów Liścia stracił swojego lidera, co jest nie lada problemem – nic nie zrobił sobie z morderczego spojrzenia, jakim został obdarzony ze strony dziewczyny. – Ale nie przyszedłem się tu z tobą kłócić – zapewnił. – Wolałbym raczej utrzymywać z tobą stosunki pokojowe – zaznaczył. – Tym bardziej w zaistniałej sytuacji, kiedy wychodzi na to, iż możliwe, że znów będziemy zmuszeni współpracować – dodał.
Ochida drgnęła, zrozumiawszy ukryty przekaz słów chłopaka.
- A więc Fugaku…
- Żyje, ale ma się nie najlepiej – wyjaśnił brunet.
- Rozumiem – skinęła głową.
- Słyszałem też o tym, co stało się z Keizo – długowłosy odezwał się ponownie. – Nad jego losem również ubolewam.
Jasnowłosa spojrzała w czerwone oczy towarzysza. Żeby to zrobić, musiała zadrzeć głowę do góry, gdyż sięgała mu zaledwie do połowy torsu. Ze zdziwieniem zauważyła, że Itachi urósł, odkąd ostatni raz go widziała. Był też bardziej umięśniony. Obecnie mógł już poszczycić się postawą młodego mężczyzny niżby chłopca, jakim go zapamiętała. Stał się szerszy w barkach. Jego dłonie zdawały się być większe, a na ich grzbietach ścięgna odznaczały się wyraźniej niż w przeszłości. Jego rysy twarzy również się zmieniły. Stały się ostrzejsze. W jego oczach nie mieszkała już ta złośliwa, szczeniacka iskierka… a może to tylko ona doszukiwała się jej, podczas gdy w rzeczywistości nigdy jej tam nie było? Niezależnie od tego, która wersja była prawdziwa, w obecnej sytuacji Daichi nie mogła znaleźć choćby cienia prowokacji czy innych złych zamiarów w swoim rozmówcy. Zdawało się, iż faktycznie przyszedł nastawiony pokojowo. Zrozumiała, że w pewien sposób długowłosy starał się być dla niej miły… o ile oczywiście Uchiha w ogóle potrafili być mili.
- Przyjmuję kondolencje – wycedziła z trudem.
- Dobrze to słyszeć – brunet skinął jej głową. – Wiem, że nasze klany nigdy nie porywały się na współpracę ze zbytnim entuzjazmem, ale pamiętaj też, że nigdy nie byliśmy wrogami – odezwał się głębokim głosem.
- Słucham? – dziewczyna zdziwiła się. – To miała być jakaś deklaracja przyjaźni czy co? – uniosła brwi w niedowierzaniu.
Nie dostała odpowiedzi na to pytanie, gdyż Itachi zamienił się w stado czarnych ptaszysk, które momentalnie poderwały się do lotu. Jasnowłosa osłoniła się ramieniem przed podmuchem powietrza, które spowodowane było przez skrzydła ptactwa. Skrzywiła się z niezadowoleniem, strzepując z ramienia pojedyncze, czarne pióro, które na nim osiadło.
- Palant… - mruknęła pod nosem i spojrzała na horyzont, na którym brzask powoli zaczynał górować nad ciemnością. To utwierdziło ją w przekonaniu, iż nastał najwyższy czas na powrót do domu… nawet jeśli w obecnej sytuacji była to jedna z rzeczy, na którą najbardziej nie miała ochoty.

***

- Oddział ANBU wysłany na przygraniczny patrol nie daje znaku życia od dłuższego czasu – odezwała się Piąta. – Bazując na wcześniej zdobytych informacjach, mamy solidne podstawy do podejrzeń, iż ma z tym coś wspólnego Kraj Ziemi – wyjaśniła. – Z tej racji chciałabym, abyście utworzyli dwie grupy, dobierając według własnego uznania najbardziej właściwych ninja i potwierdzili nasze domysły lub obalili je – Tsunade powlokła spojrzeniem po obecnych w jej gabinecie shinobi.
- Z całym szacunkiem, ale co ja mam z tym wspólnego? – zapytała Daichi. – Czyż nie jest to odpowiednie zadanie dla innego oddziału ANBU? A raczę przypomnieć, że ja już do żadnego nie należę – zauważyła.
- Ochida, wiem, że masz problemy we własnym domu… - westchnęła Hokage. – Wiem, że oboje macie problemy w domu… - poprawiła się, spoglądając na Itachiego. – Ale w wiosce brakuje rąk do pracy. To zadanie może urosnąć do wysokiej rangi. Nie mogę przecież posłać geninów na front, gdzie mogą spotkać wyszkolonych ludzi z wioski Skały, którzy pokonali nasz oddział ANBU! – trzasnęła pięścią w biurko. Widocznie traciła już panowanie nad sobą i brakowało jej cierpliwości do całej tej sprawy. – Muszę wysłać kogoś zaufanego… - odezwała się znacznie ciszej. – Tu nie chodzi o rutynowy patrol. W tej chwili nie zawracałabym wam przecież głowy takimi drobnostkami – pokręciła głową. – Możliwe, że tu chodzi o bezpieczeństwo całego kraju. Jeżeli Ziemia szykuje się do otwartego natarcia, musimy zawczasu się na to przygotować.
Jasnowłosa skinęła głową, podczas gdy Uchiha wciąż niezmiennie pozostawał statyczny niczym posąg. Jedynie w jego ciemnych oczach płonęło pełne zrozumienie powagi sytuacji.
Senju nie widziała zielonookiej kunoichi od kilku lat. Wciąż pamiętała ją jako pyskatego bachora, który wstąpił do ANBU tylko po to, aby prześcignąć jej odwiecznego rywala, starszego syna Uchihów. Pamiętała, jak była przeciwna pomysłowi, aby wcielić dziewczynę do tej elitarnej jednostki. Nie chodziło tu jednak o brak umiejętności. Ówcześnie Daichi nie była perfekcyjnym ninja, ale z pewnością jednym z bardziej uzdolnionych. Nikt wszak nie rodzi się z umiejętnościami skrytobójcy. Ona też miała się ich nauczyć podczas treningu, z czasem stając się coraz lepszą. Głównym jednak jej problemem był brak Woli Ognia. Ochida nie chciała ginąć w imię wyższych celów, chroniąc swój kraj, wioskę, rodzinę i przyjaciół. Ona po prostu chciała choć raz przewyższyć Itachiego. Chciała zwrócić na siebie uwagę wiecznie zajętego sprawami klanu ojca. Chciała usłyszeć słowo pochwały. Z tego właśnie powodu na swojego rywala wybrała geniusza Konohy. Dzięki temu mogła być pewna, że jeśli już kiedykolwiek uda jej się zatriumfować, to nikt nie przejdzie koło tego obojętnie. Nawet jej ojciec.
Pomimo protestów Tsunade oraz, między innymi, Kakashiego, Daichi została wcielona do ANBU. Stało się tak za sprawą Danzou, który widząc maniakalną obsesję dziewczyny na punkcie siły, chciał wykorzystać ją przeciwko niej samej, co w rezultacie miałoby skończyć się dla niej wcieleniem do Korzenia. Całe szczęście plan Shimury spalił na panewce, gdyż pewnego dnia jasnowłosa po prostu zniknęła.
Ochida nieczęsto gościli w wiosce Liścia. Niemniej, niekiedy zdarzało się, że ktoś z ich rodziny pojawiał się w obrębie murów Konohy. Wtedy ci atakowani byli pytaniami odnośnie miejsca pobytu i stanu zdrowia jedynego dziecka lidera ich klanu. Wszyscy jednak jak jeden mąż jedynie wzruszali ramionami i rozkładali ręce. Odpowiadali, że nie wiedzą, że się nie interesowali… Sam ojciec dziewczyny wielokrotnie zapytany o tajemnicze zniknięcie córki potrafił jedynie uparcie milczeć, udając, że nie dosłyszał pytania. Ludzie zaczęli mówić, że młoda Ochida uciekła lub zginęła w jakiś niechlubny sposób, dlatego fakt ten został zatajony. Nie czuła się związana z Konohą, więc nic ją nie ograniczało, nie zatrzymywało. Mając dość ślepego na jej starania rodzica po prostu którejś nocy spakowała się, wyszła i już nigdy nie wróciła.
Aż do teraz.
W chwili obecnej, mając ją przed sobą, Hokage nie mogła ocenić jej zdolności. Mimo to wierzyła, że Daichi musiała stać się jeszcze silniejsza, skoro udało jej się zostać głową rodziny. Piąta nie wątpiła w nią, choć mimo najszczerszych chęci wciąż nie mogła dostrzec Woli Ognia w tych zimnych, okrutnych, zielonych oczach.
Klan Ochida kierował się swoimi własnymi zasadami. Niegdyś wielkie rody Liścia posiadały swe przybytki na ziemiach znacznie oddalonych od serca wioski. Każdy szanowany klan chronił jednego z kierunków, skąd mógł nadchodzić potencjalny wróg. Z tej racji główna rezydencja Uchihów była w przeszłości wysunięta dużo dalej na północ. Teraz jednak zamieszkiwali oni jedną z dzielnic Konohy. Podobnie było z Huyga. Jedynymi, którzy nie odwrócili się od starej tradycji byli Ochida, którzy niezmiennie chronili wschodniej granicy. Niemniej, przez ich odizolowanie od wioski, więzi łączące ich z nią powoli zaczęły obumierać. Nie pojawiali się w osadzie już tak często. Niektóre dzieciaki nawet nie uczęszczały do akademii, decydując się na nieco odmienny trening w granicach rodzinnej rezydencji. Coraz częściej słyszało się o ich szkoleniu na własną rękę. Ponoć to właśnie z tego powodu byli tacy bezlitości i bezduszni. Z czasem dziwnych i gorszących plotek na ich temat przybywało. Zasłyszeć się dało, iż Ochida w pewnym momencie poczuli się niemalże nieprzynależni do wioski Liścia, że Hokage nadał im zbyt dużą autonomię, przez co trudnili się najemnictwem u prywatnych zleceniodawców lub nawet innych krajów. Swego czasu mówiono nawet, że był to ród, który w przeszłości wkradł się w łaski mieszkańców Konohy, ale w istocie przybył na te ziemię z zupełnie innych stron i przez to od wieków pełnili rolę szpiegów w Kraju Ognia. Kolejne oszczerstwa sypały się jedno za drugim.
Wśród potomków Ochida znajdywali się również tacy jak Daichi, którzy bardziej asymilowali się z Liściem. Do nich jednak również obnoszono się z rezerwą. Jedni twierdzili, iż jest to dowód na to, że Ochida nie mogli zdradzić wioski, inni, że to tylko jednostki, które miały sprawiać takowe wrażenie.
Słowem, niełatwo było urodzić się pod znakiem skrzyżowanego miecza i bambusowego pędzla do kaligrafii.

***

Jasnowłosa nigdy nie lubiła rodzinnych posiedzeń. Na całe jej nieszczęście te nie przypominały swoją atmosferą urodzinowego przyjęcia u cioci czy innego, dalekiego krewnego. Jeśli już miałaby je do czegoś porównać, to najbliżej im chyba było do stypy. Niestety, jako nowo mianowana głowa klanu zmuszona była pojawiać się na podobnych spotkaniach, kiedy tylko ktoś uznał, iż była ku temu potrzeba, aby je zwołać. Nie podobało jej się to, ale takie panowały zasady w jej domu i należało ich przestrzegać.
Starszyzna klanu zajmująca miejsca na poduszkach pod ścianami długiego pomieszczenia, gdzie zazwyczaj odbywały się narady, składała się ze zgrzybiałych starców, którzy już dawno zostali wycofani ze służby. Daichi nie podobały się ich staromodne rozwiązania nawet wtedy, kiedy zasiadała koło swojego ojca bardziej jako postać reprezentacyjna niżby faktyczny członek biorący udział w naradach. Teraz jednak przyszło jej zmierzyć się z nimi samotnie. Słuchając ich kolejnych pomysłów i rad coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że ci już dawno wypadli z obiegu i nie wiedzieli, jak w dzisiejszych czasach wygląda życie, walka i w końcu śmierć. Zatrzymali się gdzieś w czasach własnej świetności i nie przyjmowali do wiadomości, jak drastycznie różnić się może rzeczywistość, w której żyli oni od rzeczywistości, w której żyła dziewczyna.
Nietrudno było zauważyć, że jej nie szanowali. Wszak była młoda, niedoświadczona, a ponad to była kobietą. Każdy z tych faktów w ich mniemaniu pozwalał im nią gardzić. Zamierzali zrobić z niej bezwładną kukiełkę, o czym szybko się przekonała. Nie oznaczało to jednak, że ona zamierzała przystać na taki porządek rzeczy.
Chcieli odłączyć się od Konohy. Jej ojciec był ostatnią barierą, która powstrzymywała ich przed tym drastycznym i głupim krokiem. Chcieli stać się niezależni. Zamierzali opuścić wioskę, która ich wychowała w tak trudnym dla niej momencie, kiedy wojna wisiała w powietrzu. Planowali poczekać aż wrogowie sami się powybijają, a kiedy obie strony będą już u kresu sił, opowiedzą się za najbardziej dogodną ofertą. Poczekają, aż ktoś zaproponuje im wystarczająco wysoką nagrodę, aby zadecydować o tym, kto powinien zostać zwycięzcą – Ogień czy Ziemia.
Dla zielonookiej był to niczym cios w plecy zadany przez własną rodzinę. Oni gotowi byli opuścić, a nawet zniszczyć miejsce, w którym ona się wychowywała, gdzie dorastała, szkoliła się, nawiązywała pierwsze przyjaźnie. Och, ilekroć zastanawiała się, co dzieje się w wiosce, co robią jej mieszkańcy, kiedy była z dala od tego miejsca. Jak bardzo chciała tam wrócić i zobaczyć znajome twarze… Ale ona była wyjątkiem. Rozumiała, że większość członków jej rodziny dorastała w posiadłości i jej okolicach. Tutaj ninja szkoleni byli w inny sposób. Nie uczono ich o przyjaźni i więziach, ale o bezwzględnym posłuszeństwie, dumie rodu i zasadach, których za nic w świecie nie można było złamać. Dla większości jej rodziny Konoha była miejscem obcym. Co więcej, wyobrażenie o niej było zdemonizowane przez tych starych pryków, którzy przedstawiali wioskę Liścia jako krwiożerczy pasożyt żerujący na ich klanie. Przez owego pasożyta zmuszani byli do przelewania własnej krwi w zamian za co wynagradzani byli jedynie śmiercią – i to w dodatku jaką! Bez chwały, bez należnej czci bohaterom… Byli chowani jak zwykli, polegli żołnierze i ofiary.
W takich momentach Daichi była wdzięczna ojcu za to, że ten posłał ją do akademii. Jako mała dziewczynka bardzo buntowała się przeciwko temu pomysłowi i płakała, zarzekając się, że nie chce opuścić rodzinnych murów. Wtedy z pomocą przyszedł jej Keizo, który obiecał, że dotrzyma jej towarzystwa w wiosce i zacznie naukę w akademii wraz z nią. Jej ojciec przystał na ten pomysł i pozwolił im obojgu opuścić rezydencję Ochidów.
Ojciec nie obnosił się z tym jakoś szczególnie, gdyż nie wypadało mu tego robić, ale w gruncie rzeczy był zwolennikiem Liścia. Zawsze czuł się jednym z wojowników podległych Hokage. Im więcej dziewczyna rozmyślała nad tym, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że wysłanie jej do akademii nie było czysto spontaniczną decyzją, ale krył się za nią dobrze przemyślany plan, który miał wydać swe owoce dopiero po latach.
Wrzało w niej od tłumionych emocji, ale nie mogła przecież otwarcie się sprzeciwić. Domyślała się, że jej chybotliwy, papierowy tron, na którym została usadzona, będzie stał tak długo, dopóki będzie dawała sobą manipulować starszyźnie. Nie wątpiła, że te żywe, zasuszone mumie gotowe byłby się jej pozbyć, gdyby za mocno się rzucała. W takim wypadku pozostawało jej tylko zgadzanie się na ich szalone pomysły.
„Do czasu.” – obiecała sobie. – „To wszystko będzie trwało do czasu.” – poprzysięgła. Kiedy już tylko uda jej się ugruntować jej władzę, ukróci te wszystkie absurdy płynące z ust zgrzybiałych starców.
Podczas obrad nie mogła nie wspomnieć o misji, którą otrzymała od Piątej razem z Uchihą. Co dziwne wszyscy zgodnie przytaknęli, iż Daichi powinna wypełnić polecenie Tsunade. Nikt nawet na pokaz nie oponował, że klan był w podupadającym stanie, że właśnie w tej chwili potrzebowali lidera na miejscu. Ktoś rzucił stwierdzenie, iż będzie to coś w rodzaju ostatniej posługi wobec wioski Liścia. Jasnowłosa zacisnęła zęby. Fakt, iż próbowali wywieźć ją na otwarte pole, poza obręb murów rezydencji, źle wróżył.

Musiała mieć się na baczności…