sobota, 1 września 2018

"Córka Madary" - prolog: "Am I laughing? Am I crying? Not even a single person knows that."

"Am I laughing? Am I crying? Not even a single person knows that."

W tych czasach klany często zmieniały swoje lokacje. Porzucały wioski i budowały nowe, gdyż wojna nie dawała im innego wyboru. I mimo iż każdy z dumą chciał zaszczytnie tytułować się "ninją", większość społeczeństwa prowadziła koczowniczy tryb życia niczym plemię pastuchów. Ów większość podobnie do przeciętnego owczarza lub świniopasa troszczyła się o swoje zwierzęta gospodarcze. Wszak wybrakowana trzoda chlewna i braki wśród innych zwierząt karmiących ludzi oznaczały śmierć głodową dla nieszczęsnego rodu, gdyż tereny wszędzie, jak okiem sięgnąć, były zniszczone przez rozgrywające się nieustannie potyczki. Ziemia była spalona, spękana i sucha. Nienadająca się do uprawy. Większość drzew i lasów została zrównana z ziemią lub wykarczowana, gdyż żeby założyć nową wioskę potrzebne było przecież drewno do budowy domów. Nigdzie nie ostał się nawet pojedynczy krzak czarnych jagód, drzewo dzikiej jabłonki, próżno było rozglądać się w poszukiwaniu grzybów. Na niebie nie latały ptaki, z których można byłoby przecież ugotować zupę, dzika zwierzyna leśna już dawno została przegoniona lub zjedzona. Czasem ktoś w desperacji mógł tylko trafić kamieniem ptaka pocztowego, kiedy głód widocznie dał mu się we znaki. To jednak stwarzało ryzyko. Wszak z dużej odległości ciężko było rozpoznać, czyj to ptak i do kogo niesie listy. Pół biedy, jeśli były adresowane do kogoś z twoich. Gorzej, jeśli zostały wysłane do innego klanu i zawierały cenne informacje lub prośbę o zawarcie sojuszu, tudzież chwilowego rozejmu. Tak, wtedy to dopiero był problem.
Niezaprzeczalnie jednym z najbardziej bitewnych rodów byli Uchiha. Ludzie dużo o nich mówili. Bano się ich. Im dalej od epicentrum walk, tym głupiej ludzie plotkowali. Niektórzy śmieli nawet twierdzić, że Uchiha to nie ludzie. To demony. Tak w końcu się zachowywali. Szczególnie w walce. Nie zali litości i siekli wszystko, co się rusza. Plotki urosły niemal do rangi legend i szerzyły się niczym gangrena w zakażonej ranie. 
Prawda była jednak zgoła inna. Uchiha byli ludźmi, niezależnie od tego czy ktoś dawał wiarę, czy też nie. Nie byli przesadnie mili i mogli ugościć cię, nabijając cię na pal stojący przed ostrokołem ogradzającym ich wioskę, która swoją drogą jako jedna z nielicznych stała nietknięta w jednym miejscu już od dłuższego czasu. Uchiha nie cechowali się wylewnością ani poczuciem humoru, ale zdecydowanie wciąż pozostawali ludźmi. Byli charakterystycznym gatunkiem człowieka okrutnego i bezlitosnego, człowieka wychowanego na wojnie, wyszkolonego w sztuce zabijania, człowieka szalenie potężnego oraz świadomego swoich możliwości. Ich siła była wielka, niemal przekraczająca wszelkie pojęcie i wyobrażenie, jednak to wciąż nie zmieniało faktu, iż pozostawali wyłącznie ludźmi - a uściślając, gatunkiem człowieka nazwanym "shinobi".
Największą sławą wśród Uchiha cieszył się Madara - choć może "cieszył się" nie było tutaj odpowiednim określeniem. Wszak to właśnie o nim mówiono najgorzej. Niemniej, stał się on legendą już za życia, co było nie byle jakim osiągnięciem. Krążyło o nim wiele plotek. Obcy wypowiadali jego imię drżącym, przyciszonym głosem, zupełnie tak, jakby w istocie wspominali najgorszego z demonów. I słusznie, bo Madara faktycznie przypominał w walce bardziej rozsierdzonego diabła niż człowieka. Jego zdolności bitewne były ponadprzeciętne. Jednak to nie jedyna z jego zalet. Młody przywódca Uchihów był także świetnym strategiem i taktykiem, wodzem, który nigdy nie tracił zimnej krwi na polu walki. Nie oznaczało to jednak, że na co dzień również był zimny i oschły, że posyłał swoich krewnych w wir bitwy pozbawiony wszelkich uczuć. Madara posiadał uczucia i nie wstydził się do nich przyznać - to właśnie ze względu na nie we wrzącej desperacji rzucił się na Butsumę, kiedy ten zabił jego ojca, płakał nad grobem Tajimy w wielkim smutku i kazał chować wszystkich zmarłych lub w większości przypadków przynajmniej wyprawić symboliczny ceremoniał złożenia pustej trumny do grobu, jeśli ciało nie zostało odnalezione w pogorzelisku. 
Ów uczucia brały nad nim niekiedy górę, kiedy trenował młodych wojowników i dokręcał im śrubę nieco nazbyt mocno. Poobijane dzieciaki psioczyły na niego pod nosem, myśląc, że ich obelgi nie dochodzą głównego zainteresowanego, jednak ten zwyczajnie potrafił je przyjąć. Bo to, co robił, robił z troski. Wiedział, że im więcej nauczy ich w domu, tym łatwiej odnajdą się na prawdziwym polu walki, tym lepiej będą przygotowane, tym większe będą miały szanse na przeżycie. Nie był słaby i nie przemawiała przez niego pobłażliwość. Cechował się zamiłowaniem do brutalności, jaką naznaczeni byli wszyscy urodzeni w tych niebezpiecznych czasach nieustannych konfliktów zbrojnych. Ale miał serce. Bijące, żywe serce, którego słuchał. I dopóki to serce wciąż biło w jego piersi, poprzysiągł sobie, że będzie bronił rodziny.
Izuna podziwiał brata. Podziwiał go, mimo iż ten czasem przyprawiał go o porządną migrenę - szczególnie w chwilach, kiedy nie mógł zrobić nic innego jak tylko stać i załamywać nad nim ręce, bo Madara zawsze robił to, co mu się podobało. Nikt nie mógł go do niczego nakłonić, zmusić ani niczego mu zabronić. Był jak gigantyczny, długowłosy, czarny kot, który chadzał swoimi ścieżkami - ścieżkami, które jakimś dziwnym trafem niemal zawsze wiodły przez wysokie chaszcze i bezdroża, co w żadnym razie nie ułatwiało przedzierania się przez gęstwiny. Całe szczęście to właśnie jego brat był tym, który kroczył na czele pochodu i wydeptywał drogę innym, żeby ci mogli się łatwiej przecisnąć. Brał największe trudy i niebezpieczeństwa na siebie. Chwila!, czy on naprawdę powiedział "całe szczęście"? Nie, to wcale nie było szczęście. To właśnie takim zachowaniem Madara raz za razem przyprawiał brata niemal o zawał serca. Bo ten martwił się o niego. Nie wybaczyłby sobie, gdyby coś mu się stało. Został mu już tylko on z piątki rodzeństwa, dlatego musiał się o niego troszczyć.
Izuna siedział na kamiennych stopniach prowadzących do ich domu i obserwował, jak nowa głowa klanu rozgania dzieciaki po wieczornym treningu drewnianym mieczem. Na koniec dnia zawsze się z nimi droczył, żeby wpisać choć trochę radości i beztroski w ich usiane trudami codzienności życie. Teraz ganiał za nimi rycząc przy tym niczym prawdziwy lew. Ci, którym udało się przed nim umknąć, mieli dostać nagrodę w postaci większej porcji ryżu na kolację. Ci, którzy okazali się zbyt wolni, lądowali tyłkami w wąskim korytku z wodą ustawionym dla zwierząt gospodarczych koło studni. Dzieciaki piszczały głośno i wysoko, rozbryzgując wodę. Nawet te, które były już mokre, ponownie dołączały do zabawy. Próbowały zwrócić na siebie uwagę dorosłego pokazując mu język albo grając na nosie. Ktoś przewrócił cebrzyk z wodą. Ubita ziemia szybko zamieniła się w wielką kałużę błota. Ganiający się zaczęli się ślizgać. Kilka małolatów wytarzało się w błocie. Madara z trudem wyrabiał na zakrętach i wspomagał się chakrą, jednak poległ, kiedy najmłodsi przystąpili do zorganizowanego, zmasowanego ataku decydując się na pracę w grupie. Całą hordą naskoczyli na nauczyciela i przewalili go, przez co i ten nie ostał się czysty. Po miażdżącym zwycięstwie dzieci zawyły radośnie, a następnie rozbiegły się do domów, gdyż matki zaczęły nawoływać je na kolację.
Opuszczony Madara dźwignął się z trudem z rozmokłej ziemi do pozycji siedzącej i spróbował strzepnąć z siebie choć odrobinę brudu, co wyszło mu raczej miernie, gdyż cały był równomiernie uwalany od stóp do głów. Nawet jego długie włosy (jego duma, do czego nie przyznałby się nawet, gdyby przypalano go rozgrzanym do białości żelaznym prętem) zostały pokryte grubą warstwą błocka, przez co oklapły i nie odstawały już na wszystkie strony, tak jak to miały w zwyczaju. Przykleiły się do właściciela niczym ciemny, żałobny welon. Przywódca Uchihów westchnął ciężko i uśmiechnął się nieporadnie do obserwującego go brata, który wybuchnął gromkim śmiechem. Madara nie obraził się. Oparł tylko rękę na ugiętej w kolanie nodze i zastanawiał się, ile czasu zajmie mu doprowadzenie się do przynajmniej względnej czystości. W końcu jutro miał spotkać się z przywódcą Kagetsu, żeby omówić warunki sojuszu. Klan Kagetsu był mały i słaby, więc tak naprawdę chciał się schronić w cieniu, za plecami Uchiha, jednak nawet to nie upoważniało go do tego, żeby pokazać się rozmówcy umorusany jak świnia. Koniec końców na wojnie nawet najsłabszy z sojuszników może się kiedyś do czegoś przydać. Nie można było wybrzydzać. No i nie dało się ukryć, że jeden sojusznik na plus, to jeden potencjalny wróg na minus. Przynajmniej teoretycznie.
Izuna podniósł się z miejsca i podszedł do brata, pomagając mu wywindować się na równe nogi. Nie dbał przy tym zupełnie o to, że sam się przy tym pobrudzi. Madara skrzywił się, kiedy brat szarpnął nazbyt gwałtownie, przez co jego uszkodzony w pojedynku z byłą głową Senju bark odezwał się ostrym bólem. Syknąłby przez zęby, gdyby nie nazywał się Madara Uchiha. Imię jednak zobowiązywało. W takim wypadku zacisnął tylko blade usta w cienką linię. Izuna i tak zorientował się. Znał go wystarczająco dobrze, żeby umieć czytać z niego jak z otwartej księgi. Mogłoby wydawać się, że to rzecz oczywista, jednak w obecnych czasach nie wszystkie rodzeństwa żyły ze sobą w takiej zgodzie, żeby nie powiedzieć symbiozie, jak ta konkretna dwójka. Ponad to, Madara żył w głębokim przekonaniu, że jego wyraz twarzy zawsze pozostawał zagadkowy i niewzruszony, choć tak naprawdę doszukanie się w jego mimice drobnych szczegółów zdradzających jego nastrój oraz zmartwienia nie było trudne, szczególnie dla wprawnego oka, które przywykło do oglądania tej bladej facjaty dzień w dzień.
- Każę nastawić ci wodę na kąpiel - odezwał się Izuna.
- Nie trzeba. Wykąpię się w rzece - zaoponował szybko. - Nie będę wnosił tego syfu do domu. Wezmę porządną kąpiel dopiero wieczorem. Po ćwiczeniach - zadecydował.
- Daj spokój. Nie powinieneś trenować w takim stanie. Wciąż jeszcze nie wylizałeś wszystkich ran - zauważył. - I tak nadużywasz swojego zdrowia ganiając się z dzieciakami.
- Nic mi nie będzie - zbagatelizował go, machając przy tym lekceważąco ręką, z której spadła spora bryła błota.
- Nie mów tak, jakby pojedynek z Butsumą był dla ciebie pestką - młodszy zrugał go spojrzeniem. - Musisz dać sobie czas, żeby wyzdrowieć i wrócić do pełni sił. Potrzebujemy cię takiego, jaki byłeś przed śmiercią ojca. Szczególnie teraz, po jego śmierci - podkreślił.
- Przecież mam się całkiem nieźle - Madara wzruszył ramionami. - Niedługo skopię jeszcze dupsko Tobiramie, a następnie Hashiramie i wtedy to już w ogóle zapanuje ład i porządek, a świat jak za dotykiem magicznej różdżki nagle stanie się lepszym miejscem do życia i wszyscy mi za to podziękują z pocałowaniem w rękę - prychnął i odwrócił się na pięcie. - Idę się umyć - uciął.
Madara wcale nie był tak lekkomyślny ani zadufany w sobie, za jakiego chciał uchodzić. Doskonale zdawał sobie sprawę zarówno ze swojego stanu zdrowia, jak i z potęgi, jaką dysponowali Senju. Swoją powalającą pewnością siebie budował jednak innych. Wiedział, że wszyscy w klanie dokładnie przyglądają się każdemu jego ruchowi, że spijają każde słowo wprost z jego ust. Jego podkomendni czerpali siłę z niezłomności swojego wodza. Nie mógł ich zatem zawieść i pozwolić sobie na rozczulanie się nad sobą.
Madara tak naprawdę był przyziemnym człowiekiem, a jego przyziemność objawiała się między innymi tym, iż trenował dzieci osobiście. Oczywiście poświęcał im zaledwie kilka godzin w tygodniu i to wybiórczo, co kilka dni, jednak biorąc pod uwagę, ile obowiązków miała przeciętna głowa rodziny w okresie wojny, było to godne podziwu, że w ogóle znajdywał czas, żeby martwić się szkoleniem najmłodszych. Inni członkowie klanu również zajmowali się nauczaniem dzieci, jednak Madara sam musiał się upewnić, że ci robią to dobrze. Lepiej wyszkoleni wojownicy, to więcej wygranych, a to oznacza mniej poległych. Miał już dość codziennego kopania mogił. Tak, pomagał nawet w tak prozaicznym zadaniu, gdyż uważał, że jest to jego obowiązek. Na wojnie nie da uniknąć się strat w ludziach, ale przecież istniała nikła szansa, że gdyby pokierował oddziałami klanu nieco inaczej, lepiej, udałoby się zaoszczędzić kilka dodatkowych żyć. Nie czuł się przesadnie winny. Musiał wyzbyć się poczucia winy, gdyż inaczej to zniszczyłoby go. Niemniej, wciąż jednak praktykował tę swoją dziwną, conocną pokutę, którą sam na siebie nakładał. Tak, Madara machał szpadlem po nocy, bo za dnia nie miał na to zazwyczaj czasu. Nie miał jednak nic przeciwko temu. Kopanie to dobre ćwiczenie angażujące całe ciało - szczególnie w zimę, kiedy ziemia jest twarda i zmarznięta. A ciemności nie były mu straszne. Widział w nich bardzo dobrze. Poza tym, nie w takim mroku przyszło mu się już pogrążyć, kiedy odkrywał tajemnice i możliwości sharingana. W porównaniu do tych ciemności, cienie nocy wydawały się czymś śmiesznym.
Izuna westchnął, wpatrując się w szerokie plecy brata. Kot. No cholerny kot jak nic.
Był pełen podziwu i uznania dla poświęceń nowej głowy klanu. Madara naprawdę harował jak wół. Wstawał przed świtem i z miejsca brał się do pracy. Liczył zapasy jedzenia, planował kondukt wysłany w celu zakupienia żywności, dopytywał, jak wyglądała ich sytuacja w chlewie, kurnikach, oborze i stajni, rozpisywał podziały, ile komu się czego należało, sprawdzał zapasy broni, kazał kuć nowe miecze i odlewać shurikeny oraz kunaie. Czytał listy od innych klanów, odpisywał na nie, targował się, przeglądał zaszyfrowane raporty szpiegów, wściekał się, rwał włosy z głowy, zgrzytał zębami, a w krótkich przerwach między tymi czynnościami smarował rany maściami. Wciąż sprawdzał, ile mieli na stanie ludzi zdolnych do bitwy, planował nowe ofensywy lub natychmiastową obronę w myśl przezorny, zawsze ubezpieczony. Odwiedzał dom Makoto, który w ich wiosce został ochrzczony mianem "szpitala". Doglądał rannych, upewniając się, że nie trzeba dokopać nowych mogił. Pytał o zapasy bandaży i ziół, organizował eskortę dla córek Makoto do lasu, które znały się na ziołach nie gorzej niż matka. Pomagał odbudowywać zniszczenia, jeśli walki toczyły się zbyt blisko miejsca, w którym osiedli. Kiedy krążył z jednego domu do drugiego, zdarzyło się, że ktoś zdołał mu wcisnąć coś siłą, żeby ten nie padł z głodu. Kilka dni w tygodniu trenował też dzieciaki, a wieczorem codziennie pomagał kopać groby. Później jeszcze sam zawsze ćwiczył i wracał do domu ciemną nocą tylko po to, żeby obmyć twarz w misce lub szybko opłukać się w i tak dawno wystygłej już wodzie w balii i paść z miejsca na futon niczym rażony piorunem. Opuszczał kolejkę do kąpieli, co w innym domu zapewne było nie do pomyślenia. Jako głowa rodziny miał prawo czerpać pełną rozkosz z ciepłej, czystej wody, a mimo to kąpał się ostatni jak jakaś pomoc domowa. Jeszcze częściej niż w domu kąpał się w rzece, gdyż, jak mawiał, nie miał czasu na ceregiele z grzaniem wody, a poza tym zimna hartowała ducha i ciało. I tak dzień za dniem. 
Ciekawe, ile jeszcze tak pociągnie? - zastanawiał się Izuna.

*** 

- Mógłbyś przestać? - warknął młodszy Uchiha, mając nieodparte wrażenie, że bart zupełnie go ignoruje.
- Nie - odparł lekko drugi, podciągając się na krokwi ich domu.
- Głowa klanu Kagetsu powinna niedługo się zjawić - upomniał go.
- No i co z tego? - prychnął zmieniając chwyt. - Ten dziadyga zajmie mi pewnie sporo czasu, mimo iż nic ze mną nie ugra, więc przynajmniej mogę zacząć inkorporować jakieś ćwiczenia, kiedy na niego czekam - wyjaśnił swój tok myślenia. - Poza tym, słucham cię. Cały czas cię słucham, bracie, słucham bardzo uważnie - zapewnił.
Ten facet ma coś z głową...
- Co rozumiesz przez termin, że Kagetsu nic z tobą nie ugra? - zainteresował się. - Masz jakiś plan?
- Tak, mam - przyznał i w końcu zeskoczył z krokwi, lądując w głębokim przysiadzie. - Na wszystkie propozycje i pytania odpowiem: "nie" - odparł z rozbrajającym uśmiechem.
- Zgłupiałeś? - fuknął młodszy. - Obrazi się i wypowie ci wojnę. Graj na zwłokę. Posłuchaj, co ma ci do powiedzenia i powiedz, że musisz skonsultować się ze starszyzną - polecił.
- Jeśli Kagetsu wypowie nam wojnę, to wyda wyrok na własną rodzinę - przewrócił oczyma. - Jest ich garstka. W dodatku są słabi. Chcą się sprzymierzyć, bo boją się innych. Są na krawędzi. Zdesperowani. A ja zamierzam to wykorzystać - wyszczerzył się diabolicznie. - Przyszli skomleć po naszą pomoc, żeby inni dali im spokój. Kiedy Akimichi, Aburame, Yamanaka i Nara usłyszą, że połączyliśmy siły, zostawią ich. Nie będą ryzykowali konfliktu z nami - wyjaśnił pewny swego.
- Co jeśli Kagetsu pójdzie szukać pomocy u Senju? - czoło Madary zmarszczyło się głęboko. Widać nie rozpatrywał takiego scenariusza.
- Zobaczę, jak potoczy się rozmowa. Jakby co, nie pozwolę mu wyjść - wzruszył ramionami. - Albo się dostosuje, albo go zabiję i wyrżniemy niedobitków w ich osadzie, przyłączając ich ziemie do swoich - zadecydował. - Ponoć są tam jeszcze jakieś żyzne ziemie... - mruknął. - Tak słyszałem.
- Postaraj się nie wywijać mu bronią przed nosem zbyt szybko, dobra? - poprosił. - Ostatecznie można załatwić to po prośbie lub groźbie, unikając rozlewu krwi. Skoro mają dogodne do tego warunki, mogliby zająć się dla nas rolnictwem. My, nawet gdybyśmy przejęli ich ziemie, nie mamy wystarczająco ludzi, żeby kogoś tam wysłać. Potrzebujemy silnej armii - podsumował.
- Nie musisz mi tego mówić - Madara w końcu podniósł się z kucek. - Ale masz rację. Twój pomysł jest dobry. Bardzo dobry - pochwalił Izunę. - Spróbuję się z nim dogadać, mimo iż poderżnięcie mu gardła trwałoby zdecydowanie krócej - wyszczerzył się półgębkiem.
- Jesteś okrutny... - zaśmiał się pod nosem.
- Wiem - przyznał niezrażony, po czym sięgnął po koszulkę leżącą na kępie trawy, która ostała się pod ścianą domu i otrzepał ją. - Słyszę ich - zakomunikował bratu, naciągając na siebie ubranie z wyszytym symbolem wachlarza wzniecającego płomień.
- Spróbuj uśmiechać się podczas rozmowy. Ponoć to pomaga w nawiązywaniu dobrych relacji z innymi, szczególnie podczas pierwszego spotkania - poradził prześmiewczo młodszy.
- Spróbuję - zgodził się. - W końcu, czego nie robi się dla rodziny, prawda?

*** 

Dzień, jak ich wiele w życiu członków klanu Uchiha, nie wyróżniał się niczym specjalnym. Wstali, umyli się, zjedli śniadanie, wdziali pełne zbroje i ruszyli mordować i zabijać. Później zrobili sobie przerwę na szybką, popołudniową przekąskę. Bo człowiek pracujący fizycznie to człowiek głodny. A potem znów wrócili do mordowania i zabijania, kiedy zmrok zawisł na krańcu błękitnego, bezchmurnego nieba niczym ciemny nalot. To był ich chleb powszedni, ich codzienny rytuał.
- Jak masz takiego brata jak ja, to jakbyś miał matkę, żonę, ciotkę, sekretarza i ministra spraw zagranicznych w jednym - mruknął rozbawiony Madara, kiedy Izuna w końcu skończył odczytywać mu długą listę zajęć, które potrzebowały natychmiastowej uwagi lidera klanu.
Starszy z braci poprawił ochraniacz na przedramieniu. Walczył już tyle lat, że obietnica bitwy jawiła mu się bardziej jako rozrywka niżby ryzyko śmierci. Właściwie to czuł się w walce tak swobodnie, zaakceptował ją jako część składową swojej rutyny, że nie odróżniał jej ani od wcześniej wspomnianej porannej toalety, ani od popołudniowego posiłku. Ot była to zwyczajnie kolejna czynność do odhaczenia na liście. Dziwnie by się poczuł, gdyby nagle zabrakło tego elementu w jego życiu. Poczułby się... niekompletny.
Rutyna nie zawsze musi być nudna. Madara lubił swoją codzienność. W ogóle to lubił swoje życie, mimo iż często niepotrzebnie je narażał, mimo iż rzadko zdarzało się, żeby było w nim łatwo i przyjemnie. Życie to wyzwanie - powtarzał sobie z uporem. Ci, którzy wybierają śmierć, idą na łatwiznę. Są słabi. A on nie był słaby. Jego rutyna pozwalała mu tego dowieść przed sobą samym, jak i przed innymi. Był z tego zadowolony. Szczególnie w takie dni jak dzisiaj - kiedy szykował się do kolejnej potyczki z Senju. To była dopiero prawdziwa zabawa! Przeciwnik godny jego umiejętności! Ktoś, z kim faktycznie można było się sprawdzić! Madara na swój pokraczny sposób lubił Senju, mimo że ich klany darzyły się najszczerszą formą nienawiści i zwalczały się od wielu pokoleń. Lubił ich, bo dawali mu coś do roboty. Szczególnie Hashirama. 
- A jak masz takiego brata jak ja, to jakbyś miał całą gromadkę przedszkolaków do pilnowania - odgryzł się młodszy.
- Przesadzasz - zbagatelizował lider, machając lekceważąco ręką.
- Morda ci się cieszy. Nawet trochę za bardzo - zauważył podejrzliwie. - Serio cieszysz się na myśl, że znów będziesz mógł zmierzyć się z Hashiramą?
- Oj, nie tylko z nim - Madara odparł lekko. - Zanim do niego dotrę, wyślę jeszcze paru jego krewniaków do diabła - zapewnił z uśmiechem. - Tyle czasu siedziałem bezczynnie w domu, że wyruszenie ze swoimi ludźmi na pole walki będzie miłą odmianą - uśmiechnął się szeroko.
- Nie siedziałeś bezczynie, tylko odzyskiwałeś zdrowie - poprawił go Izuna. - Co zresztą słabo ci wyszło, ale co ja ci będę gadał? - westchnął ciężko, załamując ręce. - Gdybym próbował zatrzymać cię w domu siłą, zapewne doszłoby między nami do walki, w której mogliby ucierpieć niewinni i nasza wioska - założył ręce na piersi. - Pozwalając ci iść, próbuję tylko minimalizować szkody. Nie myśl sobie, że idę ci na rękę - zaznaczył.
- Oczywiście - zgodził się starszy biorąc ostatni łyk herbaty, po czym podniósł się ze swojego miejsca przy stole i ruszył w kierunku drzwi.

*** 

Lato było w pełni. Piękny dzień zbliżał się ku końcowi. Słońce obrzucało swym blaskiem bujne listowie drzew. Zachód rozdzielał szary półmrok pod zielonym baldachimem smugami światła i cienia. Zaczął wschodzić księżyc, gotów znów zalać świat powodzią swojego pożyczonego blasku. Tego wieczoru jego piękna, lecz zimna tarcza przywodziła na myśl bladą twarz trupa pojawiającą się w najgorszych koszmarach, kiedy niespokojne duchy twoich wrogów nawiedzały cię we śnie, odbierając ci należy odpoczynek. Był to zwiastun śmierci.
Nie trzeba było jednak umieć czytać z gwiazd, żeby wiedzieć, że trupy znów grubo zaścielą spękaną, zniszczoną ziemię, która nasiąknie krwią. Walki toczyły się nieustannie. No, może z wyjątkiem południa, bo w południe było naprawdę upalnie. Pot zalewał oczy ninja, ich ruchy były spowolnione. Bitwy toczyły się jakby w spowolnionym tempie, kilku wojowników padło nawet nie od ciosów przeciwnika, ale zwyczajnie z powodu letniego skwaru. Dlatego wszelkie ataki o tej konkretnej porze roku odbywały się albo o wschodzie, albo o zachodzie słońca. 
Cichy szelest. Zaczęło się. Podmuch towarzyszący nagłemu ruchowi, który zmącił gorące, gęste niczym melasa powietrze. Zauważył czerwone, świecące punkty unoszące się w ciemności. Jeśli to nie był sharingan, to zje swoje własne sandały!
Czuł, jak nienawiść wylewa się z niego wartkim potokiem. Wyobrażał sobie, że unosi się w powietrzu niczym dm, wije się wokół niego pod postacią półprzezroczystego węża utkanego z oparów i najmroczniejszych cieni wyciekających z zakamarków jego umysłu. To musieli być ci przeklęci Uchiha!
Przygotował się. Skumulował chakrę gotowy do ataku. Wypatrywał potencjalnego niebezpieczeństwa. 
Odgłos wybuchu i pył wzniecony falą uderzeniową eksplozji. Zapach prochu. Spośród szarej zasłony dymnej niczym wcielenie zemsty wyłoniła się ciemna sylwetka o oczach barwy krwi. Ruszyli do ataku.
Uchiha zawsze atakowali pierwsi. Tłumaczył sobie, że to przez tę ich cholerną, gorącą krew. Nie miał jednak nic przeciwko temu. Trzeba było dać się szaleńcom wyszumieć. W końcu to oni byli tu tymi niebezpiecznymi i zdziczałymi osobnikami. On, jako człowiek światły i spokojny, musiał zachować dystans. Nie mógł pozwolić ponieść się emocjom. Był zupełnym zaprzeczeniem tego, czym stali się oni. Lub przynajmniej tak sobie wmawiał.
Powalił trzech, którzy rzucili się w pierwszej linii. Sięgnął po miecz. Nie zostawiał niedobitków. To był bardzo zły nawyk, któremu często ulegał jego starszy brat. On jednak nie był tak litościwy jak Hashirama. Wierzył, że insektów trzeba się pozbywać, a nie uprzejmie je prosić, żeby te wyniosły się z twojego domu. Czasami grzeczności zwyczajnie nie popłacały.
Madara stał na szczycie wzgórza, z którego jako przywódca obserwował walki. Nie włączył się do krwawej jatki. Jeszcze. Póki co nie było ku temu potrzeby. Przedstawienie nie rozkręciło się na dobre. Jeszcze. Ale to tylko kwestia czasu. Poczeka i przeboleje te pierwsze, nudne akty wprowadzające. Włączy się, kiedy zrobi się naprawdę interesująco, kiedy wreszcie dojdą do głównej akcji rozgrywającego się w dole dramatu. Wyjątkowo dynamicznego dramatu, warto podkreślić. Bo dramaty z natury rzadko były dynamiczne. Ten jeden znacząco odstawał jednak od kanonu.
Madara jak zwykle emanował najczystszą formą pogardy, na jaką żywa istota tylko mogła się zdobyć. Tobirama czuł bijącą od niego pychę i przekonanie o własnej wyższości nawet z odległości kilku kilometrów. I to było w porządku. Wszystko po staremu. Ale coś jednak było nie tak. Mocno nie tak. To stojący u jego boku Izuna... 
Człowiek nie powinien móc spoglądać w ten sposób. To zwyczajnie powinno nie być możliwe w sposób fizyczny. A jednak. Wzrok młodszego Uchiha przyprawiał go o obrzydliwe dreszcze przebiegające wśród kręgosłupa nawet ze sporej odległości, kiedy ten wciąż nieruchomy jedynie skanował pole bitwy czerwonymi, rozżarzonymi węglami oczu, które migały w ciemności niczym błędne ogniki. Zgubne, błędne ogniki, które prowadziły wprost w zatracenie. Wtedy właśnie podjął decyzję. To Izuna musi zginąć pierwszy. Dla dobra jego klanu. Dla dobra całego kraju. Może nawet całego świata. 
- Myślę, że to już najwyższy czas - odezwał się Izuna zagłuszony przez niedaleką eksplozję. Madara i tak dosłyszał.
Starszy z braci skinął głową i bez słowa puścił się w dół stromego zbocza. Jego doradca i najbliższy krewny poszedł w jego ślady. Prolog dobiegł końca. Czas było rozpocząć akt pierwszy. Wszak widownia nie może czekać.

*** 

Świat po śmierci Izuny stał się zupełnie innym miejscem. Był zimny, ciemny i nieprzyjazny nawet pomimo ciepłej i pozornie radosnej pory letniej. Nie było w nim miejsca na radość. Ba, sam jej termin nabrał jakiegoś abstrakcyjnego wydźwięku! Zupełnie tak, jakby ktoś plótł jakieś głupoty trzy po trzy o poszukiwaniu kwiatu paproci w drodze do Atlantydy w towarzystwie Świętego Mikołaja i siedmiu krasnoludków. To po prostu nie miało sensu. Nie miało racji bytu. Takie bujdy były zarezerwowane dla dzieci. Dorośli natomiast zmuszeni byli stawić czoła rzeczywistości w jej najokrutniejszym wydaniu.
Madara po śmierci Izuny stał się zupełnie innym człowiekiem. Nie pomagał już trenować dzieci. Nie interesował się rannymi. Doglądał tylko zapasów broni. Nie kopał już grobów. Grób brata był ostatnim, jaki własnoręcznie wykopał. Więcej nie tknął już szpadla i właściwie nakazał przestać kopać mogiły dla poległych. W końcu i tak było ich od groma. Szkoda było marnować czas i energię. Trupy można przecież było ułożyć w wysoki stos pogrzebowy i zwyczajnie podpalić. Proste, szybkie, a jakże efektywne rozwiązanie. Dlaczego zatem przez tak długi czas na nie nie wpadł?
Zapalił dodatkową świeczkę na rodzinnym ołtarzyku we własnym domu, który od tego dnia był nieznośnie pusty i cichy, choć wciąż przesiąknięty silnym zapachem medykamentów, które w magiczny sposób miały postawić jego brata na nogi. Niestety, magię razem z wcześniej wspomnianymi zabobonami można było wpisać między bajki. Nie było czegoś takiego jak magia. Nie ma cudownych ozdrowień ani zmartwychwstania. To absurdalne pojęcia. Rzeczywistość była brutalna i nieubłagana. 
Ludzie zawsze dużo o nim gadali, ale nigdy się tym jakoś przesadnie nie przejmował. Nie słuchał. Miał inne zajęcia na głowie. Ciekawsze zajęcia. Nawet próba rozwikłania zawiłych, niejasnych znaków przetykanych kleksami atramentu naniesionych ręką Namikaze była bardziej absorbująca. Niemniej, plotki na jego temat wciąż do niego docierały. Zaczęto się go bać. Nie tylko poza jego klanem, gdyż między obcymi już od dawna wzbudzał powszechny strach i trwogę, ale także wewnątrz niego. Jego właśni krewni zaczęli o nim źle mówić. Zacisnął szczęki ze złości. A mało to dla nich zrobił? Mało poświęcił? Poświęcił Izunę! A ci się od niego odwracali plecami. Czuł zalatujący zgnilizną smród rodzącej się rebelii i buntu. Jeszcze trochę i wypowiedzą mu posłuszeństwo. A to dlaczego? Co niby zrobił źle? Nic! Cały czas chciał dla klanu jak najlepiej. A oni tak mu się odpłacali pięknym za nadobne. Zgrzytnął zębami. No i masz, psie, zapłatę za swą wierną służbę. Oddałeś wszystko, co miałeś, wszystko, co się dla ciebie liczyło, a im wciąż było mało. Więc teraz, kiedy rozkładałeś bezradnie puste ręce, zacząłeś im zwyczajnie wadzić. Rzeczywistość jest zaiste brutalna...
Możesz kontrolować człowieka tak długo, jak możesz mu coś dać, tak długo, jak ten ma, o co walczyć i o co dbać. Jeżeli jednak człowiek zostanie ograbiony z absolutnie wszystkiego, co miałoby dla niego jakąkolwiek wartość, wtedy, oj wtedy, bratku, masz problem. Bo nie możesz już dłużej kontrolować ów człowieka. Człowiek ograbiony to człowiek, który niczym nie ryzykuje. To człowiek niebezpieczny. Człowiek nieprzewidywalny. Wariat. Desperat.

*** 

Założyli wspólnie wioskę, żeby zapobiec dalszemu rozlewowi krwi. Żeby nikt więcej nie musiał ginąć. Żeby nikt więcej nie musiał przechodzić przez piekło, do jakiego on został strącony po śmierci Izuny.
Jego rodzina go nie poparła, przez co nie został wybrany na pierwszego Hokage. Miał zbyt mało zaufania wśród ludzi. To był pierwszy cios. Drugim było niemal codzienne oglądanie tej zakazanej, pysznej mordy mordercy jego brata, Tobiramy, na wszelkiego rodzaju zebraniach i posiedzeniach. Hashirama był miękki i bał się brata, który nim sterował i stopniowo wywierał coraz większe naciski na jego klan. Nie podobało mu się to. Próbował z tym walczyć w sposób dyplomatyczny, jednak nic nie wskórał. W takim wypadku nie pozostawało nic innego, jak wywalczenie sobie swoich praw używając do tego rozwiązań siłowych. Historia zapętlała się, a jego plan zaprzeczał wszelkim założeniom Konohy, jednak co innego można było zrobić, kiedy represje z czasem tylko się nasilały? Chyba szanownemu panu, który osiwiał nieco przedwcześnie, należało przypomnieć, że Uchiha nie należy w żadnym wypadku lekceważyć. Jego klan miał takie samo prawo do współtworzenia i angażowania się w życie społeczne wioski jak każdy inny. Dlaczego zatem było im to odmawiane? Z jakiej racji? Dlaczego ze wszystkich kundli w tym schronisku tylko oni zostali uznani za tego niebezpiecznego, którego trzeba było trzymać w oddzielnym kojcu pod obserwacją i to w dodatku na krótkiej smyczy? Jakby niewystarczającym było to, że cała ta przeklęta wioska została niejako wzniesiona na krzywdzie i śmieci Izuny. Madara czasem szczerze zaczynał wątpić w odległe idee przywódcy Senju, które stawały się dla niego z czasem coraz bardziej obce. Wręcz nie mógł uwierzyć, że kiedyś, za dzieciaka, dzielił te same marzenia z ówczesnym znajomkiem znad rzeki. Bo co to miał być niby za pokój, za który jego brat musiał zapłacić życiem? Co to była za sprawiedliwość, która zmuszała go do bratania się z mordercą leżącego dwa metry pod ziemią Izuny?
Takiej krzywdy nie dało się wybaczyć. Chociażby i minęło tysiąc, i dziesięć tysięcy lat. Taki występek nie mógł ujść Tobiramie na sucho, nie można było o nim po prostu zapomnieć, zakopując topór wojenny. Bo i jak niby miał złożyć broń, kiedy jego przeciwnik również nie ustępował? Brat Hashiramy cały czas chodził uzbrojony po zęby, jakby w każdej chwili spodziewał się ataku na własne życie. Chociaż, z drugiej strony, czemu tu się dziwić? Obaj niejako wychowali się na polu walki. Ów topór robił im za przedłużenie lub dodatkową kończynę. Ciężko było się go od tak, nagle pozbyć. 
Trzecim ciosem była odmowa jego klanu. Nikt nie opowiedział się po jego stronie, kiedy wreszcie zdał sobie sprawę, że ten sztuczny twór ochrzczony mianem "wioski shinobi" to jedno wielkie narzędzie, którym Senju posłużyli się do podporządkowania sobie Uchiha, którego użyli do poskromienia sławnych demonów. Nikt nie chciał walczyć u jego boku przeciwko nowej, niesprawiedliwej władzy. Wszyscy potulnie położyli po sobie uszy, gdyż najwyraźniej byli zbyt zmęczeni ciągnącymi się od pokoleń konfliktami zbrojnymi. Minęło przecież tak niewiele czasu, odkąd mogli cieszyć się względnym spokojem. A to była miła odmiana. Po co było zatem się wychylać i niszczyć tę sielankę na jawie? Po co nadstawiać karku dla jakiegoś wariata ogarniętego mroczną chęcią zemsty i klątwą samotności po śmierci brata?
Czara goryczy się przelała. Nie mógł tego znieść już ani chwili dłużej.
- Odchodzę - oświadczył dawnemu, jakby go niegdyś nazwał, przyjacielowi. Hashirama spojrzał na niego w popłochu.
- Ale jak to? - zdziwił się i zamrugał szybko, jakby coś mu wpadło do oka. - Madara, na litość wszystkich bożków shinto, wstrzymaj się z tak pochopną decyzją! - zawołał.
- Nie mam, na co czekać - odparł płasko jego rozmówca. - Nic mnie tu nie trzyma. Nic mnie tu nie czeka - skwitował krótko, po czym obrócił się w stronę mroku, w który zagłębił się i rozpłynął się w nim, nim pierwszy Hokage zdążył go zatrzymać lub chociażby się odezwać.
Senju miał nieprzyjemne przeczucie, że z tym pogrążaniem się w mroku to nie była tylko przenośnia słowna...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz