- Po co właściwie to robisz? - zapytała znienacka.
(...) Niby właśnie przed chwilą odpowiedział sobie po co, a właściwie dla kogo decydował się na tyle zachodu, ale co innego było przyznać się samemu przed sobą, a co innego przyznać się przed osobą trzecią. Uchihowska duma znów brała górę. Ale to nie wszystko. Było coś jeszcze. Jakieś drugie dno.
Ona przeczuwała, o ile nie wiedziała, że zamierza ją opuścić. W jej głosie pobrzmiewała nuta pretensji. To nie tak, że Kazuko nagle przekonała się do niego i chciała, żeby spędził z nią więcej czasu. Jej pretensje mierzyły na większą skalę. W jej prostym pytaniu zawarte było kilka pomniejszych: Po co niszczysz nasz świat? Po co wszczynasz wojnę? Po co zabijasz niewinnych ludzi? Po co powstałeś z martwych, mimo iż od dawna powinno nie być cię na tym świecie?
Po co?
Ta pretensjonalna nuta pozbawiała go jego linii obrony, jakim było tanie, nieudolne kłamstwo. Nie robił tego dla niej. I ona o tym dobrze wiedziała. Zdawało mu się przez moment, jakby mogła czytać mu w myślach, jakby mogła widzieć przez jego umysł na wylot. Ten pretensjonalny ton mówił mu: okłamujesz sam siebie.
Więc po co? Po co to wszystko? Jaki właściwie był jego cel? Jaki był on oryginalnie i jak ewoluował do chwili obecnej? Miał w ogóle jakiś? I czy aby faktycznie cel uświęcał absolutnie wszystkie środki? Może porwał się na zbyt wiele? Może obrał zły cel? Może zgubił go po drodze? Może to wszystko nie było tego warte? Znów się zafrasował.
Mruknął tylko głęboko zwieszając głowę między ramionami i myśląc intensywnie, jak ubrać to spłoszone stano myśli w jego głowie w kilka prostych, zwięzłych słów, aby te pasowały do jego standardowego sposobu wysławiania się. Miało być krótko, a treściwie. Tylko, żeby tak było, musiał najpierw wiedzieć, co powiedzieć. A wyjątkowo teraz nie wiedział.
Gryzło go coś. Jeszcze nie wiedział co. Może to wciąż to upierdliwe poczucie winy wzbudzone przez nowo narodzone ojcowskie uczucia - bo przecież opuścił córkę już po raz drugi. Może to niewiedza i ta nieprzyjemna zimna pustka, którą w sobie nosisz, kiedy zmuszony jesteś brnąć przed siebie, podczas gdy zarówno przyszłość, teraźniejszość jak i przeszłość jawią ci się pod jednym, wielkim znakiem zapytania, przez co wszystko zaczynasz negować i drążyć dziurę w całym. A może to zwyczajnie jakieś robale, których nabawił się leżąc w trumnie. To w sumie też niewykluczone. W końcu od zmartwychwstania nie miał nawet czasu się wykąpać. A szkoda. Bo przydałoby się. Poza tym, Madara lubił rytuał kąpieli sam w sobie. Wydawał mu się oczyszczający nie tylko dla ciała, ale i dla ducha. Taki właśnie ostatnio był zarobiony. Normalnie nie wiedział, w co ręce włożyć. Tyle miał roboty, że nie miał nawet czasu na szybki prysznic, który nagle stanął mu przed oczami wyobraźni niczym życiodajna oaza na środku pustyni dla nieszczęśnika, który błąkał się po skwarze od długich dni, może nawet tygodni. Tak, tak właśnie było...
Ale chwila, moment, o czym to on tak właściwie myślał? Miał silne przeczucie, że nagle jego myśli dość znacząco zmieniły swój kurs i odwróciły się od kierunku, w którym zmierzały pierwotnie. Bo przecież chciał pomyśleć o czymś konkretnym, prawda? No chciał. Tylko, że teraz za cholerę nie mógł już sobie przypomnieć, co dokładnie miało być "tym czymś konkretnym"...
- Madara - głos Obito przywrócił go do rzeczywistości. Karcący wzrok jego podopiecznego wyraźnie dał mu do zrozumienia, że odleciał myślami na zbyt długo i w dodatku odsłonił się.
- Wiem, rozumiem - machnął ręką zupełnie nie przejmując się tym, co miał mu do powiedzenia drugi mężczyzna. - Myślę - uciął, próbując się jakoś wytłumaczyć.
Ostatecznie Obito miał jednak rację. Był rozkojarzony. Nie mógł się na niczym skupić, a jego umysł przypominał ser szwajcarski, w którego wielkie dziury wpadały i ginęły bezpowrotnie poszczególne myśli. A może później wracały innym korytarzem, z powrotem wydostając się na powierzchnię sera? Kto wie. Większość zdawała się jednak drylować dalej w głąb jego mózgownicy w stronę podświadomości, na co jego ciało dziwnie reagowało. A będąc już przy temacie sera: w prowiancie Kazuko go nie było. Dziwne. Czasami dodawali go do tego rodzaju pakunków, gdyż ten konkretny produkt spożywczy miał długą datę przydatności nawet w wysokich temperaturach, był sycący, a przy tym nie zajmował zbyt dużo miejsca. No, a tak z innej beczki, to zdawało się, że minęły już wieki, odkąd on sam miał okazję jeść ser. Albo w ogóle coś przerzuć...
Nie, stop! Chłopie, ogarnij się, bo znów schodzisz na manowce! Co z tobą? Czy naprawdę musisz dostać po mordzie, żeby dojść do siebie? Ech, szkoda, że pod ręką nie było akurat nikogo, kto mógłby sprzedać mu otrzeźwiającego prawego ryjowego. W każdym razie nikogo, kogo nie ukatrupiłby na miejscu za podobną śmiałość. A podobne grono ograniczało się zaledwie do Izuny oraz Hashiramy. No, może jeszcze Tobiramy, gdyż starszy Senju najzwyczajniej w świecie nie pozwoliłby mu zabić własnego brata. Co najwyżej doszłoby między nimi do barowej, nieprzystojącej prawdziwym ninja bójki, z której któryś wyszedłby z podbitym okiem, któryś z rozciętą wargą, wybitym zębem, śladem ugryzienia, rozciętym łukiem brwiowym i tak dalej... Cholera! Ale czy właśnie znów nie odpływał myślami? Zdawało się, że podświadomie robił niemal absolutnie wszystko, co tylko mógł, żeby odgrodzić się od teraźniejszości. Co i rusz wracał do wspomnień i porównywał wszystko do tego, co tak dobrze znał z przeszłości, gdyż w obecnych czasach czuł się co najmniej nie na miejscu. Trudno przechodziło mu to przez gardło, ale musiał przyznać, że nagle zatęsknił nawet za Tobiramą, mimo iż jeszcze nie tak dawno temu miał ochotę świętować jego nieobecność na tym padole łez. Młodszy Senju był jego zajadłym wrogiem, owszem, ale był to swój wróg. Wróg, którego dobrze znał. A w nowej rzeczywistości, w której został powołany do życia, wszystko było obce i dziwne. Zimne i oślizgłe.
Kiedy umierał, był przekonany o słuszności swoich działań. Był pewien, że Mangenkyou Tsukuyomi było jedynym sposobem na zaprowadzenie prawdziwego i trwałego pokoju na świecie. Teraz już nie wiedział. W czasach, które znał, to rozwiązanie wydawało się dobre. Ale teraz? Jak mógł to obiektywnie ocenić? Może tak naprawdę nikt się tu nie prosił o jego zbawienie? Może poleceniami, które zostawił do wypełnienia Obito, namącił i narobił więcej szkody niż pożytku? Może bez jego interwencji, gdyby zdechł, tak jak mu to było pisane i tak jak stało się to z innymi z jego rocznika, może świat samoistnie by się naprawił? Był niedoinformowany. Nie wiedział, jakie panowały nastroje pośród poszczególnych społeczeństw kolejnych wiosek shinobi oraz krajów przed jego pojawieniem się. Może plan Hashiramy jednak wypalił? Może wioski były wystarczającym narzędziem do zaprowadzenia pokoju? A jeśli nawet dochodziło pomiędzy krajami do pewnych konfliktów i sprzeczek, to czy to nawet nie lepiej? Ponoć małżeństwo, które się nie kłóci to nie małżeństwo. Dobrze jest czasem wyładować swoje złości i frustracje. To zdrowe. Należy jednak pamiętać, żeby później wyciągnąć z powrotem rękę na zgodę. Czy obraz ninja, których rozgromił, nie powinien mu tego uświadomić? Ludzie nie władali już taką potęgą jak za jego czasów nie bez powodu. Nie posiadali tak przerażającej siły, bo może jej nie potrzebowali. Zamiast załatwiać wszystko siłą, może nauczyli się rozmawiać. Obyczaje złagodniały. Ludzie stali się bardziej empatyczni i mniej krwiożerczy, nauczyli się myśleć i dbać o maluczkich. Może. Czy raczej powinien powiedzieć "oby". Miło by było, gdyby jego domniemania okazały się być prawdą.
Tylko skąd nagle u niego tyle nieprzejednanego optymizmu, który zalatywał nastawieniem Senju? Skąd w nim nagle tyle wiary w ludzkość, którą uprzednio spisał na straty?
Może to ona tak na niego wpłynęła.
Kiedy umierał, nie miał tak właściwie przy sobie nikogo. Znaczy... niby miał Obito i Zetsu, jednak z żadnym z nich nie potrafił nawiązać więzi. Obito był mu odległy, pogrążony w swojej nieszczęśliwej miłości, żyjący w swoim własnym świecie. Zetsu z kolei... uch, czym on tak właściwie był? Mógłby zgadywać, jednak coś mu podpowiadało, że nie udałoby mu się wstrzelić nawet w okolice prawdy. W sumie to wolał chyba już nawet nie dociekać. Istotnym było, że Zetsu nie był mu niczym lub też nikim bliskim. Z tej właśnie racji Madara umierał po raz pierwszy w osamotnieniu zapiekły w swojej nienawiści i urazie do innych. Teraz jednak było inaczej. Teraz miał Kazuko. Miał córkę. Dziecko. Dziecko, które zmieniło wszystko.
"Świat nie znosi próżni i dyktatury. Muszą być w nim dwie ścierające się ze sobą siły. W innym wypadku, prędzej czy później, wszystko upadnie." - powiedziało mu ów dziecko na odchodne. I dało mu tym do myślenia jak nikt inny kiedykolwiek wcześniej.
Może to właśnie był powód, dla którego był tak rozkojarzony oraz dla którego zaczął poddawać wątpliwościom swoje pierwotne plany, dla którego jego światopogląd powoli i opornie, ale jednak zaczął się zmieniać.
Dziewczyna niewątpliwie miała rację. Odkąd tylko sięgał pamięcią, zawsze stał na jakimś froncie naprzeciw komuś innemu. O jakimkolwiek przykładzie by nie pomyślał, ta zasada zawsze znajdowała zastosowanie. Uchiha kontra Senju. On i jego brat kontra ich ojciec. Światło kontra cień. Ogień kontra woda. Spokój kontra wzburzenie. Śmiech kontra łzy. Życie kontra śmierć. Mógłby tak wymieniać bez końca. Wiele przykładów, na które mógł się powołać, pochodziło z natury. A więc czy nie dowodziło to, że walka była czymś naturalnym, czymś wpisanym w jestestwo i charakterystykę naszej planety? Dlaczego zatem to zmieniać? Tak najwidoczniej miało już być. Tak ustanowili bogowie i kropka. Z jakiej racji jakiś człowiek zamierzał negować tę jedną z tak nielicznych, choć dość brutalnych, odgórnie narzuconych reguł? Dla własnego "widzi-mi-się"? Jakie miał realne szanse na wprowadzenie swojego zuchwałego planu w życie? Był wyłącznie człowiekiem, a zakrawał na rolę bóstwa. Dlaczego? Miał ku temu jakiś dobry powód, usprawiedliwienie? Myślał, że faktycznie ktoś mu na to pozwoli, nawet jeśli bogowie odwrócili się i odeszli? A może wcale nie pozostawali nieobecni. Może wciąż siedzieli tam, gdzie od zawsze zasiadali i w ciszy kontemplowali przedstawienie swoich tworów? Wszak rozmowy podczas seansu były wielce niekulturalnym zachowaniem. A fakt, iż jesteś wszechmocny nie oznacza jeszcze, że możesz być też chamem.
- Madara! - Obito zdenerwował się nie na żarty.
Długowłosy aż podskoczył w miejscu wyrwany z głębokich wód rozmyślań, jednak zaraz ponownie wdział swoją maskę obojętności i udał, że tylko poprawia zbroję, którą z tego natłoku pracy nie miał nawet czasu porządnie zasznurować. Nie, no dobra, starczy tego. Kogo on próbował oszukać? Od zmartwychwstania zrobił naprawdę niewiele. Aż do chwili obecnej najwięcej czasu marnował na jakieś niepokojąco głębokie przemyślenia, w których gubił się i plątał jak w pajęczej sieci.
- Kyuubi - warknął młodszy, kiedy jego towarzysz łaskaw był wreszcie skupić na nim uwagę i na niego spojrzeć. - Kyuubi zaczął współpracować ze swoim jinchuuriki - przypomniał mu. - Naruto jest w stanie przyjąć formę bestii. To kłopotliwe. Co zamierzasz z tym zrobić? - zapytał niecierpliwym tonem głosu.
Dziewięcioogoniasty. Ach tak. Przeklęty, wściekły lis, który potrafił tylko kłapać szczękami i drapać pazurami na prawo i lewo. Ogarnięty ślepą furią i nienawiścią. A mimo to komuś udało się do niego dotrzeć. Nawet ogoniasta bestia potrafiła się zmienić, jeśli chciała. To były naprawdę interesujące wieści. Swoją drogą, usłyszałby je już wcześniej, gdyby potrafił skupić się na słowach wspólnika chociaż przez chwilę, jednak w chwili obecnej opóźnienie, z jakim dotarły do niego informacje, nie miało dla niego żadnego znaczenia.
Świat, w którym nawet bestia potrafiła przemówić ludzkim językiem i mogła zostać nakłoniona do współpracy zamiast siać jedynie zamęt i spustoszenie, nie mógł być znowu aż takim złym światem, prawda? Może czasy się zmieniły. Może naprawdę nikt nie potrzebował tu ani jego, ani jego zbawczego planu.
Obrzucił spojrzeniem Obito. Tylko on na tle tych coraz pogodniejszych rozmyślań malował się niczym chmura gradowa. Miał marsową minę, głęboko zmarszczone czoło i ściągnięte brwi. Sztyletujące spojrzenie mogłoby zabić co najmniej tchórzofretkę bez konieczności powoływania się na zdolności sharingana czy też rinnengana. Usta były skrzywione, ich kąciki skierowane ku dołowi. Wyglądał, jakby był chory. Sucha, pergaminowa cera, spod której prześwitywała sina siatka żył i tętnic. Wory i ciemne cienie pod oczami, których spojrzenie było mętne i matowe jak u martwej ryby, która leżała na lądzie zbyt długo wystawiona na słońce. Dłonie drżały mu jak w ataku febry. Był podenerwowany, kręcił się w miejscu niespokojny w każdej chwili gotowy do ataku. I wtedy Madara dostał olśnienia. Obito faktycznie był chory. Był trawiony chorobą zaciekłej nienawiści, przekonania o niesprawiedliwości, jaka go w życiu spotkała i maniakalnej potrzeby podporządkowania sobie wszystkich i wszystkiego. Problem polegał jednak na tym, że życie nie było jednak takie proste. Nawet jako bóstwo musiałeś nauczyć się, jak współpracować i współżyć z innymi. Życie to nie występ solo tylko bardziej taniec towarzyski. A do tanga trzeba dwojga...
On tego nie rozumiał. Madara mógł wyraźnie zobaczyć niezrozumienie malujące się na twarzy jego towarzysza. Ale czemu tu się dziwić? On sam jeszcze do niedawna tego nie rozumiał, więc jak mógł osądzać w tej kwestii innych?
- Pozwolisz, że rozmówię się z nim osobiście - odezwał się w końcu.
***
Przed sobą w dole skalnego klifu miał jinchuuriki dziewięcio- i ośmioogoniastego w towarzystwie jakiegoś gościa w masce z siwymi, rozwianymi włosami w stylu na "zbuntowanego nastolatka" oraz pokrzykującego coś niezrozumiale o wiośnie młodości (czymkolwiek ona by nie była) bruneta obciętego na garnek w zielonym spandex'ie i pomarańczowych getrach. Uchihę korciło, żeby wtrącić coś na temat jego wyczucia stylu i mody, gdyż w gruncie rzeczy lubował się w tematach ubrań i fryzur, a już w szczególności lubował się w dawaniu porad na podobne tematy Hashiramie, na którego twarzy zawsze malowało się absolutne niezrozumienie lub nawet przerażenie, kiedy ich rozmowy zbaczały na nieco mniej wymagające tematy. Osobiście uważał, że dokonał w tej dziedzinie swoistego sukcesu namawiając starszego Senju do zapuszczenia włosów, mimo iż jego ojciec zawsze powtarzał, że wygląda przez to jak baba. Można powiedzieć, że zapoczątkował wśród swojego pokolenia swoisty trend na długie włosy u mężczyzn, przez co po pewnym czasie nawet Tajima dał za wygraną i przestał namawiać synów do ich ścięcia. Niemniej, prawdą było, że Madara nigdy nie obrał sobie za cel zostanie dyktatorem mody. Ot skracanie włosów wydawało mu się zwyczajnie wielce niepraktyczne i czasochłonne, gdyż musiało być powtarzane regularnie, żeby zachować krótką fryzurę w przyzwoitym stanie. A długie włosy po prostu rosły i same o siebie dbały. Co prawda rozczesanie ich graniczyło czasami z cudem, jednak ponoć żadne rozwiązanie nie było idealne, prawda? Wszystko miało swoje wady i zalety.
Ale co to on miał...? A tak, jinchuuriki. Oprócz wspomnianej dwójki oraz panów modnych inaczej w tyle za linią lasu krył się cały oddział shinobi. Nie wiedział, czy ci myśleli, że z tej odległości za zasłoną drzew pozostawali dla niego niewidoczni, czy zwyczajnie bali podejść się bliżej. A może las miał być zasłoną dla ich haniebnej ucieczki z pola walki, kiedy emocje wzięłyby górę nad rozumem i obowiązkowością. W końcu ludzi rozproszonych wśród drzew i krzewów ciężej zliczyć. Kto by tam zauważył brak kilku dziesiątek? Ewentualnie setek?
- Twój wspólnik już raz nie dał nam rady, to i ty też z nami przegrasz! - wykrzyknął buńczucznie Naruto, o ile dobrze pamiętał jego imię, skupiając na sobie jego uwagę.
Nie przejął się zbytnio tymi słowami. W odpowiedzi złożył ręce w pieczęci, a następnie położył dłoń płaskiem na ziemi. Wokół niej rozpełzły się czarne malunki, ale oprócz tego nie stało się nic. No, może z wyjątkiem tego, że nastolatek w dole skrzywił się, jakby właśnie trafiło do niego, że picie mleka po dacie przydatności nie było zbyt dobrym pomysłem. Inny scenariusz zakładał, że blondyn był rozczarowany postawą wielkiego Madary Uchihy. Nie ma miejsca na rozmowy czy przepychanki słowne, od razu bierzemy się za techniki, a tu proszę, taki niewypał! Co za wstyd! Po kimś w rodzaju Madary Uchihy można było się przecież spodziewać, że temu zawsze wszystko wychodzi, prawda? Miały być fajerwerki, ale coś poszło nie tak. Zamiast kolejnego pokazu szalenie potężnych technik zobaczyliśmy ogromną klapę. Pięknie. Niemal słyszał, jak ninja robiący za posiłki odetchnęli z ulgą.
To jednak nie tak, że Madara nawalił, a Uzumaki faktycznie borykał się z niestrawnością. W istocie Uchiha próbował przyzwać Kyuubiego, tak jak to zrobił w przeszłości podczas walki z Hashiramą, jednak jego próba nie powiodła się. Najwidoczniej demon był solidnie zapieczętowany w dzieciaku - albo lepiej, zaczął z nim współpracować i najzwyczajniej w świecie nie miał ochoty stawić się na zawołanie swojego ciemiężyciela.
- Nie mogę przywołać Kyuubiego - poinformował swojego towarzysza uśmiechając się krzywo do siebie pod nosem.
- Naprawdę myślałeś, że to może być takie proste? - prychnął. - Przecież to oczywiste. Jest zapieczętowany w jinchuuriki.
- Skopmy im tyłki, aż zjedzą ziemi bryłki! Nie ma tu żadnej omyłki! - grubas w okularach zaczął beznadziejnie rapować, motywując Naruto, żeby ten nie poddawał się bólowi skręcających się kiszek.
- Chciałem się z nim tylko rozmówić - oświadczył, po czym wyprostował się. - W takim razie muszę pofatygować się do niego osobiście... - mruknął, po czym zeskoczył ze skalnego urwiska, stając dokładnie przed Uzumakim i łapiąc go za gardło.
Madara poruszał się tak szybko, że nastolatek nie zdążył zareagować, podobnie zresztą jak i wszyscy pozostali. Brunet unieruchomił swoją ofiarę i spojrzał jej w oczy lśniącym, krwiście czerwonym sharinganem.
W następnej chwili obydwoje stali już po kostki w wodzie przed otwartą klatką Kuramy. Właściciel tego osobliwego przybytku trącącego podmokłą piwnicą nie ucieszył się przesadnie na widok nieproszonego gościa i warknął ostrzegawczo, jeżąc sierść na karku.
- A więc to jednak prawda... - odezwał się pod nosem z uznaniem. - Udało ci się tego dokonać. Poskromiłeś bestię - Uchiha skinął głową z wyrazem podziwu blondynowi.
- To Kurama, a nie jakaś bestia! - oburzył się chłopak.
Mężczyzna nie zdążył się nawet zdziwić słysząc prawdziwe imię diewięcioogoniastego po raz pierwszy, kiedy główny zainteresowany wtrącił się do rozmowy:
- Czego chcesz, przeklęty Uchiha?! - zagrzmiał niczym burza gradowa. - Jeśli myślisz, że numer z przeszłości ponownie ujdzie ci na sucho, to...!
- Nie przyszedłem popełniać starych błędów po raz kolejny - oświadczył zakładając ręce na piersi. - Niemniej, fakt twojej przemiany, Kyuubi, napawa mnie optymizmem. Skoro w waszych czasach nawet demon może się nawrócić, to możliwe, że faktycznie jestem tu zbędny. Może faktycznie ona miała rację - westchnął cicho.
- "Ona"? - zainteresował się Naruto, jednak nie otrzymał odpowiedzi.
Madara odwrócił się na pięcie i odszedł zupełnie niezainteresowany konceptem łapania ogoniastych. W ciemności dało się słyszeć plusk towarzyszący jego krokom, kiedy ten brodził w wodzie. Im dalej odchodził, tym wody było mniej i pluskot cichł. Wyłaniał się z ciemnych odmętów wody, żeby od teraz kroczyć po twardej, ubitej i wyraźnej drodze do nowego obranego celu - celu, który wpasowywał się w nowe czasy, w których przyszło mu żyć.
I w tym wypadku wynurzanie się z ciemności nie było wyłącznie przenośnią słowną.
***
- Naruto! - krzyknął spanikowany mężczyzna w masce, mimo iż było już za późno.
Nie zdążył nawet zareagować, kiedy Madara wypuszczał już jinchuuriki z żelaznego uścisku. Uzumaki klapnął ciężko na tyłek i skrzywił się. Zakasłał sucho i rozmasował czerwony ślad na szyi będący pamiątką po chwycie bruneta.
- Czekaj! - krzyknął za nim.
- No patrz, a byłem pewien, że wszyscy wolelibyście, żebym zszedł wam z widoku i poszedł do diabła... - mruknął Uchiha obracając się przez ramię. - Już się stęskniłeś? - zakpił.
- C-co to właściwie miało być?! - wydusił z siebie skołowany blondyn, który nie do końca rozumiał, co właśnie się stało.
Ale co się dziwić. W końcu nie potrafił czytać w myślach przeciwnikowi. Chociaż w sumie to nawet dobrze, bo zbyt wiele zapewne nie udałoby mu się z nich wysupłać. W końcu jeszcze chwilę temu sam ich właściciel ledwo potrafił się w nich połapać.
- Krótka pogadanka przy kawie i ciasteczkach - prychnął, przewracając oczyma, po czym ponownie wznosił marsz. - Muszę iść. Mam obowiązki - rzucił, nie odwracając się już.
- Obowiązki?! Jakie obowiązki?! - zirytował się nastolatek. - Przecież mieliśmy walczyć! - zauważył błyskotliwie.
- Zmiana planów - oświadczył niezrażony, pałający niezmordowanym spokojem, którego pozazdrościć mógłby mu nawet Tobirama-kamienna-twarz. Czyżby wyrozumiałość oraz odporność na głupie pytania i komentarze przychodziła razem z pakietem ojcowskich uczuć? - Mam ważniejsze sprawy na głowie niż wbijanie waszego pokolenia w ziemię - machnął lekceważąco ręką.
- Ha, wycofujesz się tchórzu! Drżysz przed potęgą i wiosną młodości Zielonej Bestii Konohy, Kopiującego Ninja Kakashiego, Naruto i... i ośmiornicy! - zakrzyknął gość w spandex'ie obcięty na garnek.
Tego Madara już nie mógł znieść. Odwrócił się ponownie, żeby obrzucić krzykacza miażdżącym spojrzeniem pełnym politowania. A takie spojrzenie ze strony Madary Uchihy to jednak było coś. To trzeba było przyznać. Właściwie już tyle wystarczyło, żeby wbić większość przeciętnych przedstawicieli społeczeństwa w ziemię, jednak Maito Gai stał nieugięty i niewzruszony. Nic do niego nie docierało pomimo wymownej miny długowłosego.
- Dobra robota, chłopaki! - błysnął olśniewająco białymi zębami w uśmiechu i niemal okręcił się dookoła własnej osi pokazując wszystkim kciuk uniesiony do góry w zwycięskim geście.
Przyszła mu do głowy niejedna złośliwa uwaga w związku z tym stwierdzeniem, ale przełknął każdą z nich po kolei - sumiennie i obowiązkowo, mimo iż potrzeba rzucenia czegoś kąśliwego była paląca niczym kwas i tak bardzo w jego stylu. Normalnie zapewne nie podarowałby sobie takiej pięknej okazji, żeby komuś dopiec, ale najwyraźniej te czasy już przeminęły - zupełnie jak jego własne. Teraz żył w innych, do których musiał się dostosować. Musiał się zmienić. Nie mógł przecież wiecznie oczekiwać, że cały świat podporządkuje się jego wymaganiom. Bo to było zwyczajnie samolubne. I głupie. Do tej pory zachowywał się jak rozkapryszony bachor, ale starczy tego dobrego. Nie mógł już dłużej kroczyć przez życie jako zadufany w sobie idiota z klapkami na oczach. Nie teraz, kiedy miał kogoś pod opieką. Nie teraz, kiedy ów ktoś chociażby teoretycznie mógł pójść w jego ślady - praktycznie rzecz biorąc Obito wziął już z niego zły przykład, przez co skończył tak a nie inaczej, ale to już trudno. Co się stało, to się nie odstanie. Czasu przecież nie zawróci, ale wciąż może zapobiec przyszłym katastrofom.
I wtem stało się coś dziwnego. Nagle poczuł, jakby ktoś kopnął go w splot słoneczny. Zabrakło mu tchu i aż mu pociemniało przed oczami. Z miejsca aktywował sharingana i rozejrzał się nim uważnie na wszystkie strony, jednak nie wyglądało na to, aby komuś udało się podkraść do niego niepostrzeżenie i faktycznie zadać cios. Zauważyłby. Cholera, nawet najbardziej rozkojarzony czy półprzytomny zauważyłby skradającego się wroga! Nadążał za pieprzonym Latającym Bogiem Piorunów Tobiramy, to nadążyłby i za tymi popierdułkami dumnie nazywającymi samych siebie ninja! Nie dałby się przecież zajść ani zaskoczyć! Tego jego duma by nie zniosła!
Sprawa okazała się być jednak dużo bardziej skomplikowana i poważna. Bowiem w chwilę po tej dziwnej słabości, która go ogarnęła, spłynął na niego snop białego, mocnego światła niczym z reflektora teatralnego. Papierowe skrawki jego sztucznego ciała zaczęły unosić się w powietrzu i wzlatywać ku górze. Dziury i pęknięcia powstałe w jego skórze lśniły oślepiająco. Czuł, że traci kontrolę nad tym marionetkowym ciałem. Tracił czucie w dłoniach i stopach, palce przestawały słuchać jego poleceń. I nagle, jakby ktoś wyrzucił go w powietrze! Jakby stał za blisko eksplozji i poszybował w górę! Ale nie. Ciało wciąż stało sztywno na ziemi. To tylko jego świadomość powędrowała już na półpiętro pomiędzy parterem rzeczywistości i pierwszym piętrem świata niematerialnego. Znał to uczucie. Czuł się w ten sam sposób, kiedy umierał po raz pierwszy, kiedy dusza ulatywała z jego ciała. Spiął się. Na moment krótszy niż mgnienie oka ogarnął go strach. Już rozumiał. Ktoś odwołał technikę ożywienia.
- Patrzcie, co się z nim dzieje!
- Co to jest?!
- Dowodzący raportują, że ożywieńcy zostali odwołani z innych pól walki!
- Więc on też znika?!
Rozniósł się radosny okrzyk. Niebezpieczeństwo zostało zażegnane. I to jakim kosztem! Żadnym! Bo walka nie zdążyła się przecież nawet wywiązać. Ktoś rychło w czas zdołał odwołać tę przeklętą technikę ożywienia. Nieważne, kim była ta osoba - niech będzie błogosławiona przez wszystkich bożków albo w co tam sobie wierzy! Chwała temu odważnemu człowiekowi! Dobroczyńcy, który ocalił tak wiele istnień ludzkich! Oto przez niego Madara Uchiha właśnie wracał do dziedziny umarłych, tam, gdzie jego miejsce!
Nie! Nie, nie, nie i jeszcze raz nie! No czy on wygrał ostatnio na jakiejś loterii nieszczęścia? Wszystko szło nie tak! Nie mógł zostać odwołany! Nie mógł przecież odejść! Nie teraz! Nie, kiedy wreszcie zdawało mu się, że zaczynał rozumieć, na czym polega życie i co się w nim naprawdę liczy. Nie teraz, kiedy miał naprawdę dobry powód, żeby żyć! Nie teraz, kiedy spotkał ją na swojej drodze, kiedy nadała jego życiu nowego znaczenia. Nie mógł przecież od tak po prostu ponownie odejść zostawiając za sobą tyle niedokończonych spraw. Nie mógł ponownie zostawić jej samej.
Całe szczęście Madara miał okazję kilka razy podpatrywać Senju, jak ten doskonalił swoją zakazaną technikę, dzięki czemu znał odpowiednie pieczęcie, żeby uwolnić się spod jej działania. Oczywiście zadbał o to, żeby wyedukować się w tej dziedzinie na wypadek, gdyby coś (lub też wiele cosiów) poszło wybitnie nie po jego myśli. Teraz był sobie za to wdzięczny. Dobrze, że nie pokładał zbyt wiele nadziei ani w Obito, ani w Kabuto. Przezorny, zawsze ubezpieczony. W życiu to jednak możesz liczyć tylko na siebie.
Albo właściwie to nie. Musiał skończyć z takim myśleniem. Takimi poglądami charakteryzował się stary Madara. Ten nowy, który przetrwał rewolucję we własnej czaszce, był inny. Nie liczył już tylko na siebie. Nie myślał i nie dbał wyłącznie o sobie. Miał teraz inne priorytety niżby własne wygodnictwo - a było nim dziecko, które czekało na niego już i tak zdecydowanie za długo.
Złożył więc szybko ręce w pieczęci i uwolnił się, nim przerwana technika zdołała wyrwać jego duszę z ciała. Jego duch wrócił do cielesnego pojemnika, który szybko zaczął się regenerować i - co za szczęście! - nie przypominał już papierowej kukły! Jego ciało zaczęło przypominać właściwe, ludzkie. Zniknęły pęknięcia i kartonowa faktura. Sam miał wrażenie, jakby przybrał na wadze, dzięki czemu stał pewniej na nogach i czuł pod nimi twardy grunt bez nieprzyjemnego wrażenia, że każdy mocniejszy podmuch może posłać go w siną dal niczym latawiec. Serce zabiło mu mocniej w piersi. Poczuł wiatr na twarzy. Teraz dopiero czuł, jakby wrócił do żywych!
- Co jest?! Czemu on nie znika?! - ktoś krzyknął spanikowany.
- On się znowu materializuje!
- Zróbcie coś!
Nikt nie odważył się jednak ruszyć z miejsca. Nawet Zielona Bestia Konohy, Kopiujący Ninja Kakashi, Naruto oraz ośmiornica wpatrywali się w to niecodzienne przedstawienie światła i cieni z rozdziawionymi ustami.
- Kabuto nawalił - przy jego boku znalazł się Obito.
- Domyśliłem się - odpowiedział. - Nie ośmieliłby się przecież odwołać mnie, żeby zrobić mi na złość - prychnął.
- Widzę, że już ci lepiej - zauważył jego wspólnik. - Więc Kabuto tak naprawdę nie ma znaczenia. Teraz możemy skupić się na...
- Powiedziałem już - przerwał mu. - Teraz to ja muszę już iść - rozłożył ręce, po czym ruszył z miejsca zupełnie nieprzejęty szokiem malującym się na twarzy drugiego mężczyzny.
- Gdzie ty chcesz, do cholery, iść?! Co z tobą?! - wrzasnął za nim.
- Nie lubię się powtarzać - warknął ostrzegawczo. - Mam obowiązki. A teraz wybaczcie, ale jestem już spóźniony... jakieś kilkanaście lat - ukłonił się prześmiewczo, po czym ruszył w drogę powrotną. Pędem.
***
Znalazł ją w pobliżu groty, w której się rozstali. Kazuko nie udała się ani do pobliskiej wioski, w której zaopatrzył się dla niej w prowiant, ani do Kumo. Zaszyła się w głuszy w prowizorycznym szałasie skleconym w pobliżu wartkiego strumyka. Dziewczyna siedziała przed paleniskiem przed swoim polowym noclegownią.
- Wyczułam cię - oświadczona zupełnie spokojnie, kiedy pojawił się przed nią w głębokich cieniach nadchodzącego wieczoru.
- Nie wróciłaś do domu - zauważył.
- Nie mam, dokąd wracać - wzruszyła ramionami. - Poza tym, poradziłeś mi, żebym tego nie robiła - przypomniała mu. - Dlaczego wróciłeś? - podniosła na niego wzrok.
- Jestem twoim ojcem - pozwolił sobie dosiąść się do ogniska. - Czy to nie oczywiste? - zadał retoryczne pytanie, jednak widząc, że córka nie rozumie, co ma na myśli, kontynuował: - Wróciłem, żeby zbudować dom - oświadczył z mocą. - Żeby zbudować ci dom, do którego będziesz mogła wrócić - po tych wszystkich, przedłużających się rozmyślaniach znalazł w sobie w końcu wystarczająco odwagi, żeby wypowiedzieć te słowa na głos.
Bruneta aż wytrzeszczyła na niego oczy i zamrugała kilkakrotnie wstrząśnięta. Zapewne nie spodziewała się usłyszeć takiej odpowiedzi. Zakładał, że ta wciąż zapewne nie dowierzała, iż był jej rodzicem, ale cóż... nie mógł ją za to winić. Nie mógł także oczekiwać, że zdobędzie jej zaufanie po jednym i to w dodatku dość słabym spotkaniu, jakie zaliczyli. Musiał na nie zapracować. Więc od teraz mniej patetycznych frazesów i wzniosłych słów, a więcej roboty. Zamierzał przekonać ją do siebie za pomocą czynów.
- Ty... - zająknęła się. - Zrezygnowałeś ze swoich wcześniejszych planów? - upewniła się.
- Zgadza się - przytaknął.
- Dla mnie? - dopytywała.
- Nie inaczej - potwierdził.
Przez chwilę panowała między nimi niezręczna cisza.
- A co z Obito? - zainteresowała się.
- Hm... - mruknął. Nie zastanawiał się jeszcze nad jego osobą, ale ten nie jawił mu się jako żaden większy problem. - Miejmy nadzieję, że i on kiedyś otrzeźwieje i uda nam się wcielić go do naszej rodziny - rzucił lekko odchylając się do tyłu i podpierając się na rękach z usztywnionymi łokciami.
- Ty... tak na poważnie z tą rodziną? - obrzuciła go niepewnym spojrzeniem.
- A wyglądam, jakbym żartował? - podniósł jedną brew. Kazuko zmieszała się.
Westchnął cicho pod nosem, karcąc się w myślach. Przewidywał, że minie jeszcze sporo czasu, zanim dojdzie do wprawy w prowadzeniu konwersacji z własną córką, zanim zacznie brzmieć nieco bardziej przyjaźnie i mniej szorstko. Jego wewnętrzna przemiana już się dokonała, teraz musiał jedynie pozwolić, żeby zmiany, które w nim nastąpiły, ujrzały światło dzienne. A najlepsza droga ku temu wiodła właśnie poprzez konwersację. Niemniej, potrzebował w tej dziedzinie jeszcze sporo treningu, gdyż jak dotąd przywykł do targowania się, szydzenia lub prowadzenia cynicznych rozmów z ojcem, bratem i Senju. Teraz nadszedł czas na coś innego. Musiał nauczyć się przemawiać łagodnie.
- Mówię jak najbardziej poważnie - zapewnił ją. - Nie śmiałbym żartować sobie ani z ciebie, ani z podobnego tematu - oświadczył, po czym posłał jej głębokie spojrzenie, które ona wytrzymała.
To dobrze rokowało na przyszłość. Może jeszcze uda im się nawiązać jakąś nić porozumienia, mimo iż początki nie będą oczywiście łatwe i przyjemne. Ale co zrobić? Oboje przechodzili już przez dużo trudniejsze sytuacje. Więc jakoś to będzie. Nie było, czym się martwić, a już w szczególności martwić na zapas. Jakoś to będzie. Musi być. Na pewno.
You don't grow when you're comfortable.
And now we can only continue living.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz