piątek, 6 lipca 2018

ROZDZIAŁ XIX


Amane leżał na twardej, niewygodnej pryczy i z trudem zmuszał się do zachowania przytomności, mimo iż nic nie stało na przeszkodzie, aby chłopak znów odpłynął do krainy snów. Wszak i tak nie miał lepszego zajęcia, którym mógłby się zająć podczas oczekiwania w zrezygnowaniu na osąd, jaki zostanie nad nim wydany. 
Wiadomy osąd z jeszcze bardziej wiadomym wyrokiem.
Sprawiedliwy osąd. 
Sprawiedliwy wyrok.
Nie łudził się, że istniał dla niego chociażby cień szansy na wywinięcie się od śmierci. Uśmiechy kierowane do wyższych demonów zasiadających w radzie nie mogły niczego zmienić. Obietnica mocnej poprawy i skonsultowania pomysłów z mistrzem oraz pozostałymi adeptami przed wprowadzeniem ich w życie brzmiała co najmniej słabo i naciąganie. A na chwilę obecną to było wszystko, czym dysponował.
Nie zamierzał się jednak nawet kajać czy błagać o wybaczenie. Nie przemawiała przez niego pycha czy przeświadczenia o słuszności własnych działań, ale zwyczajnie świadomość tego, że porwał się na rzecz niewybaczalną. Posunął się za daleko. Nie było dla niego rozgrzeszenia. Był o krok od poważnego namieszania w równowadze między światem ludzi i demonów a wyższym wymiarem, o krok od przewrócenia do góry nogami całego porządku i równowagi, w której te koegzystowały ze sobą od wieków. Nie było to jednak dokonanie, z którego ten mógłby być dumny. W chwili obecnej, leżąc w celi w podziemiach Demonicznej Świątyni, czuł wobec samego sienie nic innego jak tylko odrazę. Zachodził w głowę, co też strzeliło mu do łba, żeby bawić się w zbawiciela świata. Szatyn zazwyczaj był rozważny i ostrożny. Mierzył siły na zamiary i nie miał w zwyczaju porywać się z motyką na księżyc. Często długo krążył wobec napotkanego problemu lub pomysłu, który zagościł mu w głowie i uważnie przyglądał mu się z każdej strony, obserwował, próbował przewidzieć ewentualne skutki i scenariusze na przyszłość. Nie działał pochopnie, a już z pewnością nie w cudzym interesie. Życie nauczyło go, że najlepiej jest martwić się o własny tyłek. Większość przyjaciół i tak prędzej czy później wystawi cię dupą do wiatru, a jak nadstawisz karku za całą grupę, to ta szybko zwali całą winę na ciebie, wypierając się twojej osoby, aby uniknąć ewentualnych konsekwencji. Nie ma, co się martwić o innych. Każdy powinien martwić się o siebie. Tylko i wyłącznie o siebie. Dzięki temu w sakli globalnej w ogólnym pojęciu szerzyłoby mniej zmartwień, co powinno wyjść wszystkim na plus.
Przynajmniej tak sobie wmawiał. Aż do teraz.
Adept Isamiego był tak naprawdę dużo bardziej empatyczny niż sam chciał przyznać. Nie obnosił się jednak ze swoją chęcią pomocy innym zanadto, gdyż dobrze wiedział, że ów inni mogliby obrócić jego szczerozłote intencje w swoją korzyść i jego krzywdę. Tego też nauczył się na własnej skórze. Życie dało mu naprawdę kilka dobrych lekcji, z których, jak mu się wydawało, wyciągnął wiele nauki. Gdzie zatem była ta mądrość, kiedy ten postradał zmysły i wystąpił naprzeciw własnym przekonaniom i doświadczeniom życiowym?
Nie wiedział. Nie potrafił się usprawiedliwić i podać swoich motywów działania. Najwyraźniej wiedza sakralna naprawdę namieszała mu w głowie - w dodatku w takiej ilości, gdyż ten studiował kolejne arkana wtajemniczeń znacznie szybciej niż pozostali uczniowie. Wyglądało na to, że jego nadgorliwość zadziałała na jego niekorzyść.
Amefurikozō westchnął ciężko, ubolewając nad własną głupotą, mimo iż w jego obecnym stanie nawet wzdychanie nie przychodziło mu łatwo. Niedoszły Kapłan nie miał wprawy w kontrolowaniu istot wyższych w przeciwieństwie do swojego mistrza. Był to pierwszy raz, kiedy porwał się na spotkanie z tak obcą i dziką siłą. Znacząco nadużył swojej mocy, czego skutki dobitnie teraz odczuwał. Wszystko go bolało i nie miał nawet siły przekręcić się na bok. Tkwił więc nieruchomo na plecach, tak jak został ułożony, mimo iż jego kręgosłup wył z bólu z powodu niewygodnej pozycji i jeszcze bardziej niewygodnej pryczy, która tak naprawdę okazała się być gołą deską przytwierdzoną do ściany za pomocą łańcucha.
Oddychanie przychodziło mu z trudem. Miał wrażenie, jakby w jego piersiach zagnieździła się sfera próżni, która uniemożliwiała mu zaczerpnięcie tchu. Kiedy próbował wziąć głębszy oddech, kula pustki napierała na jego żebra i mostek, niemal je miażdżąc. Przed oczami latały mu czarno-czerwone mroczki bólu. Usta miał wyschnięte na wiór, a twarz tak przesuszoną i spękaną, że aż bolało. Miał wrażenie, że jego skóra zaraz zacznie się łuszczyć jak wiekowa farba olejna, która miała już dość towarzystwa zimnej i nieczułej ściany. Językiem wyczuwał w ustach skrzepy krwi i resztki gęstej piany będącej pozostałościami po ślinie. Z jednej strony oddałby królestwo za łyk wody, ale z drugiej wiedział, że jego przełyk nie był w dużo lepszym stanie. Miał wrażenie, jakby coś, jakaś pasożytnicza roślina wyrosła mu w gardle - jakby storczyk zamiast osadzić się na gałęzi jednego z drzew dżungli wybrał sobie na swoją ofiarę młodego demona. Kwiat pięknie kwitł w jego włosach, dodając mu uroku, jednak zapuszczał także zabójcze korzenie w głąb jego trzewi, które były niezdolne już do poprawnego funkcjonowania. Przełyk i żołądek miał wypełniony plątaniną pnączy, które naciskały na jego organy wewnętrzne z taką siłą, że delikatne tkanki miały wielką ochotę poddać się i pęknąć. Pasożytnicza roślina dotarła także i do jego płuc, które ściskała w stalowych kleszczach, sprawiając, że nabranie tchu było jeszcze trudniejsze.
Wystarczyło przecież, żeby zostawić go samego sobie, a ten umarłby. Z jakiejś racji ktoś jednak ustawił kroplówkę nad jego głową i owinął jego ciało papierem z wyrysowanymi nań pieczęciami wspomagającymi leczenie. Dlaczego jednak ów ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby go tu przetransportować i jeszcze monitorować przy tym jego funkcje życiowe, upewniając się, że ten nie kopnie w kalendarz zbyt szybko? Czyżby tradycja wymagająca, aby ściąć głowę złoczyńcy w rytualny sposób, była aż tak ważna, że nie można było od niej odstąpić, nawet jeśli tak podpowiadała logika? A może rada zwyczajnie chciała, żeby ten jeszcze chwilę pocierpiał w zniszczonym ciele przed jego ostatnią i ostateczną wyprawą w zaświaty?
Amane chciał umrzeć. Choćby i zaraz. Powodem jego zrezygnowania nie było jednak cierpienie, jakiego doznawał, ale świadomość, że nie zasłużył na to, żeby dalej żyć. Nawet we własnej opinii. Powinni skazać go na śmierć jak najszybciej. Pozbyć się śmiecia, jakim się stał. 
Był wściekły na siebie za to, co zrobił. Nieomal zniszczył względny spokój i porządek panujący od stuleci z powodu własnego kaprysu, właściwie bez żadnego dobrego powodu. Nieomal zabił swoich przyjaciół.
Zabił swojego mistrza.
Bo nie było, co ukrywać. To nie Uchiha był winny temu, co się stało, lecz on. Isami sam zdecydował się oddać oko temu człowiekowi. Była to jego ostatnia decyzja, jaką przyszło mu podjąć na tym padole łez. Ilość energii, jaką ten musiał włożyć w ten zabieg - tym bardziej przeprowadzany na środku pola walki - była dla niego zbyt wyczerpująca, przez co padł. Poległ. Wyzionął ducha. Stracił życie. Wiedział, że nie zostało mu już wiele czasu, dlatego tuż przez wybiciem jego ostatniej godziny zdecydował się przekazać pozostałą mu moc Itachiemu, aby ten zrobił z niej należyty użytek.
A ten go nie zawiódł. Potomek Madary pokonał deszczowego demona, więc przynajmniej poświęcenie Kapłana nie poszło na marne. Brunet wiedział, kogo wybrać, kto go nie rozczaruje, kto spełni jego ostatnią wolę i dokończy coś, czego on nie był już w stanie.
Była to zatem prawda. Itachi Uchiha był geniuszem - i jak na geniusza przystało, pokonał swojego rywala, który jednak nie okazał się być tak wspaniały i przebiegły, jak mogłyby opiewać go plotki. 
Przypominały mu się słowa długowłosego wypowiedziane tuż przed tym, zanim rozpoczęły się walki:
- Na jakiej podstawie sam nadajesz siebie tytuł odpowiedniej osoby do objęcia podobnego stanowiska? Taka rola obarczona jest niewyobrażalnie wielką odpowiedzialnością. Skąd niby mógłbyś mieć pewność, że podołałbyś takiemu wyzwaniu? Że aż do końca twoich dni udałoby ci się zostać dobrym i obiektywnym władcą, a nie siejącym postrach tyranem? Jak niby zamierzałbyś to sprawdzić i ocenić w wymierny sposób, wyzbywając się przy tym subiektywizmu? Zniesienie podziałów między grupami społecznościowymi to jedno, ale zajmowanie miejsca monarchy zakrawającego o posadę bóstwa to inna sprawa. To chciwość, którą próbujesz zamaskować dobrymi intencjami Nie widzisz, że w tym twoim planie jest wiele luk i niespójności?
No cóż, w tamtym czasie z całą pewnością nie chciał dopatrzeć się tych luk i niespójności, o których mówił shinobi. W ogóle nie zastanawiał się, z jakiej racji miał mianować się władcą świata i okolic. Sam nigdy nie uważał się za osobę odpowiednią do sprawowania władzy nad jakąś pokaźniejszą liczbą osób. Nie korciło go do tego rodzaju władzy. Szatyn miał inne cele i priorytety. Dlaczego zatem zatracił je wszystkie, w chwili kiedy występował przeciwko własnym przyjaciołom?
Westchnął raz jeszcze, a sfera pustki w jego klatce piersiowej przesunęła się niespokojnie, miażdżąc płuca, przeponę i uparcie próbując wydostać się na wolność ze zdezelowanego ciała. 
Nie zasługiwał na nic innego niż śmierć. Ten, kto podnosi rękę na własnych bliskich jest gorszy od śmiecia i nie ma prawa do egzystencji w żadnym ze światów. Z tej właśnie racji niecierpliwie wypatrywał widma shinigami na horyzoncie, jednak ten nie nadchodził nawet pomimo jego opłakanego stanu. Bożek śmierci z jakiejś racji omijał go szerokim łukiem.
Wśród tych wszystkich, niewesołych myśli chłopaka najsmutniejsze jednak było przeświadczenie o samotności, które dawało mu się we znaki znacznie dobitniej niż storczyk z korzeniami zapuszczonymi w jego trzewia i kula nicości w piersi razem wzięte. Bo przecież obrócił się przeciwko własnym przyjaciołom. Nie było zatem mowy o tym, żeby ktoś go opłakiwał, że ktoś jeszcze mógł trzymać jego stronę. Bo byłby to zwykły i skończony kretynizm. Miał przyjaciół, wspaniałych przyjaciół, którzy zastępowali mu rodzinę i których odepchnął od siebie na własne życzenie. Z tej racji miał właśnie umierać w całkowitym poczuciu osamotnienia. Jedynymi milczącymi obserwatorami jego upadku były statyw na kroplówkę, stary, szorstki koc oraz twarda prycza. Żegnał się z tym światem w akompaniamencie łez rodzonych przez kroplówkę i odgłosu rozbijanych, pojedynczych kropel. Sam zapłakałby, gdyby tylko jeszcze mógł. Nad własną głupotą, oczywiście. Nad tym, jak obrócił w marny proch i pył całe swoje życie i wszystko, co się w nim liczyło. Nad boleśnie nieadekwatną opinią geniusza, jaka została mu przyznana. Bo gdyby był prawdziwym geniuszem, to nie zachowałby się, jak skończony kretyn, prawda?

*** 
Nie wiedział, ile czasu minęło. Próbował liczyć rozbijające się łzy kroplówki i używać ich jako miernika czasu, jednak jego zdolności matematyczne nagle cofnęły się do poziomu przeciętnego, niezbyt rozgarniętego trzylatka. Liczby mu uciekały, gubił się w nich, zapętlał, a skupienie, jakie musiał włożyć w to, żeby przypomnieć sobie, co jest po jedenaście sprawiało, że jego udręczony umysł gotował się z wysiłku. Co jakiś czas i tak, to znów tracił przytomność, to zwyczajnie zasypiał i gubił rachubę. Z tej racji na oko i biorąc poprawkę na drobne pomyłki, wychodziło mu, że minęły już jakieś dwie i pół wieczności, cztery wschody słońca, dwa zaćmienia księżyca i mniej więcej trzy spotkania z aligatorem. Tyle właśnie czasu już tu tkwił czekając na nieuniknione.
Świadomość jakby w pełni nie miała ochoty wrócić do worka kości i mięsa, w jakie zamieniło się jego ciało. Amane cały czas podróżował, mimo iż fizycznie był przykuty do pryczy. Góra. Dół. Dół. Góra. Dół. Góra. I tak w kółko. Jeździł niewidzialną windą między piętrami - między parterem rzeczywistości wypełnionym bólem pokiereszowanego ciała a pierwszym piętrem wyższego, astralnego wymiaru, z którego spoglądał na wszystko z wysoka. Znajdując się poza własnym ciałem nie odczuwał już boleści, jednak nie oznaczało to, że czuł się dobrze. Mdliło go i kręciło mu się w głowie od tych zjazdów windą w tę i z powrotem. A trzeba było przyznać, że skubana miała przyspieszenie. Gorzej u niej za to było z hamulcami. Z tej racji zdarzało się, że dźwig łupnął o posadzkę parteru z takim impetem, że aż wywalało korki - mówiąc krócej, szatyn wracał do siebie, jednak zaraz po tym mdlał i widział tylko ciemność. Dla niego panowała przeklęta, niekończąca się noc, na której tle nie miała ochoty zabłysnąć nawet pojedyncza gwiazda na kształt zasilania awaryjnego, które mogłoby wskazać mu drogę do wyjścia z tego mało przyjemnego rollercoasteru.
Demon słyszał o wymiarach astralnych, jednak nigdy się nimi nie interesował. Uważał sam siebie za zbyt przyziemnego i zajętego materialnymi sprawami, żeby bawić się w jakieś odkrywanie własnej osoby w ulotnych, półprzezroczystych krainach utkanych ze światła i mgły. Słyszał nawet, że pewni znachorzy specjalizowali się w leczeniu różnych dolegliwości - trapiących zarówno ciało jak i duszę - wysyłając swoich pacjentów w podobne miejsca, jednak póki co był to dla niego czysty nonsens. Podchodził do tego zagadnienia, mówiąc delikatnie, sceptycznie. Bo niby jak miało to działać? Na jakiej zasadzie? Co miało być tu tym aktywnym składnikiem o właściwościach leczniczych? Obcowanie i zagłębianie się we własnej podświadomości? Jakim cudem niby coś podobnego miałoby komukolwiek pomóc? Dobre sobie. Wolne żarty. Bujdy na resorach. Ale co on się tam będzie wykłócał o swoje racje. Jak ktoś wierzy w takie dyrdymały, to jego sprawa. On nie potrzebował przecież żadnej pomocy, duchowego przewodnictwa, które pomogłoby mu odnaleźć się na zakręcie życia. Aż do teraz uważał się za bardzo zrównoważoną osobę, która doskonale zdawała sobie sprawę z miejsca, w którym się znajdowała, z miejsca, do którego dąży i drogi, jaką powinna obrać, żeby znaleźć się w swoim punkcie docelowym. Nie potrzebował żadnych dodatkowych wskazówek, drogowskazów ani pouczeń. Sam wiedział, co dla niego najlepsze.
Teraz wszystko uległo jednak zmianie. Zaczął kwestionować prawdy, zasady, przekonania  które wyznawał, a nawet własne poczynania. Śledząc spojrzeniem gigantycznego, tęczowego węża przesuwającego się bezszelestnie wśród spienionych krzaków białych chmur na oślepiająco błękitnym niebie zdał sobie sprawę, jak bardzo był ograniczony. Zakuty łeb z niego. Zadufany w sobie pajac. Przemądrzalec i nic więcej. Oto, kim jesteś, oto, kim się stałeś, bracie! Nie wstyd ci? Nic tylko splunąć takiemu pod nogi. Bo prawdą było, że sam adept nie znosił osób podobnego pokroju. Nie znosił ich, a jednak mimo wszystko stał się jedną z nich.
Żył jak koń w kieracie z klapkami na oczach. Był skupiony na odniesieniu sukcesu, do którego dążył latami, dla którego był w stanie poświęcić niemalże wszystko. Maniakalnie pragnął zostać Demonicznym Kapłanem. Nic innego się dla niego w życiu nie liczyło. Chciał założyć wreszcie odświętne, ceremonialne szaty i spojrzeć z wyższością, z pogardą na tych, którzy z początku zniechęcali go do wysiłków i nauki z miejsca spisując go na straty. W wyszukany, wręcz wysublimowany sposób chciał przypomnieć im o tych czasach, kiedy ci tłumnie zjechaliby się na jego pierwszy rytuał, kiedy rozwieraliby ramiona w zapraszającym geście, trącając się łokciami i zagadując nieznajomych, przechwalając się, że nowy Kapłan to jego daleki kuzyn, pociotek, przybrany syn dalekiej rodziny i tak dalej. Bo w końcu wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną, prawda? A już w szczególności, kiedy komuś się powiedzie i można czerpać ukradkiem jakieś przywileje z cudzej pozycji tylko i wyłącznie ze względu na łączące nas więzy krwi. A wystarczyło przecież wtrącić kilka znaczących aczkolwiek niewinnych słów w proste, standardowe wypowiedzi, żeby zabolało. Żeby zakuło. Żeby prawda wylazła na wierzch. A to wszystko z uśmiechem. Delikatnym, nienachalnym, obłąkańczym, pełnym niezdrowej satysfakcji. Z uśmiechem, w którym drżałyby mu kąciki ust, kiedy próbowałby powstrzymać się od wybuchnięcia gromkim śmiechem spełnionego wariata. Amane nie zamierzał puścić żywionej, pielęgnowanej w sobie przez lata urazy tak szybko. Nie tak łatwo. Chciał upajać się swoim sukcesem i pozycją. Chciał dobitnie dać innym do zrozumienia, że ten wypiera się ich tak samo mocno, jak ci wypierali się jego w przeszłości. Chciał poczuć, że wreszcie zyskał prawdziwą władzę, że dopiął swego, a co najważniejsze - że nie było nikogo, kto mógłby odebrać mu jego sukces lub mu zaszkodzić. Że stał się jednostką silniejszą od całej, licznej grupy, z której się wywodził. Że stał się kimś. Że przerastał swoją wartością pobratymców tak jak banknot przerastał swoją wartością monety. Niby pieniądz to pieniądz, ale nie każdy znaczy tyle samo. W życiu było podobnie. Chciał dowieść swojej wartości i przekonać o nich inne, bardziej wpływowe demony. Miał na tym punkcie niemal obsesję, która objawiała się u niego w formie nieprzebranej i niegasnącej motywacji do pracy.
Teraz jednak stracił swój cel. Wiadomo już było, że ten był nieosiągalny i już na zawsze miał pozostać jedynie w sferze marzeń chłopaka. Było to smutne, jednak dzięki temu w chwili, kiedy umierał, ale jednocześnie w jakiś sposób pozostawał jeszcze żywy, zdał sobie sprawę, ile w życiu stracił przez takie podejście. Chore i złe podejście. Zepsute do szpiku kości. Przez to w końcu odbiło mu i faktycznie oszalał.
Półprzezroczysty, drżący, jakby było mu niewyobrażalnie zimno, jaguar z rozszczepionego światła przestał już zwracać na niego uwagę, mimo iż na samym początku przyglądał mu się uważnie, podejrzliwie, prawdopodobnie zastanawiając się czy nie lepiej byłoby pozbyć się nieproszonego gościa z bezcielesnego wymiaru. Bo w końcu cuchnęło od niego ziemią i krwią na kilometr, więc zwierzę nie miało wątpliwości co do tego, że ten nie był tutejszy. Kilka razy niby przypadkiem nawet pacnął go końcówką gigantycznego ogona, siłą posyłając go na dół, jednak ten uparcie wracał. Wielki kot nie miał nic przeciwko, kiedy ziemianie wchodzili między chmury, bo oni też przecież mieli prawo do szukania prawdy, wiedzy i szczęścia, jednak ten wyjątkowy gagatek nie wyglądał mu na mnicha, który praktykował duchowe samodoskonalenie. Chłopak miał skrzywioną minę i wyglądał na zdezorientowanego. Widocznie jakimś cudem udało mu się wznieść, mimo iż nie taka była jego intencja. A teraz w dodatku nie mógł wrócić do siebie, do własnego ciała - a przynajmniej nie mógł w nim zagrzać miejsca na dłużej. No nic. Jaguar wzruszyłby ramionami, gdyby tylko mógł. Najwidoczniej bogowie Wysokiej Równiny wysłali tu tego dzieciaka z jakiegoś powodu i nie zamierzali pozwolić mu wrócić, dopóki ten nie wypełni powierzonego mu zadania. Drapieżnik ziewnął rozleniwiony i ułożył się wygodnie, obserwując gościa spod półprzymkniętych powiek. Niech tu siedzi, jak musi. Jak przyszedł, to kiedyś w końcu i pójdzie, nie? Nie było, czym się przejmować.
Nie trzeba było być joginem, żeby słyszeć o tym, że niektóre osoby doznawały rozszczepienia jaźni od ciała tuż przed śmiercią. Z tej racji Amefurikozō oczekiwał rychłego nadejścia bożka śmierci, jednak ten wyraźnie był zarobiony po łokcie albo zwyczajnie mu się nie spieszyło. Czyżby rozpętała się jakaś wojna? Adept nie słyszał o tym, żeby w ostatnim czasie wybuchł jakiś większy konflikt zbrojny, więc nie podejrzewał jakoby shinigami mógł mieć napięty terminarz. Choć z drugiej strony, kto wie? Może jakieś walki wywiązały się w czasie, kiedy on naprzemiennie tracił i odzyskiwał świadomość?
Niedoszły Kapłan czekał i czekał, aż mu to czekanie zbrzydło. Zaczął poważnie zastanawiać się, dlaczego kostucha tak bardzo go unikała. Czyżby i ona się nim brzydziła? A może zwyczajnie demony zasiadające w radzie ułożyły się jakoś z bożkiem śmierci, ustalając, że ten zejdzie dopiero podczas rytualnej kary?
- Zamiast uparcie drapać powstałe już rany, zająłbyś się zgłębianiem własnego, gasnącego istnienia, skoro nie masz nic innego do roboty - poradził mu wcześniej wspomniany aligator, który właśnie wyłonił się z morza bezkresnego błękitu nieba.
Z przerażeniem zrozumiał, że wszystkie jego myśli w tym miejscu wydzwaniały niczym ceremonialny gong. Wszyscy mogli je usłyszeć. Niemniej, musiał przyznać, że gad miał rację. Mógł do końca pozostałego mu czasu rozmyślać nad swoją patową sytuacją albo przynajmniej spróbować zrozumieć samego siebie - chociażby na chwilę przed tym, zanim jego egzystencja miała zostać wymazana ze wszystkich światów i wymiarów raz na zawsze.

*** 

Nie każdy w swoim życiu ma możliwość zgłębienia i zwiedzania własnego umysłu jak muzeum. Amane miał właśnie tę okazję zajrzeć do własnych, najciemniejszych zakamarków świadomości i podświadomości, poznając tajemnice własnej osobowości.
Ciemno. Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy był mrok. Było tu ciemno, jak w jakiejś cholernej piwnicy. Chłopak nic nie wiedział przez dłuższą chwilę. Stał zatem jak słup soli, nie chcąc ruszać przed siebie na oślep. W gruncie rzeczy bał się tego, co mogło stać tuż przed nim. Lepiej było na to nie wpadać i się o to nie przewracać. Lepiej było poczekać, aż jego wzrok się przyzwyczai i znów zacznie mu służyć.
Fuknął pod nosem zły sam na siebie. No jasne. A czego żeś się spodziewał? Jak żeś ciemny, ciemniaku, to i masz pod kopułą ciemno. Idę o zakład, że na twoich prywatnych włościach to jeszcze ani koła, ani ognia nie znają. Dlatego tu tak ciemno, imbecylu. Nie uświadczysz tu żadnych jarzeniówek, boś nie światły geniusz tylko zwykły ciemniak. Tyle w temacie.
Przez chwilę motał się spłoszony, gdyż wzrok był zmysłem, na którym bazował najbardziej, jednak z czasem z mroku zaczęły wyłaniać się pierwsze kształty. Szatyn zaczął rozpoznawać znajome przedmioty i pomieszczenie. Z każdą kolejną chwilą wszystko zaczęło nabierać dla niego nowego sensu i znaczenia, na które przez całe swoje doczesne życie świadomie i z wyboru pozostawał ślepy. W ciemności przebudził się jego wzrok i w końcu zaczął widzieć świat i otaczające go rzeczy takimi, jakimi te były naprawdę...

*** 
- Gdzie Isami? - zapytał Itachi zdziwiony, że nie zastał Kapłana w swojej sypialni
Demon wciąż był w nie najlepszym stanie i powinien odpoczywać, jednak wyglądało na to, że ten pomimo pozornego spokoju, jakim zawsze emanował, był w gorącej wodzie kąpany i nie potrafił zdzierżyć przedłużającego się, bezczynnego siedzenia na tyłku.
- Powiedział, że idzie się przejść - odpowiedział Orochi. - Nie powiedział ani dokąd idzie, ani kiedy wróci - dodał.
Uchiha podniósł jedną brew z niedowierzaniem. Ociemniały poszedł na spacer. A to dobre. Chociaż z drugiej strony byli już przecież z powrotem w Demonicznej Świątyni. Isami znał to miejsce jak własną kieszeń, a może nawet i lepiej. W końcu tkwił tutaj zamknięty od wieków. Brunet szedł o zakład, że demoniczny pomazaniec znał tu każdy kamień leżący na placu przed bramą i każdy chwast wystający z rabaty w ogródku, który wcale nie prezentował się okazale. Ani trochę. Ten zdawał się pełnić inne funkcje niżby te reprezentacyjne i przydające przybytkowi uroku. Tylne podwórze Demonicznej Świątyni było znacznie bardziej użyteczne niżby urzekający ogród jego matki. Przekonał się o tym przypadkiem tuż po ceremonii, na którą zjechały wszystkie demony z okolicy, kiedy to Amane wraz z Saku wynosili truchło zawinięte w materiałowy kokon i szykowali na nim miniaturowy stos pogrzebowy. Solidny pieniek noszący głębokie bruzdy po ostro zakończonych przedmiotach, zabarwiony na różowo od krwi, która wsiąkła głęboko w drewno i której nie zdołał wypłukać już żaden deszcz, również utkwił mu w pamięci. I coś mu podpowiadało, że ten prowizoryczny stół rzeźnicki nie służył wyłącznie do patroszenia i ćwiartowania mięsa na kolację. Zdecydowanie nie był to także jedyny taki jeżący włosy na karku artefakt znajdujący się na tylnym podwórzu. Chłopak był pewien, że znalazłby tam więcej ciekawych eksponatów, jednak z szacunku dla własnych nerwów wolał nie zapuszczać się w tamte okolice bez żadnego dobrego powodu.
Shinobi odwrócił się od swojego rozmówcy i wymaszerował z pomieszczenia. Stojąc już na korytarzu energicznie potrząsnął głową, starając się wyprzeć z niej nieprzyjemne myśli - zarówno wspomnienia minionych dni jak i wszelkie powiązania z Amefurikozō. Jego imię odbijające się od ścian czaszki długowłosego działało jak dźwignia zwalniająca blokadę w maszynie losującej. Myśli spadały wartką kaskadą i skakały w jego umyśle jak kolorowe piłeczki na loterii. Które z nich zostaną wylosowane jako te zwycięskie? Które z nich znów zaprzątną umysł ninja na długie godziny?
 Itachi przezornie starał się unikać myślenia o szatynie z kwiatami i ptasimi piórami wpiętymi we włosy. Przezornie, bo przezorny zawsze ubezpieczony. Wolał nie kusić losu. Jeszcze coś by chlapnął albo zrobił coś nierozważnego. Poza tym nie było sensu w ciągnięciu tematu. Należało się od niego odciąć najszybciej, jak to tylko było możliwe. Koniec końców i tak był przecież tylko człowiekiem, więc nie mógł nic w tej sprawie zdziałać. Miał związane ręce i w jego obecnej sytuacji jedyną metodą pozwalająca na odcięcie się od okropnego poczucia bezradności i nieprzydatności było nie powracanie myślami do wiadomych tematów i osób. Musiał skupić się na czymś innym, żeby to paskudne, oślizgłe uczucie nie zeżarło go od środka, żeby nie zaczęło go trawić żywcem - żeby w afekcie wywołanym nieznośnym bólem nie porwał się na coś, co nie przyniosłoby nikomu żadnego pożytku. Musiał zachować zimną krew.
Wyszedł przed budynek, zastanawiając się, gdzie ślepy klecha mógł się udać. Znając życie i znając przebiegłość demonów, Świątynia skrywała przed nim jeszcze wiele tajemniczych pokoi i przejść, o których ten nie miał nawet pojęcia, więc w krótkim czasie doszedł do wniosku, że mężczyzna mógł być tak na dobrą sprawę wszędzie. Tym razem szczęście mu jednak dopisało, gdyż kiedy zaledwie podniósł wzrok, dojrzał Kapłana stojącego w otwartej bramie prowadzącej do Świątyni. Ku swojej uciesze nie musiał się za nim uganiać i marnować czasu, szukając go kami wie gdzie. Pozostawało jednak pytanie, co też ten robił w takim miejscu. Czyżby nagle, po tylu latach zniewolenia spodobała mu się wolność? Czyżby zatęsknił za odległym światem, z którego niejako został wyłączony, do którego udało mu się na chwilę wyrwać? Czyżby zamierzał zdezerterować? Uciec? Tak to właśnie wyglądało z daleka, kiedy ten kręcił się nieporadnie przy bramie, wodząc dłońmi po jej filarach i konstrukcji, odbijając czasem niebezpiecznie w kierunku schodów, łapiąc się drewnianej barierki, wychylając się zza krawędzi podestu, w którego narożnikach stali kamienni strażnicy. Niby były to tylko figury, a jednak ich oczy wciąż poruszały się i uważnie taksowały każdego wizytatora. Teraz te same figury spoglądały bez przekonania na demonicznego pomazańca, zupełnie tak jakby i one same zastanawiały się czy to już najwyższy czas, żeby interweniować i zaciągnąć osiwiałego demona z powrotem do Świątyni.
Dziedzic sharingana poznał się na Isamim już na tyle, żeby nie poddawać jego lojalności wątpliwościom, toteż szczerze wątpił, żeby ten naprawdę planował dać nogę. Nic jednak nie mógł poradzić na to, że wszystko dokładnie na to wskazywało. Z lekka zmieszany, ze zmarszczonym czołem udał się w stronę demona i przystanął kilka kroków od niego, obserwując go niepewnie. Wpierw chciał przekonać się czy mógł zająć mu chwilę i przerwać mu cokolwiek, czym ten był zajęty.
- Nie krępuj się, jeśli masz mi coś do powiedzenia - odezwał się Kapłan, od razu wyczuwając jego obecność. - Bo zakładam, że przyszedłeś tutaj, bo masz do mnie jakąś sprawę, a nie dlatego, że chcesz już nas opuścić, prawda?
- Zgadza się - przytaknął. - Chciałem tylko... - urwał na moment. - ...podziękować. Wróciłeś mi wzrok kosztem własnego zdrowia, nieomal życia. Dzięki tobie odzyskałem pełną moc mojego kekkei-genkai i mogę posługiwać się moim dojutsu tak jak wcześniej. To wiele dla mnie znaczy. Szczególnie jako dla głowy rodu. Szczerze doceniam twoje poświęcenie i jestem ci za nie dozgonnie wdzięczny - ukłonił się sztywno w podziękowaniu, mimo iż jego rozmówca nie mógł tego zobaczyć.
- Nie masz mi, za co dziękować - demon machnął lekceważąco ręką. - Zrobiłem to, co uznałem za słuszne. Byłem u skraju sił, więc nie byłoby ze mnie już zbyt wiele pożytku. Ty jednak wciąż mogłeś walczyć, więc postanowiłem przynajmniej cię jakoś wspomóc zanim wyłączyłem się z walki - wyjaśnił. - Niemniej, zdaję sobie sprawę, jak bardzo twój ród polega na swoich zdolnościach wzrokowych i jak bardzo musi to być dla ciebie ważne.
Shinobi zdziwił się, że demoniczny pomazaniec mówił o własnej ślepocie, jakby to było dla niego nic wielkiego. Ot tak oddał swoje jedyne oko człowiekowi, a teraz cieszył się, że zrobił dobry uczynek, bo nie dość, że dzięki temu udało się zakończyć walkę z Amane, to w dodatku potomek Madary odzyskał w pełni swoją sprawność, a po powrocie do domu z pewnością będzie cieszył się także większym szacunkiem i odbuduje swoją reputację niepokonanego. 
- A co z tobą? Będziesz mógł pełnić posługę ociemniały? - zapytał chłopak.
- Nie byłby to większy problem - Isami wzruszył kościstymi ramionami. - Ale dla własnego komfortu psychicznego wolę jednak nie ograniczać swoich zmysłów. Wygodniej jednak jest mieć oczy. Lub przynajmniej jedno oko - zaśmiał się, a śmiech ten wcale nie był mroczny czy nie można było dosłyszeć się w nim jakiejś niezdrowej nuty zakrawającej o szaleństwo czy pomieszanie zmysłów. Uchiha nie rozumiał, o czym mówił Kapłan. Nie zdążył jednak zadać kolejnego pytania, gdyż ten kontynuował, jakby wyczuwając konsternację swojego towarzysza. - Nie zamartwiaj się tym. Odzyskam utracone oko - oznajmił.
- Jak? - długowłosy zdziwił się nie na żarty.
- Właśnie przyszedłem tutaj po jedno, które nadawałoby się do użytku - wskazał na zewnętrzną ścianę bramy, która przyozdobiona była złotymi kwiatami. Ich środki były jednak bardzo nietypowe, gdyż znajdywały się w nich żywe, różnokolorowe oczy, które poruszały się niezależnie od siebie. - Już wcześniej przeprowadzałem podobne zabiegi. To nie pierwszy raz, kiedy straciłem oko - parsknął, a następnie zbliżył się ponownie do ściany i zaczął ją obmacywać. 
Kiedy jego palce natrafiły na jedno z oczu, ten dokładnie je zbadał, a ono w odpowiedzi zmarszczyło się gniewnie i zaczęło wściekle mrugać, próbowało zamknąć pozłacaną powiekę, chroniąc się przed uszkodzeniem. Po chwili po długich, cienkich i ostrych niczym mizerykordie płatkach metalowych kwiatów potoczyły się łzy podrażnionego dotykiem oka. 
- Widzisz, to się nie nadaje. Jest niedużo lepsze od całkowitej ciemności. Jest stare i chore - wyjaśnił. Ninja przyjrzał się uważnie, żeby faktycznie zorientować się, że badane przez klechę oko było jakby zasnute starczym bielmem. - Nie każde się nadaje. Szukam jakiegoś dobrego oka, które mogłoby posłużyć mi na przynajmniej kilkanaście następnych lat. Sam mam już ich tyle na karku, że czasami musiałem zmieniać oczy z powodu wieku, gdyż mój wzrok stawał się z czasem nieostry - wyjaśnił, na co długowłosy uniósł wysoko brwi w niedowierzaniu. - To jest dobre - zatrzymał się przy fioletowym oku, które zaczęło wściekle wywracać się białkiem do góry, jakby udając ślepe, kiedy mężczyzna zanurzył palce w oczodole bramy i je wyłupał. Złote powieki od razu zamknęły się, a Itachi stwierdził, że po bardziej dokładnych oględzinach faktycznie może dopatrzeć się w ścianie kilku ociemniałych, zamkniętych oczu, co świadczyło o tym, że Kapłan w istocie nie robił tego już po raz pierwszy. - Pozwolisz zatem, że teraz odprawię krótki rytuał, który pozwoli mi znów widzieć? - odezwał się lekko, kierując się z powrotem w stronę świątyni. - To nie zajmie mi długo i nie powinno mnie osłabić zbyt mocno. Zobaczymy się ponownie zapewne podczas kolacji - zapewnił. - No, w każdym razie ja znów będę mógł cię zobaczyć - wyszczerzył się krzywo.
- Wybacz, jeśli jestem zbyt wścibski, ale... dlaczego bierzesz tylko jedno oko? Nie mógłbyś sprawić sobie dwóch widzących oczu? - zainteresował się.
- Ach, nie, to tak nie działa - siwowłosy zaczął tłumaczyć, wciąż zmierzając w stronę Świątyni. Dziedzic sharingana ruszył za nim. - Jedno oko straciłem na dobre, można powiedzieć. Straciłem je w chwili, kiedy zdecydowałem się spojrzeć w przyszłość, żeby przekonać się o tym, która kobieta byłaby dla mnie najodpowiedniejszą kandydatką na żonę. Nie ma takiej możliwości, żebym odzyskał w nim widzenie. Taka była umowa. Mogłem zajrzeć w przyszłość za cenę oka - rozłożył bezradnie ręce. - Wciąż jednak uważam, że to stosunkowo niska cena, jaką przyszło mi zapłacić. Inni za podobne usługi płacili znacznie drożej. Z czasem zresztą i tak się przyzwyczaiłem i jedno oko w pełni mi wystarcza, żeby sprawnie funkcjonować - zapewnił.
Potomek Madary mruknął ze zrozumieniem. Nie dociekał już ani jak, ani z kim Isami podpisał wspomnianą umowę i kto był tak potężny, żeby permanentnie odebrać wzrok w jednym z oczu Kapłana oraz żeby pokazać mu tak odległą przyszłość. Nurtowały go te pytania, jednak wiedział, że wciąż były pewne granice, których nie należało przekraczać. W końcu był obcy, z zewnątrz. Nie był nawet demonem. Poza tym i tak nie mógł narzekać, gdyż towarzysze Chiki w znaczącym stopniu się na niego otworzyli. Niemniej, wciąż pozostawały pewne niezadane pytania i odwiedzi, które nigdy miały nie paść. Uchiha rozumiał jednak, że na siłę nic nie wskóra. W końcu nawet Ochida nie była wtajemniczona we wszystkie sekrety Isamiego, gdyż ten nosił w sobie wiele tajemnic wiążących się bezpośrednio z wiedzą sakralną. Wiedzą, która była zakazana dla pospólstwa, przed którą nieodpowiednie osoby były strzeżone, żeby nie postradać zmysłów. Koniec końców nawet geniusz Amane nie był w stanie utrzymać jej brzemienia, więc długowłosy tym bardziej nie garnął się po informacje, które mogły namieszać mu w głowie. W końcu głupi nie był. Nie było sensu w pchaniu się po coś, co mogło przynieść więcej strat niż pożytku. Syn Fugaku z natury był człowiekiem ciekawskim, jednak czasem zmuszony był powstrzymać się przed palącą chęcią zadawania pytania jedno za drugim. O pewnych rzeczach zwyczajnie lepiej było nie wiedzieć.

*** 

Isami został wezwany przed obliczę rady, która miała sądzić o jego dalszym losie. Następnym w kolejce do sądzenia był jego uczeń, jednak póki co ten ze względu na niedyspozycję wywołaną ciężkim stanem zdrowotnym nie mógł spojrzeć w te surowe twarze, puste oczy pełne pychy, pogardy i przeświadczenia o własnej nieomylności oraz sile, z którą nikt nie mógł się mierzyć. Wyzierało z nich przekonanie, iż każdy ze zgromadzonych tu wysoko urodzonych demonów mógł stanowić o losie dowolnej, nieszczęśliwej jednostki, którą otoczyli szerokim półkręgiem niczym hieny padlinę. Zabawiali się w kogoś w rodzaju pisarza klecącego jednowątkową fabułę dramatu mającego opierać się na przygodach pojedynczego bohatera. Siedzieli na wielkich poduszkach w sztywnych pozach, z marmurowymi minami, poczuwając się do obowiązku stanowienia prawa, przyszłości, decydowania o życiu i śmierci. Świat leżał u ich stóp i nie miał innego wyboru, jak tylko dostosować się do ich wymagań i rozkazów. A przynajmniej tak malowała się ta sytuacja z ich perspektywy widzenia.
Kapłan miał nieco odmienne spojrzenie na tę sprawę, jednak nie wychylał się ze swoją opinią. Czasem pewne rzeczy należy zwyczajnie przemilczeć i dać głupiemu się cieszyć. Nauczył się tego podczas swojego długiego stażu jako demoniczny pomazaniec, który notorycznie musiał obracać się wśród podobnych, wiecznie nabzdyczonych możnych. Co on się będzie wykłócał? Przecież i tak dopiero co odzyskał wzrok, więc można byłoby mu zarzucić, że zwyczajnie jego oko jeszcze się nie przyjęło. To stąd te różnice w postrzeganiu pewnych kluczowych spraw. Poza tym, w połowie ociemniały, i tak mało widział. Jednym okiem oglądał tylko nieprzebrany mrok, więc zapewne ten musiał też zalęgnąć mu w głowie. Umysł spowity głębokim cieniem, nadszarpnięty i rozklekotany jak stara katarynka po wiekach pełnienia posługi, nadgryziony przez ząb czasu nie mógł przecież funkcjonować poprawnie, prawda? Nieświeży, niedzisiejszy, pełen staroświeckich prawd i przekonań, które zostały obalone przez światłą erę dynamicznego rozwoju, wyizolowany dinozaur, za jakiego uchodził osiwiały demon, musiał mieć problem, żeby odnaleźć się w nowym otoczeniu. Zdemenciały już mało co rozumiał z tego, co działo się wokół niego. 
Zapewne takie właśnie usłyszałby zarzuty, gdyby tylko otworzył usta. Był tego pewien. Dlatego właśnie pozostawał cicho. Wszak to nie była pora na gadanie. Przynajmniej nie z jego strony. Teraz musiał słuchać. Wysłuchiwać słów pełnych zawodu, wyrzutów i pogróżek - "co by było gdyby", które nigdy miało na szczęście nie nadejść, gdyż problem został już dawno zażegnany i leżał półprzytomny w suterenie w celi obłożonej pieczęciami. Koniec końców wszystko zakończyło się szczęśliwie, ale spóźniony lament i tak musiał zostać podniesiony niczym alarm przeciwpożarowy, a on musiał wysłuchać swoje. Jak zbesztany bachor, który próbował dobrać się do ciasteczek przed obiadem. 
Śmieszne.
Cała ta "pseudo-powaga" sytuacji śmieszyła wiekowego demona, jednak nie wypadało mu w ostentacyjny sposób wybuchnąć drwiącym śmiechem lub zbagatelizować zbiorowisko możnych. Nie wypadało, a szkoda. Bo miał na to wielką ochotę. Niemniej, zdawał sobie sprawę, że gdyby pozwolił sobie na podobne zagranie, z całą pewnością zostałby skategoryzowany jako doszczętny wariat. A na to pozwolić sobie nie mógł. W takim wypadku nie pozostawało mu nic innego, jak tylko przeboleć tę sytuację. Przeszczepione oko kuło go i drażniło. Zastanawiał się czy zostały mu jeszcze jakieś resztki maści, którą sporządził dla swojego niepokornego ucznia, a jeśli tak, to czy ta nie zważyła się w upale w jednej z szuflad w jego sypialni. Myślami był daleko od zacienionej, obszernej sali wykutej we wnętrzu litej skały, w której odbywał się cały proces. Wciąż jednak kiwał od czasu do czasu głową i mruczał gardłowo, z wielkim przekonaniem udając przejętego. Lata praktyki odstawiania podobnego teatrzyku pozwoliły mu doszlifować się w tej dziedzinie do perfekcji.
Zastanawiał się nawet czy nie lepiej byłoby, gdyby jeszcze nie poczekał z przeszczepieniem oka. Przynajmniej teraz nie musiałby oglądać tych przeklętych, zakazanych mord władców świata i okolic. Miał ochotę prychnąć i splunąć im pod nogi. Pieprzeni arystokraci nigdy się nie zmieniali. Pozostawali uparcie nieznośni na przestrzeni wieków i nic nie wskazywało na to, żeby w najbliższej przyszłości coś miało ulec zmianie pod tym względem. Rada składająca się z przedstawicieli najbardziej wpływowych rodów wręcz rozkoszowała się, z radością raczyła się tą niepowtarzalną i jakże satysfakcjonującą możliwością żonglowania losem tak znamienitej i wysoko postawionej osobistości, jaką był Isami. W gruncie rzeczy w jego sprawie mieli gówno do gadania i on doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale musiał trzymać gębę na kłódkę. Bo choć jemu zaszkodzić w żaden sposób nie mogli, to wciąż ważyły się losy Amane. Wszystko wskazywało na to, że te są już przesądzone, jednak Kapłan wciąż łudził się, że jeszcze jakoś uda się to wszystko pomyślnie rozegrać - a jeśli nie, to on zawsze może temu szczęściu nieco pomóc. W końcu znajdywali się na jego terenie, więc miał przewagę. Mało tego, jako wielcy goście ulokowali się w sali ceremonialnej, gdzie osiwiały demon mógł bez żadnych większych przeszkód przywołać istoty wyższe i wymusić happy end tej historii. Było to oczywiście bardzo drastyczne i ostateczne rozwiązanie, którego zdecydowałby się użyć tylko i wyłącznie w chwili, kiedy wszystko inne już by zawiodło, gdyż zdawał sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwa niosło ono ze sobą. Mogło być krótkoterminowym rozwiązaniem, które pozwoliłoby mu uciec od swoich problemów tylko na chwilę, żeby zaraz potem wrócić z podwojoną ilością zmartwień. Wizja pozabijania tych prosiaków opasanych drogimi, atłasowymi i jedwabnymi kimonami była niezwykle kusząca i jakże prosta, ale niekoniecznie zbyt rozważna. Gdyby sprzątnął te nadęte gęby patrzące na niego jak i na cały świat z wysoka, musiałby się jakoś wytłumaczyć. Możliwe, że Amefurikozō, którego przecież chciał chronić, zostałby obarczony winą za jego czyny, bo przecież to on tu był tym "złym", który w dodatku potrafił przywoływać istoty z wyższego wymiaru. Niewykluczone także, że kolejne klany mogłyby zacząć wzajemnie obrzucać się błotem, podejrzewając jeden drugiego o zdradę i spisek. W takim wypadku przedłużająca się nasiadówka mogłaby się nawet skończyć wojną domową. A to nie wyglądało zbyt dobrze...
Ale miał przynajmniej ostatnie słowo - należało ono do niego, nawet jeśli demoniczna arystokracja żyła w innym przekonaniu. Jeśli zrobi się naprawdę nieprzyjemnie, weźmie sprawy w swoje ręce i osobiście posprząta te śmieci, nawet jeśli później miałby obmywać ów ręce w strumieniu ciepłej krwi. Kapłan nie był przesadnym fanem rozwiązań siłowych, jednak zdawał sobie sprawę, że niekiedy są one niezbędne. Nie bał się ubrudzić rąk, gdyż przelał już wystarczająco dużo krwi w życiu, żeby ta stała mu się zupełnie obojętna. Była zwyczajnym płynem. Woda jest przejrzysta, sok jabłkowy złocisty, a krew czerwona. Wszystkie te płyny różnią się od siebie wyłącznie kolorem i niczym więcej. Jedna od drugiej nie ma więcej znaczenia. 
Klecha z czasem wyzbył się także wyrzutów sumienia towarzyszących zabijaniu przedstawicieli własnego gatunku. Sam wychował się w czasach, w których wszystko było czarno-białe, dzielone na dwa obozy. My i oni. Dobrzy i źli. Mordowanie tych z przeciwnej strony barykady było czymś chwalebnym, a dybanie na życie naszych było karygodne. Przez długie lata żył w tym uproszczonym przekonaniu. Otworzył oczy dopiero, kiedy sam podjął nauki na Demonicznego Kapłana. Wtedy zrozumiał, że życie i świat, a właściwie światy, były dużo bardziej skomplikowane niżby wielu chciało przyznać. Ludzie i demony upraszczali znaną sobie rzeczywistość, żeby móc poczuć się pewnie i rozsiąść się wygodnie tak jak to teraz robiły wieprzki przed nim. Zamiast dzielić kolejne napotkane osoby na dobre i złe, naszych i obcych, z czasem przestawił się na podział głupich i mądrych. Nie obchodziło go, skąd dana osoba pochodziła, z jakiego kręgu czy kasty się wywodziła, czym zajmowała się jej rodzina, czy była człowiekiem, czy demonem. Nie dbał o to. Jedyne, co cenił w osobach, które spotykał na swojej drodze, była inteligencja lub jej brak. To właśnie z tego powodu tak bardzo ukochał Amane i nie zamierzał pozwolić, żeby temu stała się krzywda. Doceniał jego geniusz i lubił z nim obcować. Zatracenie takiego światłego, choć wciąż jeszcze nieukształtowanego, młodego umysłu byłoby wielkim i niewybaczalnym marnotrawstwem, na które on się zwyczajnie nie godził.
Spasiony knur siedzący najbliżej podestu, na którym odprawiane były rytuały, podniosłym głosem wymieniał różne możliwe kary i sposoby, na jakie można byłoby uśmiercić nieposłusznego adepta. Próbował przekonać innych do unowocześnienia tradycyjnych sposobów wymierzania kary śmierci i wykorzystania nowoczesnych broni, które przecież nie zbezcześciłyby rytuału tylko go urozmaiciły i pozwoliłyby mu skosztować ducha nowej technologii. Opowiadał przy tym i przechwalał się swoimi prototypami narzędzi, przy okazji próbując zainteresować pozostałych zgromadzonych i nakłonić ich do kupna swojego żelastwa, które w gruncie rzeczy nikomu do niczego nie było potrzebne. Pozostałe demony nie wyglądały na przesadnie chętne do kontynuowania tematu, jednak kiwały tylko głowami, gdyż nie wypadało im przerwać swojemu rozmówcy. Jak zwykle, nie wypadało. Nie wypadało także odmówić kupna kupy złomu, którą można byłoby chociaż wystawnie postawić na dziedzińcu przed wejściem do własnej posiadłości, żeby ta robiła wrażenie i rdzewiała na deszczu w najlepsze. Żeby pokazywała, że w tym obejściu jest broń i ktoś kto potrafi jej należycie używać.
Siwy demon westchnął cicho pod nosem i potarł kłujące oko, zastanawiając się, ile jeszcze może to wszystko potrwać. W takiej chwili jak ta naprawdę rozumiał niezadowolenie swojego podopiecznego i miał wielką ochotę poprzeć go w jego rebelii, jednak gwałtowne zmiany w kulturze, prawie i polityce wiązały się ze znacznie większym ryzykiem, na które chłopak z ptasimi piórami i kwiatami wpiętymi we włosy nie wziął poprawki, będąc zaślepionym przez wiedzę sakralną, która namieszała mu w głowie. Gorące emocje wrzące w nim jak w saganie wzięły nad nim górę i zaćmiły mu widok na pewne bardzo istotne kwestie, o których doświadczony Kapłan nie zapominał.
Podniósł wzrok i spojrzał na ukrytego w kącie Mikoto, o którego obecności świadczył jedynie słaby błysk diademu na jego głowie dochodzący z głębokiego cienia. Czuł na sobie spojrzenie "demonicznego bóstwa" i niemo poprosił go o pomoc niemal tak rozpaczliwie, jak zwracał się do wszystkich bożków Wysokiej Równiny, prosząc o łaskę i cierpliwość.

*** 

- Co z nim? - zapytał Miyabi.
- Majaczy w gorączce - odpowiedziała dziewczyna. - Otworzył oczy i spojrzał na mnie, kiedy zmieniałam mu bandaże, ale chyba mnie nie poznał - przyznała zawiedziona.
- Najwyraźniej kontrolowanie istot wyższych wykończyło go znacznie bardziej niżbyśmy mogli przypuszczać - podsumował Itachi.
- Kontrolowanie istot wyższych i przejścia do innego wymiaru to jedno, ale inną sprawą jest to, że ten się zwyczajnie zatruł. To właśnie dlatego byle kto nie może sprawować urzędu Demonicznego Kapłana, a droga do objęcia tego tytułu jest żmudna i ciężka, usiana bolesnymi rytuałami wprowadzającymi, przygotowującymi oraz godzinami zakuwania - rozłożył bezradnie ręce. - My zapewne padlibyśmy od razu trupem, gdybyśmy weszli do wyższego wymiaru. Amane nie miał wprawy, a w dodatku w swoim szaleństwie zapomniał się, przez co zatruł się i teraz ciężko choruje - wyjaśnił. - To i tak cud, że jeszcze nie kopnął w kalendarz... - mruknął z lekkim podziwem dla uporu chłopaka, którego ulotna świadomość wyjątkowo uparcie trzymała się pokiereszowanego ciała.
- Nie kracz! - jasnowłosa zdzieliła go po głowie.
- No już, nic nie mówię! - uniósł ręce w obronnym geście, przezornie odsuwając się od skorej do rękoczynów towarzyszki. - Poza tym... - zaczął burkliwie, jednak szybko zmienił ton głosu. - Poza tym, co to właściwie za różnica?... - westchnął ciężko i spuścił wzrok pod nogi, widocznie markotniejąc. - W zasadzie dla niego chyba byłoby lepiej, żeby już teraz wyzionął ducha. Krócej by się męczył - zauważył. - Bo zbyt wiele czasu i tak mu już nie zostało. Rada i tak skarze go na śmierć, i tak. Nie wydaje mi się, żeby mogli dać mu drugą szansę - odezwał się zasmucony, gdyż deszczowy demon i jemu nie był obojętny.
- Nie mógłby zostać w Świątyni pod dozorem, tak jak Isami? - wtrącił się Uchiha.
- Jasne, pewnie, że by mógł! - srebrnowłosy przewrócił oczyma. - Tylko po cholerę trzymać takie zagrożenie na własnym podwórku? - spojrzał wymownie na bruneta. - Twoje rozwiązanie jest niby proste, ładne, czyste, daje nadzieję na odkupienie swoich win, na wiarę w przebaczenie i tak dalej... - machnął lekceważąco ręką. - Ale dla wielkich panów Amane jest nikim innym jak tylko niestabilnym psychicznie dzieciakiem, który wie i potrafi za dużo. Jest psychopatą, którego trzeba byłoby cały czas doglądać i latać z lekami uspakajającymi za każdym razem, kiedy ten się wścieknie, nie wspominając już o tym, że kolejny napad furii, który mógłby skończyć się katastrofą, byłby tylko kwestią czasu. A im szkoda tego czasu. Szkoda im pieniędzy i zachodu, żeby utrzymać go przy życiu. Łatwiej jest przecież pozbyć się problemu i go zabić, prawda? - fuknął. - Przy okazji zrobi się trochę szumu, zaostrzy się prawa i postraszy pospólstwo, żeby trzymać wszystkich krótko za mordy - skrzywił się. - To czysta polityka. Niby mamy się za najbardziej rozwinięte istoty na tym świecie, za tych najmądrzejszych, a jak się tak nad tym wszystkim chwilę zastanowić to nie zachowujemy się wcale lepiej od zwykłych świń w chlewie. Pchamy się do koryta i tratujemy wszystkich po drodze, wrzucając innych w kupę gnoju, jeśli trzeba, nie oglądając się przy tym nawet za siebie - sapnął ciężko.
- Mikoto przecież również jest obecny podczas obrad, prawda? - kontynuował długowłosy. - Nie mógłby wstawić się za Amane? I książę Kazuhiko? On też się pojawił, prawda? - upewnił się.
- To prawda, jednak nie myślę, żeby w jakikolwiek sposób mogło to wpłynąć na naszą korzyść... miałam na myśli, korzyść Amane - poprawił się Ochida. - Gdybym to ja stanęła przed sądem, mogłabym oczekiwać, że Mikoto wstawi się za mną, gdyż wiążą nas umowy i przyjaźń. Amane nie ma z nim jednak za bardzo żadnych powiązań. Ich relacje ograniczały się do maksymalnie kilku sztywnych, wypełnionych kurtuazją i obowiązkami spotkań w ciągu roku podczas większych ceremonii w Demonicznej Świątyni - wyjaśniła. - A Kazuhiko... Cóż, książę jest znany ze swojej łaskawości i mądrości, jednak koniec końców Amane przyczynił się do śmierci całkiem sporej części jego poddanych i do zatrucia jego ziem, a przede wszystkim wód, które są kluczowe dla jego ludu. Nie myślę, żeby książę wziął jego stronę, po tym wszystkim, co się stało... - mruknęła posępnie. 
Widocznie i ona straciła już wszelką nadzieję na uratowanie Amefurikozō. W jej oczach wciąż lśniła czysta niezgoda i paląca chęć walki o życie przyjaciela, jednak w jej głosie odznaczało się zrezygnowanie. Daichi była narwana i impulsywna, jednak w obecnej sytuacji zdawało się, że nawet ona wie, iż jej opór nikogo nie obchodził. Nie miała tu nic do powiedzenia. Miała związane ręce. Była bezsilna i bezradna - znów musiała zmagać się z tymi paskudnymi, oślizgłymi uczuciami, które mroziły jej wnętrzności, których nienawidziła najbardziej spośród wszystkich. Ona skończyła już swoją robotę. Jej zadaniem było powstrzymanie szaleńca. Wywiązała się z powierzonego zadania. Teraz nie pozostawało jej zatem nic innego, jak czekanie w napięciu na dalszy rozwój wydarzeń.
- Już trzymanie Isamiego pod kluczem będzie dla nich wystarczająco upierdliwe - kontynuował lis. - Ostatecznie to niby wielcy panowie sprawują sąd nad Isamim, jednak zdają sobie sprawę, że ich władza również ma swoje granice. Isami to jednoosobowa armia. Pomyśl, co by się stało, gdyby naprawdę się wściekł, postanowił pieprzyć wszystkie zasady, tak jak to zrobił Amane i zaczął się rządzić na własną rękę. Nikt z nich by go nie powstrzymał. Isami już niemal zupełnie doszedł do siebie. Nie pości już, jego rany szybko się goją i właściwie z każdą chwilą rośnie tylko w siłę. Odzyskał oko i mógłby spokojnie przywołać cały zastęp istot wyższych. Jest dużo bardziej doświadczony i oswojony w panowaniu nad istotami wyższymi niż Amane, więc z całą pewnością mógłby kontrolować ich więcej i w bardziej precyzyjny sposób. Nie wspominając już też o tym, że jest mistrzem stawiania barier nie do przebicia. Gdyby odzyskał pełnię sił, mógłby toczyć walki latami - kontrolnie podniósł spojrzenie na człowieka, który uniósł wysoko brwi w zdziwieniu. - Imponujące, co? - wyszczerzył się krzywo. - To właśnie dlatego nie mogą z nim za mocno zadzierać. W gruncie rzeczy wszyscy boją się Isamiego. 
- Naprawdę nie ma nikogo, kto mógłby się z nim równać? - shinobi nie dowierzał.
- Cóż... i tak, i nie - kunoichi wzruszyła ramionami. - W walce na poważnie z całą pewnością nie mielibyśmy z nim szans, ale istnieje możliwość, że w końcu nieco by osłabł i gdyby przeciwnicy zjednoczyli siły, możliwe, że udałoby się go przygnieść siłą liczebności. Ale to ten mniej prawdopodobny wariant. Zawsze zostaje jeszcze Mikoto. Szczerze powiedziawszy nigdy nie widziałam, jak ten walczy, ale kiedy podróżowałam z nim przez ten krótki okres czasu zanim wróciłam do domu, zdarzało mu się używać swoich mocy, kiedy napotykaliśmy jakieś problemy na swojej drodze. Myślę, że Mikoto byłby jedynym, który miałby jakiekolwiek szanse w starciu z Isamim. W końcu to "bóstwo". On również włada niepojęcie wielką siłą. W ostateczności zostają też wciąż silne, jednak nie tak przerażająco potężne jednostki takie jak Kazuhiko czy Miyabi, którzy mogliby coś zdziałać, gdyby połączyli siły i wyszli z jakimś dobrym planem - podsumowała.
- Racz jednak pamiętać, że twój narzeczony ma łeb na karku, więc podejście go nie byłoby wcale znowu takie proste - zauważył kitsune.
- Też racja - zgodziła się zielonooka. - I właśnie dlatego, że ma łeb na karku, Isami nie jest skory do konfliktów. Szczególnie tych zbrojnych - podkreśliła. - Przestrzega zasad, które przekazał mu jego mistrz i do których stosowali się jego poprzednicy, gdyż wie, że tak będzie lepiej dla ogółu. On nie jest zachłanny. Nie korci go ani władza, ani żadne dobra materialne. Myślę, że wyzbycie się takich pokus to jedno z kryteriów pozwalających na przystąpienie do kandydatury na stanowisko Demonicznego Kapłana. Musisz mieć naprawdę mocne nerwy, żeby w końcu nie machnąć na to wszystko ręka, mówiąc: "A, pal to licho!" i zacząć robić wszystko tak, jak ci się podoba, narzucając przy tym innym swoją wolę tylko ze względu na to, że jesteś silniejszy. A zdaję sobie sprawę, że takie rozwiązanie musi być czasem cholernie kuszące, szczególnie kiedy obracasz się wśród pustych głupców, dla których tytuły i przywileje są ważniejsze niż życie - prychnęła z pogardą. - On jakby... nie myśli subiektywnie. Ma jakieś większe pole widzenia. Wybiega daleko myślami próbując przewidzieć skutki swoich działań i ma świadomość tego, że jako jeden z niewielu, który mógłby z łatwością złamać porządek rzeczy, jaki dobrze znamy z naszej codzienności, to właśnie on powinien stać na jego straży. To on chroni równowagę, jaka panuje w naszym świecie i jaka musi zostać zachowana między naszym wymiarem a wymiarem wyższym.
- Cholernie niewdzięczna robota - skwitował Sōtangitsune. - Z jednej strony niby mógłbyś mieć cały świat u swoich stóp, a z drugiej musisz robić wszystko tak, żeby ten świat został takim, jaki jest. Ograniczają cię zasady i reguły, których nie masz prawa złamać, choć powstrzymuje cię od tego tylko i wyłącznie twoja silna wola i wiara w to, że twój wysiłek nie jest bezsensowny. To tak, jakby porwały i nieudolnie związały cię dzieci. Masz świadomość, że łatwo mógłbyś wyplątać się z więzów i powalić przeciwników na łopatki, ale z drugiej strony nie chcesz tego robić, bo przecież tak nie wypada i jeszcze dostałbyś paskudny przydomek okrutnika, który nie ma litości nawet wobec słabszych i młodszych - zaśmiał się niewesoło pod nosem. - Cała ta sytuacja to jedna wielka groteska. Paradoks.
- W takim wypadku wychodzi mi na to, że Isami jest mądrzejszy niżby nam się wszystkim zdawało - odezwał się dziedzic sharingana. - Zastanów się nad tym, Miyabi. Z całą pewnością masz rację, ale spróbuj postawić się na miejscu Isamiego. Co z tego, że masz wystarczająco siły, aby wywołać wojnę? Co ci po tym? - zapytał, jednak nie uzyskał odpowiedzi. - Nie sztuką jest narobić rabanu, a później stanąć z bezradnie rozłożonymi rękami, nie wiedząc, co zrobić dalej. Isami nie jest głupi. Skoro nie pragnie władzy i kieruje się jakimiś wyższymi wartościami, które zapewne zostały mu wpojone podczas nauk oraz które sam znalazł podczas sprawowania posługi, wywracanie porządku rzeczy do góry nogami jest dla niego zupełnie niekorzystne. Co mu po awanturze, w której nie zyskałby nic, na czym mogłoby mu zależeć? - powlókł spojrzeniem po swoich rozmówcach. - Zdaje się, że zamiast sprawowaniem władzy nad światem on jest bardziej zainteresowany przekazywaniem wiedzy innym, w jaki sposób ci mogą wykorzystać swoją własną siłę i umiejętności w dobrym celu - wysnuł swoją teorię. - Myślę też, że to jeden z powodów, dla których tak bardzo zależy mu na Amane. Isami jest pacyfistą, ale rozumie frustrację młodego i pokrzywdzonego przez środowisko ucznia - założył.
- Kto by pomyślał, że człowiek będzie w stanie tak dobrze zrozumieć demony? - Miyabi uśmiechnął się półgębkiem. Na moment na twarz Chiki również wpłynął uśmiech. Cieszyło ją to, że ten odnalazł się w nowym towarzystwie. - Ponoć bardzo się od siebie różnimy; my demony i wy ludzie.
- Z całą pewnością - zgodził się brunet. - Mimo wszystko wygląda jednak na to, że dzielimy także jakieś cechy wspólne - odpowiedział oszczędnym uśmiechem na zaczepny grymas lidera lisów. - W jakiś sposób jestem nawet w stanie zrozumieć Amane - dodał.
- Ja też, choć ciężko jest się wczuć w jego rolę, kiedy dokładnie nie znamy jego historii - długowłosy spojrzał zdziwiony na demona. - Amane nigdy tak naprawdę nie powiedział nikomu, co działo się w jego rodzinnej wiosce i dlaczego ma taki uraz do swoich pobratymców. Wszystko, co wiemy o jego przeszłości, zasłyszeliśmy od osób trzecich. Wiemy, że z całą pewnością reszta Amefurikozō nie pochwalała pomysłu uczenia się na Demonicznego Kapłana przez tak nisko urodzonego demona, jednak jak dokładnie objawiała się ich niechęć? Tego nikt nie wie - rozłożył bezradnie ręce. - Możemy tylko założyć, że było to coś więcej niżby przewracanie oczyma i odmowa zakupu nowych książek, bo chłopak żywi głęboką urazę do społeczeństwa, z którego się wywodzi - wywnioskował.
- Amane po pewnym czasie wyniósł się z rodzinnej wioski i bez grosza przy duszy ruszył szukać zarobku w mieście. Był zdesperowany. Miał jednak problemy ze znalezieniem zajęcia ze względu na swoje niskie pochodzenie - opowiadała jasnowłosa. - Z tej racji wylądował w jednym z okiya (dom geish od aut.) w Hanamiachi (dzielnica geish od aut.).
- To Amane był taikomochi (geisha-mężczyzna od aut.)? - zdziwił się Uchiha.
- Owszem - przytaknęła dziewczyna. - I to nie byle jakim. Swego czasu było o nim głośno. Specjalizował się w graniu na koto i flecie, w rozmowach na temat polityki i sztuki. W domu geish miał możliwość do rozwoju. Miał dostęp do książek i prywatnych nauczycieli. Spotykał się z wysoko usytuowanymi, wpływowymi osobami. Nawiązał wiele znajomości wśród znanych poetów, malarzy, rzeźbiarzy, polityków i wojowników... Stamtąd udało mu się dostać do Demonicznej Świątyni.
- To dla niego dość uwłaczające, więc możesz sobie wyobrazić, że to kolejna rzecz, o której nasz deszczowy chłopiec woli nie rozprawiać. Tradycja geish-mężczyzn jest w zaniku i niektórzy dziwnie się na nią zapatrują. Jak na rozkładającego się trupa przeszłości wepchniętego w kąt zapomnienia przez nowe upodobania - lis wykosztował się na obrazową metamorfozę chcąc uzmysłowić rozmówcy nastroje panujące między demonami. - Wielu bogaczy proponowało Amane, żeby ten pracował bezpośrednio dla nich. Chcieli zostać jego danna (patron geishy od aut.), szczególnie kiedy ten opuścił swoje okiya i stał się jimmae geiko (niezależna geisha, która zakończyła swój kontrakt w okiya od aut.). Ten jednak miał inne priorytety i bynajmniej nie zamierzał pląsać w rytm tradycyjnej muzyki do końca swoich dni. 
- Jak udało mu się w końcu zostać uczniem Isamiego? - zainteresował się potomek Madary.
- Plotka o nieprzeciętnie bystrym, lecz nisko urodzonym chłopaku była swego czasu fenomenem, która wstrząsnęła większą częścią demonicznego światka - odpowiedziała Daichi. - Prawie każdy o nim słyszał. Po wypowiedzeniu kontraktu w okiya Amane udał się do Świątyni na jedną z większych ceremonii i osobiście poprosił Isamiego, aby ten sprawdził jego umiejętności. Ponoć kilka osób, słysząc jego absurdalną prośbę, wyśmiało go już na placu, ale Isami zgodził się. Myślę, że nawet mógł zrobić to na złość tym rżącym idiotom. Pozwolił Amane przystąpić do egzaminu wstępnego, który ten zdał. Okazało się, że w czasie wolnym Amane oprócz studiowania sztuki, polityki, nauki tańca i gry na instrumentach, uczył się także wiedzy sakralnej i rytualnej. Oczywiście na tyle, na ile mógł, na ile jest ona powszechnie dostępna. W czasie, który spędził w okiya nie miał zbyt wiele czasu dla siebie, ale po tym, jak zarobił już trochę gorsza i skończył kontrakt, wynajął małe mieszkanie i ponoć zaszywał się w nim na całe tygodnie, ucząc się jak opętany, żeby zdać egzamin wstępny. Jego wysiłki nie poszły na marne - skwitowała z uznaniem.
- Nie potrafię sobie wyobrazić, jak trudno było mu przyswoić podobne informacje jedynie z książek - srebrnowłosy pokręcił głową z niedowierzaniem. - Wiesz, zazwyczaj takie rzeczy uczy się w domu - zaczął tłumaczyć widząc niezrozumienie malujące się na twarzy długowłosego. - Każdy klan ma swoje własne zdolności, ceremonie i rytuały, choć są i takie, które świętujemy wszyscy razem. To tak jak... - zająknął się. - ... jak wy to, ludzie, nazywacie? Kekkei-genkai? - odezwał się niepewnie. Chłopak przytaknął mu, dając mu do zrozumienia, że się nie pomylił. - No właśnie. To bardzo "prywatna" sprawa, o której za dużo nie dowiesz się z książek i którą ciężko jest zrozumieć samemu. To tak, jakbyś miał opanować sharingana bez niczyjej pomocy, uprzednio nie mając na jego temat zielonego pojęcia. Z początku zapewne zacząłbyś panikować, bo nie wiedziałbyś, co się z tobą dzieje, a z czasem zacząłbyś się obawiać, że używanie tej techniki może w jakiś niekorzystny sposób na ciebie działać. Nie miałbyś żadnego gwarantu, że informacje, które znajdujesz w książkach są prawdziwe i mają bezpośrednie, bezpieczne przełożenie w rzeczywistości. Żadnego gwarantu, że to, czego próbujesz się wyuczyć, wykonujesz poprawnie i nie działasz przy tym na własną niekorzyść. Amane z grubsza musiał przejść przez coś podobnego.
- Bardzo szybko jednak i bardzo efektywnie nauczył się wielu sztuczek - pochwaliła go zielonooka. - To faktycznie imponujące, kiedy weźmie się pod uwagę, że to, co większość lepiej urodzonych demonów ćwiczy od dziecka pod okiem doświadczonych krewnych, którzy w pełni opanowali swoje zdolności, on nauczył się w zaledwie kilka miesięcy. Ja, dla przykładu, nie wyobrażam sobie opanować moich zdolności klanowych bez odpowiedniego treningu i lat praktyki. Nie tylko brzmi to niemożliwie, wręcz niewykonanie, ale przy tym także cholernie niebezpiecznie - pokręciła z niedowierzaniem głową. - Źle wykonane praktyki mogą cię poważnie uszkodzić - dodała w gwoli ścisłości.
- Kiedy nie wiesz, z czym się obchodzisz, ciężko określić ci zagrożenie, z jakim się borykasz - zauważył ninja, a dziewczyna nie mogła się z nim nie zgodzić. - Zapewne zwyczajnie nie był świadomy tego, że igra z ogniem.
- Nie bój się. Ta szczwana bestia jest na to za mądra. Poza tym nawet ślepy wyczuje, kiedy zbliża rękę do płomienia ognia. Odruch samozachowawczy powinien go zatrzymać, ale ten nieustannie brnął przed siebie. Nawet z poparzonymi rękami - zaprzeczył kitsune.
Itachi zasępił się. Z czasem dowiadywał się coraz to nowszych i bardziej interesujących informacji na temat swojego niedawnego przeciwnika. Musiał przyznać, że chłopak z wpiętymi ptasimi piórami i kwiatami we włosy imponował mu coraz bardziej i skłaniał go do coraz głębszych rozmyślań. 
W chwili obecnej dziedzic sharingana zaczął zachodzić w głowę czy przypadkiem trójka przyjaciół właśnie nie znalazła się w sytuacji podobnej do tej, w której znajdywał się niepokorny adept przed latami. Bo zdawało się, że oni też brnęli na oślep wprost w niebezpieczeństwa przyszłości, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jakie zagrożenia tam na nich czekały. Niemniej, oni nie zwalniali kroku i brnęli dziarsko przed siebie wprost w objęcia pierścienia ognia. Nie byli głupi, więc zdawali sobie sprawę z tego, co robili, jednak nie mieli jeszcze pojęcia z rozmiarów zagrożeń, które stanęły lub dopiero miały stanąć na ich drodze. To jednak ich nie zniechęcało. Wciąż uparcie dążyli przed siebie.
Nawet z poparzonymi rękami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz