- Jego demoniczna natura przejął (...) władzę nad [Amane] - dodał Goro. - No patrz, a ja naiwnie myślałem, że zdążę wrócić do domu jeszcze przed kolacją... - westchnął. - Wygląda na to, że zabawimy tu na trochę dłużej, skoro nasz niepokorny młodzik przechodzi bardzo gwałtowny okres buntu - ironizował, tak jak to miał w zwyczaju, mimo iż dziewczyna czuła, jak wilk spina pod nią mięśnie.
Nawet on się bał. No to pięknie.
Zapowiada się na to, że czekają ich naprawdę wykańczające balety.
Itachi gwałtownie zatrzymał się i odwrócił, przez co wymierzony cios mierzący w humanoidalną istotę wyższą chybił. Miecz Totsuka trzasnął w ziemię, a potwór odskoczył, ratując się przed śmiercią lub przynajmniej poważną raną ciętą. Brunet z niedowierzaniem wpatrywał się w Amane, który jeszcze chwilę temu wyglądał przecież tak nieszkodliwie. Wydawało się, że udało mu się zgasić chłopaka. Był o tym przekonany, dlatego pozwolił przejąć nad nim opiekę zmęczonemu Miyabiemu, który definitywnie potrzebował przerwy w walce, aby zregenerować siły. Chciał dobrze, ale, można powiedzieć, wyszło jak zawsze. Wyglądało na to, że w ostateczności zwalił na głowę lisa jeszcze więcej kłopotów. Niebanalnych kłopotów, trzeba podkreślić. Kłopotów, przed którymi ten desperacko próbował odpełznąć, ślizgając się na błotnistej ziemi leżąc na plecach.
Uchiha drgnął, kiedy zdał sobie sprawę, że już nie pierwszy raz przyszło mu spotkać się z podobną skażoną, niezdrową siłą. Momentalnie przypomniał sobie bitwę z siłami Kraju Ziemi, kiedy to Chika zdecydowała się dać z siebie wszystko i jeszcze więcej. Biła wtedy od niej ta sama nieludzka, przytłaczająca, złowieszcza aura, która sprawiała, że wszyscy dookoła mieli ochotę brać nogi za pas.
Twarz szatyna pokryła się demonicznymi znakami, takimi samymi, jakie miał wymalowane Demoniczny Kapłan. Adept najpierw zaczął jakby ostrzegawczo warczeć, a następnie wrzeszczeć. Z jego gardła nie wydostawał się jednak już jego własny, kojący głos, a zwierzęcy ryk, który był wyrazem dzikiej furii, która wzięła nad nim górę. Jego naczynia krwionośne nabrzmiały i przybrały ciemny, atramentowy kolor. Z oczu zaczęły płynąć gęste, czarne łzy. Z kącików ust zaczęła toczyć się piana, która przypominała zbrylone skrzepy krwi. Najwyraźniej demon zamieszkujący w chłopaku z kwiatami i ptasimi piórami wpiętymi we włosy postanowił wyjść im na spotkanie we własnej osobie. Koniec z ukrywaniem się za przystojną twarzą młodzieńca o delikatnej urodzie. Koniec tej gry w podchody. Niech rozpocznie się bal.
Miej czelność spojrzeć w prawdziwe oblicze swojego przeciwnika.
Lub odwróć się, uciekaj i padnij od ciosu zadanego w plecy.
Umrzeć w taki sposób? Kto to słyszał? Co za hańba. Niewyobrażalna. Niedopuszczalna. Kładąca się długim i gęstym cieniem na historii wojownika.
Amane ruszył z miejsca niespodziewanie. Poruszał się tak szybko, że ciężko było nadążyć za nim spojrzeniem. Na całe szczęście jego drogę znaczyły głębokie żłobienia w ziemi znaczące miejsca, z których ten się odbijał. Amefurikozō ruszył na długowłosego nie robiąc sobie zupełnie nic ze zbroi Susanoo, która wciąż go okalała. Jego zachowanie wskazywało albo na znaczący brak wiedzy na temat zdolności przeciwnika, albo na ogromną odwagę i pewność siebie. Pozostawało zatem tylko pytanie czy ów odwaga była umotywowana czymś więcej niżby desperacją i palącym gniewem...
Dziedzic sharingana przygotowywał się na sparowanie bezpośredniego ataku, jednak nim do niego doszło, Daichi na grzbiecie swojego białego wilka zaatakowali chłopaka z boku. Szatyn dał się wziąć z zaskoczenia i odleciał na dobre kilkadziesiąt metrów, kończąc swój lot dość twardym i nieprzyjemnym lądowaniem. To jednak nie spowolniło go zbyt długo. Niesiony na skrzydłach furii niedoszły Demoniczny Kapłan już po chwili podniósł się z ziemi i zrzucił z siebie ubłoconą haori. Jego ręka była wygięta przy tym pod nienaturalnym kątem, co dowodziło tego, że musiał upaść w wyjątkowo niefortunnej pozycji, jednak to zdawało się nie mieć dla niego żadnego znaczenia. Kiedy tylko z powrotem stanął na równe nogi, zaczął niezmordowanie przeć przed siebie. Nawet złamana ręka nie mogła go powstrzymać czy chociażby spowolnić we wzięciu odwetu na osobie, którą obarczył całą winą za wydarzenia, które miały miejsce. Dziewczyna podejrzewała, że była to wina tego, że ten stracił nad sobą kontrolę. Ból towarzyszący wypuszczeniu swojego demona na wolność był niczym w porównaniu do złamanej ręki. Możliwe, że ten nawet nie zauważył takiej drobnostki, jaką była strzaskana kończyna.
Adept rzucił się do biegu raz jeszcze. Zaraz potem stało się coś niespodziewanego. Szatyn bowiem dosłownie rozmył się w powietrzu. Zniknął. Wszyscy zaczęli rozglądać się dookoła, próbując dostrzec jakiś ruch, próbując przewidzieć, z której strony nadejdzie atak, jednak ten zdawał się przepaść jak kamień w wodę.
Zamiast chłopaka dookoła walczących dosłownie znikąd pojawił się szarawy obłok mgły, która z każdą chwilą gęstniała i skutecznie ograniczała ich widoczność. Sōtangitsune próbował rozwiać opar przy pomocy kilku zaklęć wykorzystujących element wiatru. Przywódca lisów zdecydowanie nie był mistrzem panowania nad powietrzem, jego specjalnością był żywioł ognia, jednak jego techniki powinny być wystarczające do rozproszenia zalegającego obłoku. Mgła jednak nie dawała za wygraną i trzymała się uparcie. To wskazywało na to, że nie była to zwyczajna anomalia pogodowa wywołana przez odległy, rozmyty dysk słońca, który powoli wspinał się na firmament nieba i ogrzewał rozmokłą, parującą ziemię. Za tym kryło się coś więcej.
Coś wściekłego i gotowego zabijać.
Potomek Madary rozglądał się dookoła czujnie swoim mangenkyou sharinganem, jednak nawet jego kekkei-genkai było bezradne w sytuacji, w której się znaleźli. Itachi wciąż jeszcze nie zdążył rozgryźć techniki, którą posługiwał się jego przeciwnik. Zdawał sobie sprawę, że przyszło mu znaleźć się w czymś więcej niżby pospolitej mgle, jednak nie była to także mgła-zasłona, jaką często używali shinobi z wioski ukrytej we mgle. To zwyczajnie... było inne uczucie. Ponad to, znacznie ciężej było zlokalizować demona ukrytego we mgle przesiąkniętej chakrą niżby zwykłego człowieka, gdyż istoty te korzystały z zasobów energii natury, przez co stawały się niemal niewidoczne na jej tle. No i jakby tego wszystkiego wciąż było mało, te posiadały znacznie więcej chakry, co przekładało się na to, że praktycznie mogły prowadzić walkę tak długo, dopóki otaczający ich krajobraz nie przeobraził się w pustynię popiołu.
Lub póki się nie pozabijały.
Uchiha widział, jak obłok kołuje i gęstnieje w pewnych miejscach, jednak nie wiedział, jak to interpretować ani czego się spodziewać. Póki co tylko obserwował otoczenie w pełnym napięciu, aż nagle doszedł go krzyk jasnowłosej:
- Uważajcie, to on jest mgłą! To on zamienił się we mgłę! - ostrzegła swoich towarzyszy, kiedy zorientowała się, co tak naprawdę zrobił ich przeciwnik.
Brunet potrzebował chwili, żeby przetrawić tak absurdalną informację, jaką został poczęstowany. Jego ludzki, przyzwyczajony do stricte ludzkiej, "racjonalnej" logiki mózg nie mógł tak szybko zaakceptować takiego porządku rzeczy. Z tej racji o prawdomówności zielonookiej przyszło mu przekonać się na własnej skórze, kiedy z jednego z bardziej skondensowanych obłoków w mgnieniu oka wyłoniła się dłoń zaciśnięta w pięść, która uderzyła go w twarz. Z trudem udało mu się utrzymać na nogach. Drugi cios nadszedł niemal bezpośrednio po pierwszym, jednak tym razem długowłosemu udało się złapać rękę chłopaka i zatrzymać ją tuż przed własnym nosem. Mocno zacisnął palce i szarpnął za unieruchomioną dłoń, jakby próbując siłą wyciągnąć kryjącego się adepta z szarej chmury. Niestety, jego plan nie powiódł się. Zaledwie chwilę po tym ręka w jego uścisku dosłownie rozpłynęła się w powietrzu.
Itachi przeanalizował sytuację jeszcze raz. Amane był Amefurikozō, duchem dziecka tańczącego w deszczu, a więc z całą pewnością jego najmocniejszą stroną było kontrolowanie żywiołu wody. Chłopak, mimo iż urodził się jako jeden z najniżej usytuowanych w hierarchii demonów, zdawał się doskonale radzić z tym, czym został obdarzony i skutecznie niwelował i maskował swoje słabe strony przy użyciu tych, które były jego atutami. Będąc w stanie władać nawet w zaledwie podstawowym stanie elementem wiatru i wykorzystując go w tym samym czasie z elementem wody, kreował lód, co na pierwszy rzut oka mogłoby wskazywać na to, jakoby ten posługiwał się unikalnym kekkei-genkai. Teraz zapewne przy użyciu elementu ognia podwyższył temperaturę i zamienił się w parę wodną. Co za pomysłowość! Doprawdy trzeba było przyznać, że Amane był prawdziwym geniuszem! Posługując się niemal cały czas wyłącznie jednym żywiołem potrafił zaskoczyć ich raz za razem.
Tym razem szatyn trafił jednak na równego sobie przeciwnika, który również miał głowę nie od parady. Dziedzic sharingana pobieżnie rozgryzł taktykę swojego rywala i wyszedł na szybko z planem kontrataku. Bo co niby najlepiej zwalcza wodę? Oczywiście, że ogień! W takim wypadku niedoszłemu Kapłanowi wybitnie nie sprzyjało szczęście, gdyż natrafił na dwóch użytkowników żywiołu ognia - w dodatku takich, którzy mieli jeszcze dodatkowe asy w rękawie.
- Miyabi, rozpal ogień! Szybko! Tak wielki, jaki się tylko da! - zawołał.
- A co ja mam ci tu niby rozpalić? Błoto? - fuknął srebrnowłosy. - Masz jakąś podpałkę?
- Jasne, i przenośnego grilla w torbie - odezwał się ironicznie Goro bezpośrednio w ich głowach. - Skoczyć ci jeszcze po jakieś kiełbaski i napoje do kompletu? - parsknął.
- Nie, dzięki stary, obejdzie się. Po wszystkim zrobimy sobie szaszłyki z tego przeklętego dzieciaka - burknął demon.
- Nie gadaj tylko bierz się do roboty! Masz przecież swoje zaklęcia, prawda? - ponaglał go długowłosy.
Już po chwili, jakby w odpowiedzi, dało się czuć słaby swąd spalenizny, który oznaczał, że kitsune w istocie wziął się do roboty. Sōtangitsune próbował rozpalić ogień na nagiej ziemi, co nie było łatwe. Posiłkował się przy tym zaklęciami wypisanymi na cienkich wstążkach materiału oplatających jego ręce, jednak niewiele zostało już w nich mocy. Zużył większość energii podczas walki z istotami wyższymi, a niestety tego rodzaju magiczne "wspomagacze" były dość mocno ograniczone i spopielały się, rozpadając się, kiedy osiągnęły swój limit.
Dookoła było bardzo wilgotno, przez co tym ciężej było rozpalić ogień. Nikt nie wątpił, że nie była to tylko i wyłącznie zasługa mgły samej w sobie, ale także młodzieńca, który ją kontrolował i skutecznie próbował udaremnić starania przeciwników.
Wkrótce jednak w szarawym obłogu dało się dostrzec słaby, niebieski blask lisiego płomienia. Nie tylko był to teraz dla nich punkt odniesienia na niemal jednolitym, płaskim horyzoncie wypłowiałej szarości, ale brunet miał także nadzieję, że wraz z tym, jak płomień będzie obejmował coraz większe połacie i rósł w siłę, osuszy nieco powietrze i przede wszystkim osłabi szatyna.
Shinobi nie marnował czasu na wzniecanie byle płomieni, które szybko mogłyby zostać ugaszone. Nie zamierzał marnować chakry, którą on, w przeciwieństwie do demonów, musiał zdecydowanie bardziej oszczędzać. Z tej racji właśnie czekał na kolejny atak. Miał swoje domniemania i wyczekiwał następnego ruchu przeciwnika. Nie pomylił się. Amane zaatakował lisa, którego płomień, zdawało się, faktycznie zaczął działać na jego niekorzyść. Chłopak wyłonił się z boku kitsune i zamierzał zadać mu cios swoim potężnym, złotym wachlarzem o wzmacnianych krawędziach, jednak Uchiha był szybszy. W chwili, kiedy tylko dopatrzył się znajomego, złotego blasku, aktywował swoją technikę i wachlarz pokrył się czarnymi, zachłannymi płomieniami Amaterasu. Demon widocznie wiedział, co się święci, gdyż od razu puścił swoją broń i wycofał się, odskakując, a następnie ponownie rozpływając się w szarawym oparze.
Amaterasu połączyło się z lisim płomieniem i razem stworzyły czarno-niebieskie ognisko, które uparcie płonęło na przekór wilgotnym i nieprzyjaznym warunkom, zadowalając się nawet nagą ziemią, którą próbowały spopielić. Razem rosły w siłę, napędzając jedno drugie i nie przygasały ani na chwilę.
Chłopak przez chwilę stał w miejscu ukontentowany, oglądając jak opar miota się niczym dzikie zwierzę, które znalazło się zbyt blisko płomieni. Zaraz potem w pewnej odległości, dokładnie przed nim zmaterializował się kłopotliwy młodzieniec z wyjątkowo marsową miną. Jego ciało znów zaczęło przybierać ludzkich kształtów, a mgła zaczęła z lekka opadać, jednak zacięcie malujące się na twarzy oponenta jasno dało mu do zrozumienia, że ten przedwcześnie porwał się na kłanianie publiczności, kiedy kurtyny wciąż jeszcze nie opadły i przedstawienie nie dobiegło końca. On jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.
Ochida rzuciła się wraz z Goro, żeby pojmać adepta, póki ten był widoczny. Dziewczyna wyciągnęła stalową żyłkę i przymocowała do jej końca kunai, który podziałał jak ciężarek. Cisnęła bronią w stronę szatyna, mając nadzieję obwiązać go i unieruchomić, jednak jej plan nie zadziałał. Biały wilk należał do jednych z najszybszych bestii, jakie przyszło oglądać shinobi, a ponad to dobrze zgrana dwójka nie zwlekała ani chwili z wprowadzeniem swoich zamiarów w życie, jednak mimo to ci wciąż okazali się zbyt wolni. Prędkość, z jaką Amane mógł się teraz przemieszczać, wychodziła poza skalę pojęcia. Wciąż unosił się kilka centymetrów nad ziemią, półprzezroczysty niczym duch. Wyglądał tak delikatnie, tak zwiewnie niczym iluzja lub jakaś eteryczna, magiczna istota, o której można byłoby opowiadać legendy i mity. Niemniej jednak, kiedy ten odbił się od podłoża, aby wystrzelić wprost w kierunku Uchihy, zostawił za sobą sporych rozmiarów dziurę w ziemi, co doszczętnie niszczyło obraz jego delikatności. Niedoszły Kapłan może i wyglądał jak zjawa, jednak z całą pewnością wciąż zachował swoją cielesność, co wiązało się z tym, że wciąż potrafił przywalić, kiedy zaszła ku temu potrzeba.
Raz rozpalone płomienie kontrolowało się dużo łatwiej niżby te, które za każdym razem trzeba było rozpalać na nowo. Kitsune, widząc, co się święci i chcąc chronić swojego towarzysza, przekierował płomienny mur, chcąc zatrzymać chłopaka z ptasimi piórami i kwiatami wpiętymi we włosy, jednak jego starania również spełzły na niczym. Zapierający dech w piersiach pęd pozwolił mu bezpiecznie przemknąć przez ogień, który nie dosiągł nawet jego ubrania. Podmuch powietrza wymusił, żeby płomienie rozstąpiły i ugięły się, a ponad to ich kontakt z ubraniem i skórą adepta był zbyt krótki, żeby te mogły zająć się ogniem lub żeby ten mógł doznać jakiś obrażeń.
Amane z całą pewnością nie wyglądał na osobę, która mogła lubować się we frontalnych, otwartych atakach, toteż Itachi zdziwił się, gdyż absolutnie wszystko wskazywało na to, że ten prawdopodobnie w desperacji porwał się na właśnie ów atak. Tym bardziej zdziwił się, kiedy chwilę później zdał sobie jednak sprawę, że się pomylił. Sromotnie pomylił. W moment przed tym, zanim jego wróg dosięgnął Susanoo, ten ponownie rozmył się w powietrzu, zamieniając się w parę wodną. Dzięki temu mógł swobodnie przepłynąć przez zbroję utkaną z chakry, a potem... a potem to dopiero zrobiło się ciekawie.
Dziedzic sharingana nawet nie miał okazji, żeby zastanowić się, jak jego przeciwnik zaatakuje i jak ten mógłby uchronić się przed nadciągającym atakiem. Nawet z aktywowaną techniką wzrokową nie mógł zdziałać wiele. Widział, jak szatyn znika mu z pola widzenia tuż przed uderzeniem w Susanoo, a następnie poczuł jak powietrze wokół niego gęstnieje i tężeje. Spiął się. Już wiedział, że było za późno. Że dał się podejść. Czuł się osaczony, a wkrótce stracił władzę nad własnym ciałem, które zostało unieruchomione przez niewidzialną siłę. Próbował się wyrwać, jednak jego ciało nie chciało się poruszyć, zupełnie tak, jakby został złapany w technikę rodu Nara. Był kompletnie sparaliżowany. Słyszał, że jego towarzysze coś krzyczą. Przede wszystkim słyszał wysoki krzyk jasnowłosej, jednak nawet jego zmysł słuchu został przytępiony, gdyż nie mógł zrozumieć sensu wykrzykiwanych słów. Obraz przed oczami stracił na ostrości. Kontrolowanie Susanoo stało się niebywale trudne, a wkrótce także zupełnie niemożliwe, przez co zbroja zniknęła dokładnie w ten sam sposób, w jaki zrobił to jego rywal.
- Zaboli - usłyszał syk chłopaka, kiedy jego twarz na chwilę krótszą niż ułamek sekundy stanęła mu przed oczami.
Nie kłamał. Nie żartował. Chwilę później brunet wrzasnął boleśnie, a jego ciałem wstrząsnęły niekontrolowane dreszcze. Miał wrażenie, jakby Amane wdzierał się do jego ciała z każdym wdechem, przez nos, usta, a nawet uszy. Niedoszły Demoniczny Kapłan rozsadzał jego płuca, demolował przełyk, dusił, przebijał bębenki uszne, wwiercał się do głowy i przejmował nad nim kontrolę. Ninja nie mógł oddychać, przełknąć śliny czy chociażby mrugnąć. Oczy załzawiły mu z bólu, a po jego policzkach potoczyły się pojedyncze łzy, kiedy padł na kolana lądując w błocie.
To było dziwne uczucie. Wciąż zachowywał świadomość, widział to, co działo się przed nim, lecz zupełnie nie miał władzy nad własnym ciałem. Czuł się tak, jakby został odepchnięty na tyły własnego umysłu, skąd teraz mógł tylko oglądać, jak ktoś inny nim steruje. Adept rozsiadł się wygodnie za sterami jego motoryki i kazał mu się ponownie dźwignąć na równe nogi. Potomek Madary próbował stawiać mu opór, jednak nawet we własnym umyśle czuł się ograniczony i niezdolny do wykonania chociażby pojedynczego ruchu.
- Myślę, że teraz ten pojedynek będzie bardziej interesujący - odezwał się szatyn jego własnymi ustami, jego własnym głosem! - Jeżeli chcecie mnie zabić, musicie także zabić swojego kamrata. Zgadzacie się na taki układ? - zapytał dwójki pozostałych demonów.
Miyabi i Chika stanęli jak wmurowani w podłoże. Nie wiedzieli, co zrobić w takim wypadku. Fakt, musieli pokonać Amane, jednak nie chcieli przy okazji zabijać Itachiego. Sprawa malowała się nieciekawie. Nie spodziewali się takiego obrotu wydarzeń. Ponad to Isami wciąż leżał bez ruchu i naprawdę wyglądało na to, że przyszło mu już stanąć przed bezlitosnym obliczem bożka śmierci. I co teraz? Co mieli począć bez Kapłana? Kto miał zająć się nauczaniem reszty adeptów? Kto miał sprawować władzę nad istotami wyższymi i barierą, które miały ochraniać Świątynię? Co się w ogóle z nimi stało? Kto będzie bronił Demonicznej Świątyni?
Tyle pytań, a żadnych odpowiedzi.
A czas uciekał. Zwlekanie w ich obecnej sytuacji z całą pewnością nie było dobrym pomysłem. Z drugiej strony, bezmyślne działania również nie były wskazane. Co za patowa sytuacja.
- Uchiha, walcz z nim, do cholery jasnej! - wrzasnęła kunoichi w desperacji, nie wiedząc, co innego mogłaby zrobić. Mogła mieć tylko nadzieję, że jej koalicjantowi jakoś uda się zwalczyć nieproszonego gościa w jego ciele. - Walcz albo sama urządzę ci z dupy jesień średniowiecza! Zastanów się więc, z kim chcesz mieć do czynienia! - zacisnęła dłonie w pięści ze złości.
Wszystko szło nie tak. Była zła na siebie za swoją bezradność - za to, że w chwili obecnej naprawdę nie było nic, co mogłaby zrobić, żeby uratować swojego sprzymierzeńca. Każdy ruch mógłby zostać odczytany przez Amane jako próba oporu, co doprowadziłoby do wywiązania się walki. A tego przecież nie chciała. Nie chciała walczyć i zranić swojego przyjaciela. Była zła na to, że w ogóle dopuściła do takiej sytuacji. Była zła na Isamiego za to, że ten umarł. Była zła na adepta za to, że temu poprzewracało się w głowie i najwidoczniej oszalał od nadmiaru sakralnej wiedzy, którą tylko nieliczni potrafili znieść, zachowując przy tym zdrowe zmysły. No i w końcu była też zła na wszystkie bożki z Wysokiej Równiny, które zdawały się w tym konkretnym momencie odwrócić do niej plecami jak jeden mąż.
"Walcz!" - powiedziała. No ba, pewnie! Mówisz i masz! Cholera, tylko cały problem polegał na tym, że łatwiej było właśnie powiedzieć niż zrobić. Brunet starał się oswobodzić z niewidzialnych okowów ze wszystkich sił, jednak jego trud był daremny. Trzeba było znaleźć jakiś inny sposób.
Długowłosy zapierał się rękami i nogami, jednak jego ciało i tak ruszyło wbrew jego woli na jego sprzymierzeńców. Amane zdawał się czuć całkiem nieźle w jego skórze. Skutecznie radził sobie z oporem gospodarza ciała, które przejął. Co było jednak bardziej interesujące, mając okazję już wcześniej obserwować potomka Madary w akcji, ten był w stanie posługiwać się jego technikami. Szatyn kopiował pieczęcie i układ ciała Uhichy zupełnie tak, jakby ten również posiadał sharingana. Jego zdolność do obserwacji otoczenia i przyswajania nowych informacji była wręcz zatrważająca. Nie było możliwości, żeby zaszła tu jakaś pomyłka. Uczeń Isamiego był geniuszem bez dwóch zdań. Nic dziwnego zatem, że Kapłan pokładał w nim tyle nadziei. Może nawet zbyt wiele. Szkoda jednak, że ten obiecujący geniusz w ostateczności okazał się być zdrowo kopnięty.
Shinobi walczył podobnie jak i jego kompani, mimo iż niejako został fizycznie wyłączony z pola walki. Jego przyjaciele mieli znacznie trudniejsze zadanie niż on, gdyż mimo iż walczyli i stawiali opór, to tak naprawdę zostali zepchnięci do defensywy i odbijania ataków. W końcu nie chcieli pokiereszować jednego ze swoich. W takim wypadku nie pozostawało im nic innego, jak kręcenie piruetów, unikając jednocześnie kolejnych ataków ze strony niedoszłego Kapłana i żałosne nawoływanie o opamiętanie się kierowane do obezwładnionego chłopaka.
Daichi już dobrze wiedziała, jak demony potrafią być zachłanne. Posiadanie jednego z nich za sąsiada, a co gorsza współlokatora we własnym umyśle to ciężki orzech do zgryzienia. Cały czas trzeba mieć się na baczności, gdyż opuszczenie gardy grozi utraceniem zmysłów, a nawet śmiercią. Zdawała sobie sprawę z tego, że jeśli Itachi osłabnie lub odpuści, Amane nie puści mu tego płazem i zupełnie wymaże jego świadomość. Przejmie nad nim pełną kontrolę, a kiedy będzie już po wszystkim, kiedy mu się znudzi, zwyczajnie opuści pojemnik, jakim było dla niego ludzkie ciało i wróci do swojego własnego, zostawiając za sobą pustą skorupę zwłok bez duszy - duszy która nie mogła nawet wpaść w łapska shinigami z tej racji, że ta nie odeszła, ale zwyczajnie przestała istnieć.
Całe szczęście poddawanie się nie było tym, co długowłosy lubił czy był nauczony. Dlatego właśnie wciąż walczył. Kiedy jego arsenał radykalnie zubożał, gdy ten próbował wyswobodzić się na wszelkie możliwe sposoby i nic, ale to absolutnie nic nie dawało wymiernych rezultatów, ten postanowił porwać się na jedną z najsilniejszych i jednocześnie najbardziej wycieńczających technik, którymi władał. Raz jeszcze wsparł się na rodowych zdolnościach - na czymś, czego demon nie mógł mu odebrać, nawet jeśli ten przejął panowanie nad jego ciałem i niejako rozgościł się w jego umyśle, powoli zaczynając się tu urządzać.
Amane wraz z tym, jak przejął nad nim kontrolę, zaabsorbował także sporą część jego pozostałej chakry, którą brunet tak nabożnie oszczędzał na najgorsze, na ostatnie, trudne chwile. Uchiha wiedział, że w jego obecnej sytuacji krok, na który zamierzał się porwać, mógł okazać się dla niego biletem w jedną stronę - wóz albo przewóz - jednak musiał zaryzykować. Zebrał w sobie tę resztkę energii, jaka mu została i sięgnął po moc dziedzictwa przekazaną wraz z krwią, której nie mógł przejąć nikt inny.
- Stój! - wrzasnęła dziewczyna, widząc, że lis szykuje się do rzucenia kolejnym zaklęciem, żeby sparować nadchodzący atak przeciwnika.
Kitsune jakby zmartwiał i zastygł w miejscu jak na komendę z ręką wciąż wzniesioną nad głowę. Zatrzymał się, mimo iż był pewien, że atak nadejdzie. Z jakiejś racji posłuchał się jednak jasnowłosej, która zdawała się dostrzegać więcej detali niżby on. Ich oponent bowiem zatrzymał się chwilę później w miejscu w pół kroku w pozycji, która sugerowała, jakby ten mógł szykować się do wyprowadzenia kolejnego ciosu, jednak w ostatniej chwili rozmyślił się i zrezygnował.
- Co jest? - zapytał zdziwiony srebrnowłosy.
- On walczy... - mruknęła pod nosem z ulgą, uśmiechając się delikatnie.
Sytuacja przybrała od teraz znacznie gorszy obrót dla szatyna, który był daleki od uśmiechania się. Przykuty i unieruchomiony do wielkiego, drewnianego krzyża był sztyletowany raz za razem. Wrzeszczał w cierpieniu, przeżywając niekończące się katusze w zakrzywionej rzeczywistości pod krwistym nieboskłonem. W ten oto sposób przyszło mu się przekonać na własnej skórze o potędze Tsukuyomi.
Adeptowi zdawało się, że mijają całe lata, wieki, choć tak naprawdę jego cierpienie ograniczone było do zaledwie kilku minut - kilku minut, które dały w kość nie tylko jemu, ale i użytkownikowi techniki. Całe szczęście ostatnia sztuczka w rękawie Itachiego okazała się być skuteczna i obolały po przejściach zgotowanych przez jedno z najsilniejszych istniejących genjutsu chłopak nie był w stanie już dłużej go kontrolować. Szatyn wydostał się z jego ciała w ten sam sposób, w jaki się do niego dostał - w postaci pary - zwracając mu należytą władzę nad samym sobą. Shinobi padł wykończony na kolana, dysząc ciężko. W obecnej chwili składał stokrotne podziękowania Demonicznemu Kapłanowi za jego poświęcenie, kiedy ten oddał mu swoje ostatnie oko. Nie ukrywał, że gdyby wciąż posiadał do dyspozycji tylko jedno, możliwe by było, że jego Tsukuyomi byłoby niewystarczająco potężne, żeby wykurzyć nieproszonego gościa lub w jego aktualnym stanie nawet nie udałoby mu się porwać na tak skomplikowaną technikę w ogóle.
Isami niezaprzeczalnie uratował mu tyłek.
Obolały, skrzywiony jak jeszcze nigdy Amefurikozō zmaterializował się we względnie bezpiecznej odległości kilkuset metrów od swoich przeciwników. Chłopak wspierał się na własnym kolanie, nie będąc już nawet w stanie utrzymać się w pionie o własnych siłach. Wyglądał na ciężko rannego, jednak w jego oczach przysłoniętych mgłą bólu i szaleństwa wciąż pobłyskiwała determinacja, żeby doprowadzić to, co raz zostało rozpoczęte do końca. Za wszelką cenę.
Daichi dopadła bruneta i przełożyła sobie jego rękę przez ramiona. Ostrożnie pomogła mu się dźwignąć na nogi, jednocześnie wykorzystując pretekst pomocy podniesienia mu się z kolan, aby tak naprawdę znów móc być blisko niego, aby go uściskać z radości. W końcu tak się bała, panicznie bała, że go straci, że demon go pochłonie nie pozostawiając nawet śladu po jego egzystencji.
W radosnym uniesieniu obydwoje nie dostrzeli nadchodzącego zagrożenia. Miyabi był zbyt daleko, żeby im pomóc, a jego ostrzeżenie dosięgło ich zbyt późno. Szatyn wykosztował się na ostatni, finałowy atak, na jaki pozwalało mu jego ciało, które i tak stanowczo nadwyrężył przebywając w stanie lotnym zdecydowanie zbyt długo.
Czy mimo wszystko koniec tej historii miał być tak smutny i prozaiczny?
Wtem jednak mignęło im coś, co udało im się zauważyć jedynie kątem oka. W następnej chwili oboje zaryli już w błoto, babrząc się w nim niczym prosiaki a nie dostojni wojownicy. Prawdą jednak było, że uwalanie się rozmokłą ziemią było niczym w porównaniu do utraty życia. W miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stali, zionęła teraz szeroka i głęboka, dymiąca dziura, która aż do złudzenia przypominała krater wybity przez sporych rozmiarów meteoryt. Amane ostatni raz zaczerpnął siłę z wyższego wymiaru i wymierzył w nich bezpośrednim, długodystansowym atakiem, który na całe szczęście chybił. Tylko z jakiego powodu? Ze zmęczenia i bólu trawiących ich oponenta? Z powodu interwencji Sōtangitsune?
Lisi przywódca stał jednak cały czas w tym samym miejscu i z niedowierzaniem przyglądał się, jak spomiędzy oparów unoszących się nad kraterem, wydostawała się znajoma postać. Chwiała się ona bardzo mocno i z trudem próbowała dźwignąć się na uginające się nogi. Macała przed sobą nierówną ziemię, zupełnie tak, jakby nie mogła dokładnie zobaczyć ze względu na otaczające ją opary, dokąd i po czym stąpa. Ów postacią był Isami we własnej osobie. Kapłan wykaraskał się z trudem z zagłębienia, a następnie niepewnie przesunął delikatnie rozdygotaną dłonią po prawej części swojej twarzy, która w chwili obecnej była jednym wielkim wodospadem czerwieni, na którego tle pobłyskiwały białe kamienie kości czaszki. Rozmazał przy tym krew po pozostałej jej części. Czując gorącą, lepką substancję pod opuszkami i domyślając się, czy ta może być, opuścił z powrotem rękę luźno wzdłuż ciała.
- Isami! - krzyknęła zielonooka, jednak ten wciąż był ogłuszony po huku, który towarzyszył atakowi, od jakiego uchronił ją oraz jej sprzymierzeńca. Z tej racji nie mógł jej usłyszeć.
Wszyscy zdziwili się na widok ślepego demona, gdyż kiedy ten wyłączył się z walki na dłuższy czas, uznali go za zmarłego. To był jednak błąd. Kapłan był zwyczajnie zbyt wyczerpany prowadzeniem walki na dwa fronty i w pełni skupił się na utrzymywaniu kulawej bariery wokół Świątyni, a także uspokajaniu istot wyższych, które ustawił za nią w postaci strażników. Brunet zdecydował się też przekazać swoje oko człowiekowi, co również znacząco odbiło się na jego stanie zdrowotnym.
Amane odczuł ogromną ulgę widząc swojego mistrza żywego raz jeszcze, nawet jeśli ten prezentował się teraz tak okropnie. Adept nie miał jednak okazji zbyt długo nacieszyć się tym widokiem, gdyż szybko jego własne oczy zamknęły się, a ten wyczerpany padł na ziemię, osiągając swój limit.
W pierwszej chwili to, co stało się z szatynem umknęło uwadze pozostałych, gdyż ci skupili się na Demonicznym Kapłanie i jego efektownym powrocie. Szybko jednak zdali sobie sprawę, że coś znów poszło nie po ich myśli, kiedy atmosfera znacząco zgęstniała i przybrała niemożliwie ciężkiego charakteru. Kunoichi podniosła wzrok i już z daleka rozpoznała ciemny komin dymu nad postacią Amefurikozō, w którym zawsze pojawiał się bożek śmierci. Tak jak się tego spodziewała, po chwili opary rozstąpiły się, rozdzielając się na dwa strumienie, spomiędzy których wyłoniło się zsiniałe oblicze shinigami. Najwidoczniej to nadszedł już czas dla niepokornego ucznia. Ten nadwyrężył swoje siły do tego stopnia, że aż przyszło mu zejść z tego świata i rozejść się z tym padołem łez w niezgodzie. Szatyn z kwiatami i ptasimi piórami wpiętymi we włosy zdecydowanie napsuł im niemało krwi, jednak Ochida zdecydowanie nie zamierzała pozwolić mu umrzeć. Koniec końców wciąż myślała o niedoszłym Kapłanie jak o przyjacielu. Szalonym przyjacielu, który postradał zmysły, ale jednak. Poza tym, fatk, iż temu poprzewracało się w głowie, nie oznaczało to, że ten miał prawo kopnąć w kalendarz! Z całą pewnością nie na jej zmianie! W jej wyidealizowanej wersji przyszłych zdarzeń śmierć nie miała swojej roli w scenariuszu i ona nie zamierzała dać jej się wcisnąć do tej sztuki siłą, wygryzając przy tym kogoś z jej bliskich. Chika nie chciała, żeby umarł ktokolwiek, kto świadczył jej pomocą, a nawet kto był jej wrogiem w tej potyczce. Wszak dzielni bohaterowie powinni zostać sowicie wynagrodzeni za swoje trudy, a zbrodniarze ukarani za swoje przewinienia! Śmierć odbierała im te wszystkie możliwości. To właśnie dlatego nikt jej tu nie zapraszał.
Ta jednak zdawała się wprosić bez zaproszenia. Shinigami sięgnął w głąb klatki piersiowej chłopaka leżącego na ziemi i zanurkował w niej szponiastą dłonią, próbując wyłowić jego duszę. Jasnowłosa widząc to, zerwała się z miejsca i niesiona na skrzydłach desperacji dotarła na czas, zanim bożek śmierci zdążył rozdzielić duszę od ciała krótkim sztyletem, który trzymał w sczerniałych zębach. Śmierć najwidoczniej musiała ją rozpoznać, gdyż ściągnęła głęboko brwi i zmarszczyła wiekowe czoło. Kunoichi bez chwili zastanowienia wyciągnęła rękę, próbując jednocześnie odtrącić dłoń shinigami. Chwyciła za kościsty, nieprzyjemnie zimny nadgarstek, na którym bujały się czarne, wielkie korale masywnej bransolety. Zdziwiona aż westchnęła, kiedy zauważyła, że jej własna ręka przypominała aż do złudzenia tę należącą do bożka śmierci, kiedy zanurkowała nią w niewidocznym dla większości ludzi słupie czarnego dymu.
To jednak nie był koniec nowości. Spostrzegła, że śmierć chowała lewą dłoń w głębokim, długim rękawie białego kimona, a tak właściwie chowała w nim jej kikut. I wtem wszystko nabrało sensu! Przypomniało jej się, jak podczas ostatniej walki macki wylewającej się czarnej, bulgoczącej masy z przywołanych przez nią odrzwi stanowiących bezpośrednie wrota do serca czystej nienawiści wpierw wytrąciły sztylet swojemu tworowi, jakim był shinigami, a następnie odcięły mu nim jego lewą dłoń. Jej własne ciało po tym wszystkim, na co się zdobyła, znajdywało się w okropnym stanie i tylko dzięki zakazanej technice Uchiha udało jej się wyjść z tego wszystkiego cało. Pamiętała także, jak później Itachi tłumaczył jej, że nawet jego Izanagi nie mogło przywrócić absolutnie wszystkiego do stanu rzeczy sprzed tej felernej walki ze względu na to, że wówczas niejako był już jedną nogą w grobie. Z tej racji oboje nie prezentowali się kwitnąco, mimo iż uszli z życiem. Tuż po przebudzeniu w szpitalu towarzyszyło jej dziwne uczucie obcości własnej kończyny, która od czasu do czasu miała w zwyczaju wyglądać dziwnie i niepokojąco lub zachowywać się, jakby dostała własnego rozumu. Z czasem jednak do tego przywykła i nauczyła się z tym walczyć. Teraz to wszystko nabrało jednak sensu. Wyglądało na to, jakoby Izanagi z jakiejś racji zwróciło jej odciętą kończynę bożka śmierci w ramach rekompensaty za jej własną, która prawdopodobnie ze względu na odniesione rany i zniszczenia nie była możliwa do rekonstrukcji nawet dla techniki, która pozwalała na zawracanie biegu czasu.
Czuła, jak śmierć próbowała wyślizgnąć się z jej uścisku - dosłownie. Choć raz to nie ona uciekała przed jej dotykiem, lecz odwrotnie. Shinigami nie zamierzał odpuścić i próbował zagłębić szponiastą łapę głębiej w ciele chłopaka, aby sięgnąć jego duszy, jednak zielonooka nie zamierzała wydać na to przyzwolenia. Włożyła całą swoją siłę w uścisk, próbując zatrzymać demona. Wkrótce dało się słyszeć trzask łamanych kości, a bożek śmierci ryknął boleśnie i szarpnął się w miejscu. Uścisk jednak nie zelżał ani na chwilę i nie tylko powstrzymywał już śmierć przed wykonaniem swojego obowiązku, ale także próbował odepchnąć jej złamaną dłoń od szatyna szykującego się do przejścia do Krainy po Drugiej Stronie Tęczy. Dziewczyna czuła jak krople potu spływają jej po skroni z wysiłku. Shinigami zaczął miotać się w miejscu, gdyż ból z czasem tylko narastał, kiedy jasnowłosa niezmordowanie znęcała się nad jego złamaną kończyną. Jego duma również cierpiała podczas tego patowego starcia. Nie dość, że spotkał się po raz kolejny z osobą, której już raz udało jej się wywinąć od przymusowej podróży w jedną stronę do Krainy Uśmiechu, to w dodatku ta teraz znów utrudniała jej pracę, desperacko próbując uratować kogoś, kto już od jakiegoś czasu powinien być martwy. Można było powiedzieć, że bożek śmierci miał swoisty uraz do Ochidy, która uprzednio pozbawiła go lewej dłoni, a teraz - jak ten przewrotny los potrafił sobie z niego okrutnie zadrwić! - przywłaszczyła sobie jego własną kończynę i z tej racji była w stanie stawić mu opór.
Śmierć nie zapominała również o głowie klanu Uchiha. Doskonale wiedziała, że w gruncie rzeczy to zakazana technika tego przeklętego rodu doprowadziła do takiego obrotu sprawy. Zaraza na to plugastwo spod znaku wachlarza wzniecającego płomień! Niech piekło pochłonie tą zarazę spod herbu bambusowego pędzla do kaligrafii skrzyżowanego z mieczem!
Rola shinigami była cholernie niewdzięczną i trudną robotą...
Ta dwójka napsuła mu krwi, jak jeszcze nikt inny. Ale to nic. Co się odwlecze, to nie uciecze. Koniec końców wszystkie ich występki i tak zostaną należycie ukarane, kiedy wreszcie nadejdzie ich czas. Bo ten kiedyś nadejść musiał. W końcu byli tylko ludźmi - a ludzie nie mogli żyć wiecznie. Ba!, byli przecież tak krusi i delikatni! Tym razem może i bożkowi śmierci nie udało się dopiąć swego, ale to nie problem. Przecież wystarczy, że tylko poczeka, a wszystko, czego chce i tak samo do niego przyjdzie. Wystarczy, że poczeka. A w tym śmierć była akurat bardzo dobra. Potrafiła czekać długo i wytrwale, szczególnie jeśli wiadomym było, że ów oczekiwanie okupione było wartościową nagrodą. Poza tym, czym jest długość jednego ludzkiego życia dla wiecznego i przedwiecznego bytu, jakim jest śmierć? Niczym. Mgnieniem. W takim wypadku ta może doczekać się swojej nagrody znacznie szybciej niżby mogła się nawet spodziewać.
Ta dwójka z piekła rodem, która zdawała się być gorsza od wszystkich demonów i istot wyższych razem wziętych, bardzo wystrzegała się wydania ostatniego tchnienia. Nie pozwalała nawet na to, żeby ich bliscy ich opuścili, kiedy wreszcie wybiła już ich godzina. W takim wypadku shinigami wpadł lepszy pomysł. Skoro oboje tak bardzo go nie chcieli, niech będzie. Bożek śmierci zamierzał dostosować się do ich życzenia i usunąć im się z drogi. Niech świętują swoje zwycięstwo, głupcy. Niech się cieszą, baranki rzeźne. To pójście im na rękę było jednak okupione pewną ceną, którą śmierć nie zamierzała poddawać żadnym negocjacjom. Wiedziała, że przyjdzie kiedyś taki moment, kiedy Itachi i Daichi zapragną wreszcie umrzeć, jednak shinigami nie przybędzie wtedy po nich. Nie okaże litości. Pozwoli im cierpieć i nie przyjdzie im z odsieczą. Bo w pewnych momentach śmierć jest jedynym wybawcą. Tak jak to było z Keizo, którego rany się nie goiły i zaczynały gnić, który wił się tygodniami w katuszach. Po niego jednak bożek śmierci przyszedł. Po tę dwójkę przeklętych shinobi nie zamierzał. Będzie upajał się ich bólem i triumfował w ten sposób swoje zwycięstwo.
Z tą myślą udało mu się wreszcie wyrwać ze stalowego uścisku Chiki. Demon ryknął w bólu i furii przyglądając się złotymi oczami smętnie zwisającej, połamanej kończynie. Rzucił ostatnie, nienawistne spojrzenie jasnowłosej, a następnie zawinął się, ponownie wracając za kotarę czarnego dymu, z którego się wyłonił. Zostawił Amane w spokoju, jednak nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
- Czy mnie już na oczy padło? - odezwał się Goro bezpośrednio w umyśle lisa.
- Może to te opary z wyższego wymiaru. Pewnie mamy halucynacje - próbował wyjaśnić to, co właśnie rozegrało się na jego oczach. W istocie chciałby, żeby jego wytłumaczenie mogło być prawdziwe. - Albo to zmęczenie... - mruknął.
- Też mi się tak wydaje - przytaknął wilk.
Ich dyskusję przerwał odgłos upadającego bezwładnie ciała. To poważnie ranny Isami nie miał już dłużej siły utrzymać się na nogach. Póki co w pionie utrzymywało go napięcie i myśl, że jego interwencja może być konieczna po raz kolejny. Kapłan, mimo iż był już całkowicie ślepy, z łatwością rozpoznał obecność shinigami i zlokalizował jego położenie tuż nad poległym adeptem. Nie umknęło jego uwadze także to, że jego szalona, narwana narzeczona bez chwili namysłu pognała w jego stronę. Spiął się, chciał zareagować, pomóc, jednak jego ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Całe szczęście bożek śmierci postanowił się jednak wycofać. Długowieczny demon nie miał pojęcia, co też ta, zdawałoby się, zupełnie pozbawiona odruchów samozachowawczych kobieta zrobiła, jednak jej metody i starania okazały się być efektowne. Śmierć odeszła, jednak samotnie. Tym razem nie zabrała ze sobą żadnego z nich. Brunet wciąż wyczuwał iskierkę życia tlącą się w piersi swojego ucznia.
Ulżyło mu. Kamień, głaz, a właściwie to całe pasmo górskie spadło mu z serca, kiedy upewnił się, że finał całej tej sytuacji zakończył się pomyślnie. Może nie było to jedno z najbardziej różowych zakończeń, jakie ten mógłby sobie wyobrazić, jednak nie mógł narzekać. Dotrwali do końca. Tym razem skrajne wycieńczenie i poważne obrażenia odniesione w walce wzięły nad nim górę i Kapłan zwyczajnie stracił przytomność.
Miyabi szybko podbiegł do wiekowego demona i upewnił się, że ten nie wydał z siebie ostatniego tchnienia. Wyczuwając tętno oraz słysząc regularny oddech nieprzytomnego, uspokoił się. Dźwignął go z ziemi i zarzucił mężczyznę na szeroki grzbiet chowańca kunoichi. Musieli wracać czym prędzej do posiadłości Kazuhiko. Wszyscy oni potrzebowali opieki medycznej, jednak Isami i Amane najbardziej. Musieli się pospieszyć, jeśli nie chcieli, żeby shinigami nawiedził ich po raz drugi tego samego dnia.
- Całe szczęście Ziemie Nagów to podmokłe tereny, więc przynajmniej nie cierpią na niedostatek wody - odezwał się ponownie Goro.
- I co z tego? - zdziwił się kitsune.
- Spójrz na siebie i pozostałych, lisie! Trzeba będzie was wpierw obskrobać z tego zaschniętego błota, a później na długie godziny zamknąć w łaźni, żebyście się domyli! - zawołał. - Przynajmniej Kazuhiko nie będzie mógł wymigiwać się licznikami na wodę, żeby na was zaoszczędzić, bo akurat wartkiej wody ma pod dostatkiem - zakpił, a srebrnowłosy nie mógł się z nim nie zgodzić.
***
W pałacu władcy Nagów znaleźli wszystko, czego potrzebowali. Wszyscy zostali należycie opatrzeni, jednak Amefurikozō odzyskiwał siły w celi, która ze względu na jego obecne potrzeby została niemal zamieniona na pokój szpitalny z wyjątkowo twardą i niewygodną pryczą oraz drapiącym kocem.
Isami odzyskał przytomność dopiero po kilku dniach. Jego prawa strona twarzy i głowy była ściśle obwiązana bandażem, pod którym kryła się ogromna rana chropowata od nierównych, wystających strupów. Skóra wystająca spod opatrunków wciąż była zaczerwieniona i już na dobre pokryła się demonicznymi znakami. Jego włosy permanentnie przybrały zimny, stalowy odcień i nie chciały wrócić do swojego naturalnego, czarnego koloru ani do oślepiającej platyny, kiedy ten przebywał w swojej demonicznej formie. Demon zmuszony był ściąć swoje długie włosy ze względu na odniesione obrażenia. Z początku ten planował ściąć je zupełnie na krótko, jednak jego narzeczona zaoponowała, namawiając go, żeby ten skrócił je jedynie do linii szczęki i pozwolił, żeby wraz z tym, jak rany będą się goić, włosy także odrosły po prawej, obecnie pokrytej bandażami stronie głowy.
Prawy kącik jego ust był poważnie nadszarpnięty, a nawet rozcięty, przez co z daleka mogłoby się wydawać, jakby mężczyzna cały czas uśmiechał się prześmiewczo półgębkiem. Jego oczy wciąż były podkrążone, zapuchnięte i zasiniałe, powieki były wręcz czarne, jednak zdawało się, że Kapłan stosunkowo szybko odzyskiwał zdrowie - szczególnie jeśli weźmie się poprawkę na jego nieciekawy stan, w którym znajdował się jeszcze nie tak dawno. Świadectwem jego polepszającego się samopoczucia mógł być chociażby fakt, iż ten zaczynał coraz częściej i coraz głośniej przypominać reszcie o tym, że czym prędzej powinni wrócić do Świątyni, a nie przesiadywać na przedłużającej się rehabilitacji u Kazuhiko. Czy raczej, to on musiał czym prędzej wrócić. W obecnej chwili nie był jednak w stanie wyruszyć w drogę na własną rękę, gdyż ciężko ranny, ociemniały potrzebował czyjegoś wsparcia i przewodnictwa. Isami martwił się o to, co stało się z barierą i istotami wyższymi, gdyż w momencie kiedy stracił przytomność, stracił nad nimi panowanie. Obawiał się, że pozostała trójka adeptów mogła nie podołać trudnemu zadaniu, jakim było bronienie Świątyni i oczami wyobraźni widział już, że po przybyciu nie zostałby na miejscu nawet kamienia na kamieniu.
- Co stanie się teraz z Amane? - zapytał Itachi, chcąc zmienić temat rozmowy i przekierować myśli wiekowego demona na inne tory. Wszak zmartwienia były absolutnie ostatnią rzeczą, która mogłaby pozytywnie przyczynić się do jego ozdrowienia. - Czy właściwie nie lepiej byłoby pozwolić mu tam, na polu walki... umrzeć? - odezwał się niepewnie, zdając sobie sprawę, że stąpa po cienkim lodzie.
Ociemniały westchnął ciężko.
- Możliwe - przyznał niechętnie. - Teraz wszystko zależy od werdyktu, jaki zapadnie podczas procesu sądzenia mnie i mojego ucznia - wyznał.
- Sądu? Kto będzie was sądził? - zdziwił się długowłosy.
- Całe demoniczne społeczeństwo... czy raczej jego najwyżsi przedstawiciele reprezentujący konkretne grupy, kasty i rody - wyjaśnił. - Z całą pewnością na sądzie pojawi się Mikoto i Kazuhiko. W normalnej sytuacji Miyabi również zasiadłby na obradach, jednak z racji, że niejako byłeś zamieszany w całą tę sprawę, odsuną cię, obawiając się, że zabraknie ci obiektywizmu - zwrócił się do lisa, który tylko przytaknął w ciszy głową.
- Jak myślisz, kiedy dojdzie do posiedzenia? - zapytała dziewczyna.
- Założę się, że już zbierają wszystkich, żeby czym prędzej zacząć naradę i głosowanie, więc pewnie lada dzień możemy się spodziewać wezwania na dywanik - znów westchnął.
- Mogą skazać go na śmierć? - dopytywał shinobi.
- Niestety tak - przyznał niechętnie. - Mnie nie mogą zabić ze względu na to, że jestem w czynnej posłudze, więc co najwyżej mogą mnie skazać na ścisły nadzór i odsunięcie od funkcji tak szybko, jak tylko znajdzie się ktoś kompetentny na moje miejsce. Wtedy mogą debatować w sprawie mojego ścięcia, ale ja i tak już przeżyłem swoje. Boję się jednak o Amane. Myślę, że rada nie będzie miała wobec niego litości.
- A powinna? - prychnął Sōtangitsune.
- Powinna - odparł z naciskiem Kapłan. - Sakralna wiedza pomieszała w głowie już wielu przed nim i namiesza w głowach jeszcze wielu, którzy przyjdą po nim - prychnął. - Ci, którzy nigdy nie podjęli trudu nauki przeklętych arkanów nigdy nie zrozumieją, ile trzeba włożyć w to wysiłku i poświęcenia. Trzeba przyłożyć się do tego fizycznie i psychicznie. Poza tym zmiany Kapłanów nigdy nie przebiegały gładko i bezproblemowo. Młodzi adepci zawsze są kłopotliwi i muszą dość do wprawy. Z początku coś spartolą, uszkodzą siebie albo innych, ale grunt, żeby wynieśli z tego naukę i żeby nie powtarzali tych samych błędów. Można powiedzieć, że ja w moich pierwszych latach posługi wcale nie byłem lepszy od Amane - rozłożył bezradnie ręce.
Itachiemu ciężko było wyobrazić sobie tego tak spokojnego mężczyznę, od którego trąciło mądrością przeżytych całych wieków, jako wybuchową osobę, która nie mogła poskromić w sobie żądzy władzy lub rozlewu krwi, która pielęgnowała w sobie urazy i hodowała nienawiść. Niemniej jednak, był w stanie uwierzyć w jego słowa - lub przynajmniej chciał w nie wierzyć, próbując odepchnąć od siebie niewygodne przekonanie, że Kapłan zwyczajnie kryje plecy swojego wychowanka.
- Wszystko przychodzi z czasem i praktyką - dodał, jakby czytając w myślach dziedzicowi sharingana.
- Martwisz się o tego dzieciaka jak o swojego własnego - zauważył srebrnowłosy.
- Jest mi bliski - przyznał. - Możliwe, że na siłę dopatruję się między nami jakiś podobieństw, nie przeczę, ale niezaprzeczalnie widzę w nim także jego niebanalny talent i geniusz, który zbrodnią byłoby zaprzepaścić - usprawiedliwił się.
- Zdaje się, że w swoim zachwycie nie dostrzegasz w nim także nie kiełkującego ziarenka, ale pokaźnego drzewa szaleństwa, jakie w nim wyrosło. No ale co się dziwić? W końcu oślepłeś, więc jak masz cokolwiek zobaczyć? - kitsune przewrócił oczyma. Zielonooka w rewanżu kopnęła go w nogę, aż ten syknął z bólu.
- Czasami w dostrzeżeniu pewnych rzeczy oczy mogą tylko przeszkadzać - warknęła ostrzegawczo.
- Oboje nie rozumiecie - machnął lekceważąco ręką. - Póki żadne z was nie zamierza uczyć się na stanowisko Demonicznego Kapłana, nie zrozumiecie - uciął.
Uchiha nie komentował, jednak zastanawiał się, cóż też takiego niesamowitego Isami mógł dopatrzyć się w Amane. W istocie nie rozumiał tego, tak jak i pozostała dwójka, jednak w jakiś sposób zawierzał długowiekowemu Kapłanowi. Koniec końców ostateczna decyzja nie zależała jednak od żadnego z nich. Żadne z nich nie miało na nią nawet najmniejszego wpływu, toteż w chwili obecnej nie pozostawało im nic innego jak czekać i mieć nadzieję.
Mimo iż nadzieja topniała w nich proporcjonalnie do wydłużającego się czasu oczekiwania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz