czwartek, 2 sierpnia 2018

ROZDZIAŁ XX


Obrady w sali ceremonialnej trwały w najlepsze nieprzerwanie już od kilku godzin. Adepci od czasu do czau donosili napoje i przystawki, żeby demoniczna arystokracja nie zaczęła słaniać się na swoich siedzeniach. Ku niezadowoleniu wielu wśród napojów nie znalazł się żaden alkohol, nawet najpodlejsze, najsłabsze wino ryżowe. Co za rozczarowanie. W przeciwnym wypadku mogliby przecież przeciągać rozprawy znacznie dłużej, próbując dokopać się do sedna sprawy i na jej podstawie wydać sprawiedliwy wyrok. A tak co? Czas gonił, bo przecież jeść i pić trzeba. No i ileż można wytrzymać o suchym pysku, zwilżając usta jedynie wodą?
Isami był przeciwny podawaniu jakichkolwiek napojów i posiłków. Uważał, że wszystko udałoby się rozwiązać szybciej, gdyby tylko pragnie i głód zaczęły dokuczać możnym wystarczająco dotkliwie. Niewykluczone także, że biorąc ich pod włos, udałoby mu się więcej uzyskać i wynegocjować lepsze warunki dla swojego podopiecznego. Kolejny raz jednak stanął naprzeciw sprawie, w której mógł zdziałać bardzo niewiele. Jedynymi osobami, które nawet nie tknęły donoszonych napojów i przekąsek był tradycyjnie Mikoto, Demoniczny Kapłan oraz książę Kazuhiko.
W czasie trwania narad trójka przyjaciół rozeszła się każdy w swoją stronę. Każde z nich było przygnębione wizją rychłej śmierci deszczowego demona, o którego stoczyli tak ciężką walkę. Bo przecież nie walczyli tylko z nim, żeby ten nie dokonał swojej pokręconej rewolucji, ale przede wszystkim o niego, żeby odzyskać szatyna takiego, jakiego pamiętali go z dawnych, dobrych czasów.
Miyabi zaszył się w przydzielonej mu sypialni. W tej chwili potrzebował ciszy i spokoju. A przede wszystko samotności. Ochida poszła przejść się po okolicznych górach. Nie mogła znieść biernego siedzenia w zamknięciu, gdyż czuła się jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce, które w dodatku było bez powodu regularnie szczute kijem wepchniętym między pręty. Złoty blask powoli zachodzącego już słońca i ciepły wiatr uspokajały ją, choć tak naprawdę nie była o tyle zła, co zmęczona. Bezsilna. Próbowała naładować baterie w gasnących już promieniach słońca, jednak kiepsko jej to szło. Itachi z kolei zszedł do podziemi, gdzie znajdywała się cela Amane. Usiadł na wąskiej, wysłużonej ławce pod ścianą w pobliżu kraty, przyglądając się przez nią, jak pierś chłopaka nieznacznie unosi się i opada. Wsłuchiwał się w jego chrapliwy oddech i odgłos rozbryzgujących się łez kroplówki w dozowniku. 
Uchiha pochylił się w szerokim siadzie opierając łokcie na własnych kolanach i westchnął ciężko. Nie znał butnego adepta zbyt długo, jednak w czasie ich krótkiej znajomości zdołał przekonać się o jego piekielnej inteligencji. Nie kłócili się, jednak nie zostali także najlepszymi przyjaciółmi. Z jakiejś racji szatyn nie był mu jednak obojętny. Możliwe, że doszukiwał się między nimi jakiś podobieństw, a może zwyczajnie było mu szkoda tego młodego, pokiereszowanego przez życie chłopaka, który nigdy nie miał lekko, a teraz miał skończyć w tak paskudny i niegodny sposób.
I gdzie tu w tym wszystkim jakaś wartość życia i poszanowanie dla niego? Gdzie ci wszyscy aktywiści, którzy zawracali dupę Hokage, trując, że ninja to zwykli rzeźnicy? Gdzie tu prawa człowieka? Choć w sumie Amane nie był nawet człowiekiem tylko demonem... Więc gdzie tu jakieś prawa demona? Czy coś takiego w ogóle istnieje? A jeśli nie, to dlaczego? I dlaczego nikt, do cholery, w te pędy nie bierze się za ich spisywanie i uchwalanie?
Sōtangitsune miał rację. Cała ta sytuacja to jakiś jeden, wielki cyrk na kółkach. Wszystko to było śmiechu warte. Takiego maniakalnego, podszytego desperacją, złamanego, pustego śmiechu, od którego jeżą się włoski na karku. Bo to przecież oni walczyli o to życie, które wypalało się teraz dosłownie kilka metrów od niego. On, Daichi, Miyabi i Isami. To oni wyszli naprzeciw niebezpieczeństwu i spojrzeli mu w oczy, nie ugięli się i chwycili za broń. Odnieśli sukces, choć drogo za to zapłacili - niektórzy drożej niż pozostali. Ostatecznie jednak dopięli swego. Uratowali i świat, i Krainę Nagów, i Amefurikozō. To oni odwalili tu czarną robotę. Dlaczego zatem teraz mogli tylko siedzieć z założonymi rękami? Dlaczego ich głosy nie były brane pod uwagę?
Sprzeciwili się samemu shinigami, który postanowił w końcu odpuścić. Czy to nie był wystarczający argument, żeby pozwolić chłopakowi z ptasimi piórami i kwiatami we włosach żyć? Bożek śmierci wycofał się, nie zabrał go ze sobą, a co ważniejsze, nie wrócił po rannego, mimo iż jego stan zdrowia wskazywał na to, jakoby ten powinien już kilkakrotnie kopnąć w kalendarz. Mimo to kostucha się nie kwapiła. Dlaczego zatem jacyś cholerni arystokraci poczuwali się do odpowiedzialności decydowania o cudzym życiu i śmierci? Z jakiej racji to oni mieli wydać osąd? Przecież ta sprawa poniekąd nie była z nimi zupełnie powiązana. Ani nie przyłożyli się oni do zażegnania niebezpieczeństwa, którym okazał się być niepokorny uczeń Kapłana, ani nie nosili żadnych tytułów, które upoważniałyby ich do wcielania się w zastępcę lub podwykonawcę shinigami. A jednak rączki ich świerzbiły, żeby pozbawić kogoś głowy. Debatowali na ten temat długimi godzinami. Oczywiście jednak gadanie to było wszystko, co potrafili. Bo brunet był przekonany, że jakby przyszło, co do czego, to żaden z tych panów świata i okolic nie potrafiłby nawet podnieść miecza. Nie miałby w sobie na tyle odwagi, żeby ściąć adepta, szczególnie gdyby ten akurat w danym momencie rozlepił zaszklone, mętne oczy. Nie miał, co do tego żadnych złudzeń. Te pańczyki to zwykli tchórze, którzy mieli na usługach ludzi od wykonywania brudnych zadań.
A co, jeśli kostucha naprawdę dała za wygraną? Co jeśli zetną go, ale głowa tylko potoczy się po ziemi, otworzy oczy i zaraz zacznie uskarżać się na niedelikatne traktowanie? Bo bożek śmierci naprawdę nie pojawiał się, mimo iż wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, jakoby Amane powinien być już dawno martwy.
Nie, to śmieszne. Długowłosy zbeształ się w myślach, przeklinając swoją zbyt wybujałą wyobraźnię, o którą aż do tej pory się nie posądzał. Bo ta podsuwała mu teraz najróżniejsze, niestworzone, nierealne, niemożliwe scenariusze zakończenia procesu deszczowego demona. Wszystkie one były naiwne i głupie, beznadziejne i pełne rozpaczy. Bo z jakiejś racji naprawdę nie chciał, żeby szatyn ostatecznie pożegnał się z tym padołem łez. Ninja osobiście przeszedł przez niego przez małe, prywatne piekło, jednak wciąż nie chciał kłaść go za to do grobu - w przeciwieństwie do możnych demonów, którzy nie uświadczyli z jego strony żadnej krzywdy, choć zamierzali skazać go na śmierć już za samo stworzenie potencjalnego ryzyka skopania ich tłustych dupsk.
Niestety, Itachi, odcięta głowa zazwyczaj wiąże się ze śmiercią niezależnie od tego czy jesteś człowiekiem, czy demonem i niezależnie od tego, ile sakralnej wiedzy mieści się w tym toczącym się po podłodze, broczącym czerwienią czerepie. 
Wyrok jest wyrok.
Westchnął raz jeszcze, po czym dźwignął się ze swojego miejsca i wstał na równe nogi. Podszedł do krat i chciał chwycić się jej prętów, jednak zatrzymała go przed tym bariera, która została nałożona na celę rannego. Amefurikozō był tu uwięziony jak sardynka w puszce. Bez żadnej możliwości ucieczki czy nadziei na ratunek.
Ten jednak nie użalał się na to. Nie użalał się, bo nie odzywał się wcale i wciąż trwał nieprzytomny lub pogrążony w głębokim śnie. Potomek Madary mógł tylko przyglądać się mu z daleka, wciągając w płuca zatęchły, piwniczny miazmat pomieszany z medycznym, ziołowym zapachem leków, który unosił się w powietrzu.
Wcześniej ninja modlił się, żeby opuścić Demoniczną Świątynię jak najszybciej, żeby nie musieć już oglądać Amane. Teraz jednak, kiedy wyglądało na to, że faktycznie mógł go już nigdy więcej nie zobaczyć, sam przyszedł do niego, aby dobrze zapamiętać jego sylwetkę, rysy twarzy, kolor włosów... Zupełnie tak, jakby nie chciał się z nim rozstawać.
Dlaczego pożegnania zawsze musiały być tak cholernie trudne?

*** 

Itachi ocknął się z przedłużającego się letargu. Nie miał pojęcia, ile tak stał głęboko zanurzony po czubek głowy w myślach, ale kiedy wreszcie udało mu się wyrwać z pochłaniającej go, zachłannej toni rozmyślań, faktycznie poczuł się, jakby wynurzył się z wody. Z ulgą zaczerpnął tchu, który najwidoczniej nieświadomie musiał wstrzymywać. Zamrugał szybko, a do oczu zaczęły napływać mu łzy, które próbowały nawilżyć przesuszone śluzówki. Najwidoczniej zapomniał też o mruganiu. Pięknie. Niedobrze jest zapominać o tak podstawowych funkcjach życiowych, panie ninja, wiesz? Szczególnie, kiedy nie znajdujesz się w żadnym zagrożeniu. Śmiesznym byłoby, gdybyś padł trupem na podłogę wyłącznie z powodu własnego zapominalstwa.
Uchiha zamyślił się głęboko, jednak nie wiedział nawet już nad czym. Jego myśli nagle zaczęły rozpełzać się we wszystkie możliwe strony jak spłoszone węże z gniazda, w które ktoś wbił kij. Samowolnie zaczęły przeciskać się przez jego umysł, rozwijając kręty labirynt zwojów mózgowych oraz siejąc w nim absolutny zamęt, aby ostatecznie dotrzeć do uszu, z których mogły bezpiecznie wydostać się z nory, za jaką robiła im czaszka chłopaka.
Jego wzrok od razu powędrował do sylwetki nieprzytomnego demona. Zdawało się, że ten nawet nie drgnął, nawet nie kiwnął palcem. Wciąż trwał w takiej samej pozycji, rzucony w kąt jak szmaciana lalka, co świadczyło o tym, że nawet jeśli odzyskiwał zdrowie, to był to bardzo mozolny proces. Nie zapowiadało się, żeby szatyn miał w najbliższym czasie odzyskać przytomność.
Brunet przyjrzał się Amefurikozō uważniej niż zwykle. Zazwyczaj unikał przedłużającego się spoglądania w tę twarz, na której rozciągał się delikatny, błogi uśmiech, w którego drżących kącikach ust mieszkało szaleństwo. Podobny widok nie sprawiał mu przyjemności, a wręcz przeciwnie. Powodował dyskomfort i potrzebę zwiększenia dystansu od potencjalnie niestabilnej emocjonalnie jednostki. Teraz jednak było inaczej. Nie musiał obawiać się ani tego jeżącego włoski na karku uśmiechu, ani przeszywającego spojrzenia. Amane miał zamknięte oczy i lekko uchylone, spierzchnięte usta, przez które oddychał płytko i nierówno. Niemniej, nawet jego opłakany stan nie wpływał na to, jak ten się prezentował. Owszem, był grubo owinięty bandażami i pieczęciami z wyrysowanymi nań runami leczniczymi, był poobijany, a jego skóra była szara i poznaczona siatką zadrapań i strupów, jednak wciąż z łatwością można było dopatrzeć się w nim urodziwego młodzieńca. Przyglądając mu się tak, długowłosy nawet zdziwił się, że wcześniej nie zwrócił uwagi na niebywałą urodę chłopaka. Demon z kwiatami i ptasimi piórami wpiętymi we włosy miał symetryczne rysy twarzy. Niewielki nos i pełne usta ładnie wpisywały się w drobną twarz w kształcie diamentu. Długie rzęsy rzucały głębokie cienie. Adept cechował się androgeniczną urodą, jednak wysokie kości policzkowe sprawiały, iż od razu można było poznać, że ten był mężczyzną i ciężko było pomylić go z płcią piękną. Był szczupły, a nawet wątły, nie cechował się budową wojownika - zupełnie tak jak jego mistrz, co było w pewien sposób zaskakujące, szczególnie jeśli wzięło się pod uwagę, jaką mocą dysponowała ta dwójka. Smukłe, szczupłe dłonie w żaden sposób nie przypominały dłoni kogoś przyzwyczajonego do pracy w gospodarstwie, co również było niemałym zaskoczeniem, gdyż deszczowy chłopiec wywodził się przecież z prowincji. Wszystko w nim było filigranowe, smukłe, zgrabne i wyważone, przywodziło na myśl miejską estetykę i dalekie było od chłopskiej, wieśniaczej prostoty i toporności. Jakby się tak nad tym zastanowić, to shinobi nie musiał nawet za bardzo natrudzić się, żeby wyobrazić sobie swojego niedawnego rywala w roli taikomochi. Chłopak nadawał się do tej roli wręcz idealnie.
No właśnie. Amane świetnie nadawał się na męską geishę. Był wybitnym rozmówcą i został doceniony. Zyskał uznanie wielu wpływowych demonów. Dlaczego zatem nie zatrzymał się w miejscu, do którego, jak mogłoby zdawać się na pierwszy rzut oka, przynależał? Dlaczego nie mógł zadowolić się ceremoniami picia herbaty w herbacianych pawilonach, rozprawami o sztuce i modzie oraz dolewaniem sake możnym panom? Przecież tak byłoby łatwiej. Dlaczego musiał tak uparcie brnąć w to szaleństwo po spełnienie swojego wielkiego marzenia zostania Demonicznym Kapłanem, które ostatecznie wrzuciło go do tego miejsca - do piwnicy Demonicznej Świątyni, w której był teraz więźniem?
Potomek Madary zadawał sobie wiele pytań bez odpowiedzi. Można powiedzieć, że wręcz się w tym lubował, jednak tym razem odpowiedź przyszła szybko. Sama. I była prosta. Amefurikozō nie zatrzymał się w pół drogi swojego sukcesu z tego samego powodu, dla którego ty również brnąłeś w swoje własne, prywatne szaleństwo - z powodu, dla którego właśnie stałeś w tym konkretnym miejscu w piwnicy Demonicznej Świątyni. Z powodu, dzięki któremu w ogóle wiedziałeś o istnieniu demonów i obracałeś się w ich towarzystwie. Z powodu, dla którego wciąż niezmordowanie brnąłeś za taką jedną krnąbrną blondynką, mimo iż łatwiej byłoby przecież odwrócić się od niej plecami, usiąść i odpocząć. Usiąść we własnym domu, we własnym fotelu i cieszyć się poczuciem bezpieczeństwa oraz rozkoszować się komfortem przewidywalnej przyszłości.
Oraz być zżeranym przez wyrzuty sumienia i myśli typu: "co by było, gdybym jednak nie był takim cholernym, pieprzonym tchórzem i nie poddał się?". Kogo on chciał oszukać? Nie wytrzymałby siedząc na czterech literach w Liściu. Monotonna codzienność, którą można było z łatwością przewidzieć ze względu na swoją cykliczność, wcale nie była przywilejem a istną katorgą. Ninja nie znosił takich powtarzających się dni. Widocznie niepokorny uczeń Isamiego miał podobnie. Rozpędzony brnął przed siebie jak ciężarówka bez hamulców, burząc kolejne ściany, nie zważając na nierówności trasy, zwierzęta i ludzi pojawiających się na drodze. 
Wygląda na to, że właśnie znalazł między nimi kolejne podobieństwo - kolejną nić porozumienia, przez którą dziedzic sharingana czuł się bliższy demonowi.
Miał zamiar westchnąć po raz kolejny, jednak wtem nad jego głową rozniosły się ciężkie kroki, jakby stado spłoszonych koni przebiegło po drewnianym stropie. Zaalarmowany od razu ruszył ku schodom i wbiegł na parter, szukając źródła hałasu. Tabun rumaków zatrzymał się i ucichł, a tętent kopyt ustąpił miejsca odgłosowi, który niepokojąco przypominał zwracanie treści żołądkowej.
Zdezorientowany chłopak przeszedł do jadali, w której rozsuniętych drzwiach prowadzących na tylne podwórze stali Orochi, Saku i Yoshi. Uczniowie z założonymi rękami na piersiach, wręcz ukontentowani spoglądali na radę demonów, która teraz taplała się w błocie niczym prawdziwe świnie. Wyglądało na to, że wszystkich nagle dopadła potworna niestrawność. Brunet nie przesłyszał się. Wszyscy oni naprawdę wymiotowali i to w dodatku podejrzanie gęstą, pieniącą się, zielono-żółtą mazią. W powietrzu unosił się drażniący zapach żółci i kwasu.
Zaraz za nim do pomieszczenia wszedł Miyabi, Isami i książę Kazuhiko. Mikoto trzymał się na uboczu, chowając się w cieniu korytarza, tak, że długowłosy nie mógł go dostrzec zbyt dobrze. Widział jedynie długie, czarne włosy zakrywające alabastrową twarz i lśniący diadem na jego głowie.
- Co się stało? - odezwał się jako pierwszy.
- Wy!... - wydusił z siebie z trudem jeden z arystokratów, utrzymując się z wysiłkiem na rozdygotanych rękach, żeby nie wylądować twarzą w kałuży własnych wymiocin. - To jest zamach!... Spisek! Uknuliście spisek przeciwko nam! - zawołał oskarżycielsko, po czym zwrócił kolejną porcję zielono-żółtej brei.
- Chcieliście nas tu zwabić i wykończyć, żeby chronić tego wariata! - dodał drugi. Jego łokcie w końcu się poddały i wyłożył się, ryjąc brodą w rozmokłej ziemi.
- Co to ma znaczyć? - zapytał groźnie niskim głosem Kapłan kierując to pytanie do swoich adeptów.
- Całkiem możliwe, że któremuś z nas mogła omsknąć się ręka i z tej racji w przekąskach i napojach mogła pojawić się pewna substancja, która miała na celu przyspieszenie obrad - odezwał się Orochi, na którego twarzy nie było widać ani śladu skruchy. Mało tego, ten jeszcze bezczelnie się szczerzył! Zupełnie tak, jakby był z siebie dumny!
- Oczywiście zatrucie można łatwo zniwelować całkiem przyjemnym w smaku naparem, który moglibyśmy z łatwością sporządzić - dodał Saku. - Gdyby tylko jeszcze ta narada tyle nie trwała i gdybyśmy mogli się wtrącić, żeby podać lekarstwo... - westchnął z udawanym bólem. - Rozumiemy jednak, że panowie mają ważniejsze sprawy na głowie, w które nie zamierzamy się wtrącać. Nie będziemy przecież przerywać sądu toczącego się nad naszym mistrzem oraz jednym z nas - wyszczerzył się paskudnie. Uśmiech, który przecinał jego twarz wyglądał jak okropna, szarpana rana wydarta w skórze tępą żyletką.
- Radziłbym się jednak pospieszyć - burknął zazwyczaj małomówny Yoshi. - Tak się składa, że ten środek działa dość szybko. W małych dawkach jest używany jako lek na przeczyszczenie, ale w zwiększonej ilości może nawet zabić. Oczywiście nie jest to śmierć natychmiastowa. Raczej długa i bolesna. Spowodowana przez krwotoki lub uszkodzenie narządów wewnętrznych. Słyszałem nawet, choć osobiście nigdy nie widziałem na własne oczy przypadku zwrócenia własnego żołądka przez zatrutą osobę - dodał złowróżbnie.
Uchiha od razu zrozumiał, co miało miejsce. Żaden z uczniów nie chciał wytknąć palcem, który wpadł na ten genialny pomysł ani który dokładnie zdecydował się na jego realizację, więc tym samym był głównym winowajcą. Wzajemnie kryli własne plecy. W takim wypadku ewentualna kara musiała rozejść się na trzech. Brunetowi nadzwyczaj przypadło do gustu, jak demony stanęły bez lęku ramię w ramię przed swoim nauczycielem oraz całą radą wpływowych możnych. Swoją postawą w jasny sposób dawali do zrozumienia, że oni również chcieli możliwie jak najszybciej zakończyć tę sprawę i poznać wreszcie osąd, jaki został wydany nad Amane. Niemniej, przewidując nieuchronną katastrofę, ci postanowili trochę namieszać, dając arystokratom ultimatum. Lub przynajmniej nauczkę. Itachi szedł o zakład, że adepci dobrze wiedzieli, kto ze względu na swoje własne reguły nie tknie podanego jedzenia ani napojów. Tym samym załatwili jednym ciosem wszystkich, którzy byli nieprzychylni ich przyjacielowi, a pozostawili nietkniętych tych, którzy stanowili mniejsze zło.
Nie dało się ukryć, że Amefurikozō narozrabiał jak mało kto. "Narozrabiał" to nawet zbyt pobłażliwe określenie. Niemniej, nawet pomimo chwilowego pomieszania zmysłów, wciąż miał po swojej stronie bliskich. Miał wspaniałych, oddanych przyjaciół, którzy byli gotowi dla niego zrobić naprawdę wiele. Wystawiali się dla niego na różne niebezpieczeństwa - na karę, jaka miała spłynąć na nich ze strony wpływowych demonów, gniew własnego mistrza czy nawet starcie z samym shinigami. To było zwyczajnie... piękne. Budujące. Tak cholernie budujące, że aż chciało się stanąć obok nich i zapisać do tego radosnego kółeczka wzajemnej adoracji. Czy można było jeszcze wpisać się na listę? Czy ktoś roznosił tu jakieś ulotki? W końcu wśród takich przyjaciół, to niemal jak w rodzinie. O ile nawet nie lepiej. Bo jak wiadomo, z rodziną często, gęsto wychodzi się dobrze tylko na zdjęciu.
Wydawało się, że Kapłan uniesie się gniewem, jednak ten tylko westchnął i odwrócił się na moment, ukrywając twarz. Długowłosy przesunął się w bok, aby móc go oglądać i ze zdziwieniem dostrzegł, że ten zwyczajnie nie mógł powstrzymać uśmiechu, który sam cisnął mu się na usta. Siwy demon wcale nie był rozsierdzony, ale miał ochotę rżeć w najlepsze jak głupi. Padłby na podłogę i zacząłby się po niej tarzać jak małe dziecko, gdyby tylko mógł. Shinobi widział go po raz pierwszy tak szczerze i dogłębnie rozbawionego.
Pomazaniec miał wielką ochotę pochwalić swoich uczniów, jednak nie mógł tego zrobić. Nie teraz i nie w otwarty sposób. Ci jednak zdawali się wiedzieć, że wcale nie narazili się swojemu mentorowi. Szczerze powiedziawszy, ten był z nich dumny. Dumny, gdyż wyglądało na to, że udało mu się przekazać im coś więcej niżby tylko wiedzę sakralną i ciągnące się w nieskończoność mantry i sutry. Oni nauczyli się stawać jeden za drugim. Bo tu nikt nie zostawał sam. Kiedy jeden z nas jest w potrzebie, wszyscy ruszają mu na ratunek!
Czuł się naprawdę dumny. Pamiętał trudne początki, kiedy te podlotki konkurowały ze sobą i wręcz nie mogły znieść wzajemnie swojego widoku. Wtedy zdarzało mu się wzdychać znacznie częściej niż teraz, gdyż nie był pewny czy uda mu się w końcu nakłonić ich do współpracy. Koniec końców kandydat na Demonicznego Kapłana musiał potrafić współpracować z innymi. W swojej pracy wiele rzeczy klecha zmuszony był robić sam, jednak było też wiele spraw, które musiał powierzyć innym, kiedy musiał nadzorować ich pracę i rozdzielać zadania. Czasem musiał oprzeć się na innych - ale żeby to zrobić, wpierw musiał się upewnić, że ów inni byli dla niego solidną fasadą, podporą, która nie załamie się pod nim tak jak patykowate ręce męczonego torsjami możnego. W końcu nikt nie chciał wylądować twarzą w błocie, a już tym bardziej w kałuży nieczystości, prawda?
Adepci przestali myśleć o sobie, subiektywnie i narcystycznie. Zamiast tego stworzyli zgraną grupę, w której dopiero ukazała się ich prawdziwa siła i niezłomność. No i jak tu nie być dumnym z takiego osiągnięcia swoich podopiecznych?
Jedyna Chika ominęła ten niezwykle interesujący spektakl. Wyglądało na to, że dziewczyna wciąż nie wróciła jeszcze ze swojego spaceru. Oj będzie tego żałowała - pomyślał z krzywym uśmiechem, szczerze rozbawiony ninja.
Miyabi stał jak wryty w podłogę, nie dowierzając własnym oczom. Zdawało się, że ten jeszcze nie połapał się w zaistniałej sytuacji tak szybko jak geniusz z Konohy. Kazuhiko z kolei stał jak zwykle statyczny, a na jego twarzy nie odmalowała się żadna, nawet pojedyncza, najdrobniejsza emocja. Mikoto wciąż skrywał się za węgłem, jednak brunetowi zdawało się, że mógł dosłyszeć jakby cichy, tłumiony chichot "demonicznego bóstwa".
Trzeba było przyznać, że akcja trzech uczniów szkolących się na Demonicznego Kapłana dodała nieco życia sytuacji, która z lekka zaczynała zalatywać już padliną. Atmosfera przeciągającej się stypy rozwiała się, choć nie wszystkim znowu było do śmiechu. Tyle jednak wystarczyło, żeby podnieść na duchu podupadające humory i zasmucone serca. Dziedzic sharingana spojrzał zaskoczony na pomysłowych adeptów, nie spodziewając się takiego rozwoju wydarzeń. No kto by pomyślał, że demony w takiej ponurej sytuacji mogą wykazać się takim wybornym poczuciem humoru?

*** 

- Jaja se robisz - odezwała się przyciszonym głosem kunoichi. - Zrobili co? - powtórzyła z niedowierzaniem.
Lis nie miał okazji zapewnić ją po raz kolejny o tym, że wszystko wskazywało na to, jakoby uczniowie Isamiego charakteryzowali się silnym poczuciem więzi, a ponad to bardzo osobliwym poczuciem humoru, gdyż w tym samym momencie mężczyzna w bogatym kimonie równie bogato upstrzonym własną treścią żołądkową wyprostował się, próbując prezentować się dumnie, co wskazywało na to, że szykował się do zabrania głosu. W istocie wyglądał jednak co najmniej żałośnie. Ubabrany własnymi wymiocinami niczym niemowlak, któremu się ulało, słaby, drżący w febrze, blady, z czerwonymi wykwitami gorączki na policzkach oraz szklistymi oczami. Zdawało się, że był bliski utraty przytomności. Niemniej jednak, nieprzerwanie wkładał wiele wysiłku w to, aby utrzymać się przynajmniej w miarę prosto w swojej pozycji. Za jego plecami znajdowały się inne demony wchodzące w skład rady. Jedne z nich były trupioblade, inne zielonkawe na twarzach. Niektórzy bujali się w przód i w tył, jakby dostali napadu choroby sierocej, próbując walczyć z doskwierającym bólem skręcających się wnętrzności i uspokoić wzburzone morzu kwasu solnego w żołądku. Znaleźli się nawet i tacy, którzy nie mogli już dłużej znieść tych katuszy i padli plackiem na podłogę, jęcząc i postękując potępieńczo.
I tak to już było z tymi, psia mać, pańczykami. Niech im ktoś tylko nadepnie na nóżkę w lakierowanym pantofelku, a zaczynają płakać jak małe dzieci. A miejże litość, dobra Kannon, niech im się zrobi odcisk! Toć to przecież rana podchodząca pod kategorię ciężkich tortur, takich jak obdzieranie żywcem ze skóry!
Srebrnowłosy nie mógł powstrzymać przewrotnego, charakterystycznego dla jego rasy uśmiechu, który aż cisnął mu się na usta. Ten widok karmił jego duszę. Umacniał ducha i napawał optymizmem. 
- Rada wzięła pod uwagę pewne okoliczności, które zaistniały podczas przebiegu sprawy, a których nie spodziewaliśmy się wcześniej - wydusił z siebie zduszonym, umęczonym głosem mężczyzna wysunięty na przód grupy. - Z tej właśnie racji udało nam się dojść do konsensusu. Zarówno Demoniczny Kapłan, Isami, jak i jego protegowany, Amane, zostają skazani na całodobowy dozór aż do odwołania i kategoryczny zakaz opuszczania terenu Demonicznej Świątyni pod karą śmierci. Wymagamy także, aby jeden z obserwatorów składał tygodniowe raporty informujące o poczynaniach dwóch oskarżonych, abyśmy mogli kontrolować ich zachowanie. Również, aż do odwołania - zaskrzeczał.
- Cóż za łaskawość, dobrzy panowie! - zakrzyknął sarkastycznie uczeń z tatuażem układającym się w ukośny pas demonicznych symboli przecinający jego twarz. - Chwała waszej litości i dobrym sercom! W zamian za ofiarowaną nam dobroć, czujemy się zobowiązani do odprawienia następnego ceremoniału poświęconego waszemu zdrowiu, szczęściu i pomyślności! - błysnął zębami w krzywym uśmiechu, stawiając przed zatrutymi pierwszą porcję zbawczej zawiesiny serwowanej w czarkach do alkoholu na tacy.
- Obejdzie się bez tego... - warknął arystokrata, spoglądając nieprzyjaźnie na chłopaka. - Jeszcze wasze modły mogłyby nam wyjść bokiem... - syknął, sięgając po jedno z naczyń wypełnione gęstym płynem.
Lek cuchnął słodkawym, podejrzanym miazmatem rozkładu, jednak możni nie mieli oporów. Rzucili się na czarki bez zastanowienia. Rzucili się, jak wygłodniałe wilki na owcę. Przepychali się między sobą, odganiali się łokciami, wlewali do ust zawartości kilku czarek na raz. Drżące ręce nie były w stanie utrzymać naczyń w pewnym chwycie, przez co trochę płynu wylądowało na podłodze. Ci, którzy nie mieli siły doczołgać się do kolejnych dwóch dostawionych tac, zlizywali to, co ostało się na matach tatami. Cóż to był za wspaniały teatr! Aż miło było nacieszyć oko takim widokiem! Nareszcie trochę sprawiedliwości na tym świecie! Butni panowie zaznali wreszcie upokorzenia, które jak do tej pory sami z lubością rozdawali na prawo i lewo.
Karma wraca.
Jak zwierzęta w zagrodzie - pomyślał kitsune, kręcąc z niedowierzaniem głową. Czasami miał nieprzyjemne wrażenie, że jest już bardzo stary, że jego własne lata przygniatają go i ciągną ku ziemi. W takich chwilach pojawiał się także u niego przebłysk przekonania, iż przecież żyje już wystarczająco długo, żeby zobaczyć wszystko, a przynajmniej znaczną większość rzeczy, które ten świat ma do zaoferowania. Że nic już go nie zaskoczy. Zaraz potem jednak świat jakby w odpowiedzi odstawiał przed nim takie show, że aż ciężko było uwierzyć. Każdy dzień przynosił mu coś innego i potrafił wprowadzić go w ciężkie zdziwienie. Doszedł do wniosku, że właściwie to chyba nigdy nie będzie na tyle stary, żeby mógł w końcu powiedzieć, że widział i przeżył już wszystko. Przyszłość i teraźniejszość trzymały tyle w zanadrzu, że zwyczajnie nie było takiej możliwości, żeby przestał czuć się jak smarkacz postawiony w nowej sytuacji niezależnie od swojego faktycznego wieku.
Siwy demon skinął głową z radością przyjmując wyrok do wiadomości. Wszystko potoczyło się świetnie, wręcz wyśmienicie. A on nie musiał nawet porywać się na żadne drastyczne kroki. Jego uczniowie wszystkim się zajęli. Oczywiście zapewne w bardzo niedługim czasie przyjdzie im ponieść konsekwencje swoich czynów, jednak ci zdawali się być na to przygotowani - ale przede wszystkim na ich twarzach nie było widać ani krzty skruchy czy żalu. Towarzyszyło im silne przeczucie, że robią dobrze. 
- Kto zatem będzie sprawował funkcję Demonicznego Kapłana? - odezwał się Uchiha.
Shinobi pamiętał, że Isami chciał wycofać się na "emeryturę", kiedy na horyzoncie pojawi się tylko jakaś kompetentna osoba, która mogłaby zająć jego miejsce. Amane ponoć był wystarczająco wykształcony, aby zostać nowym pomazańcem. Nawet nie ponoć. Udowodnił to w końcu w walce. Deszczowy demon był w stanie otwierać przejścia do wyższego wymiaru i kontrolować je, podobnie jak i same istoty wyższe. Z drugiej strony jednak, chłopak z ptasimi piórami i kwiatami wpiętymi we włosy został uznany za wariata i niejako winę za jego poczynania zrzucono na jego problemy natury psychicznej. Został skwalifikowany jako niepoczytalny, działający w amoku. Nie można było zatem winić osoby chorej, której pomieszały się zmysły, prawda? Ta wymówka pozwalała mu pozostać przy życiu, jednak wyglądało na to, że dyskwalifikowała go również z roli kandydata na miejsce demonicznego klechy. Czyżby wychodziło zatem na to, że wiekowy demon zmuszony był wykształcić kolejnego adepta, a sam miał zwyczajnie tkwić zamknięty wraz ze swoim krnąbrnym protegowanym aż do końca swoich dni w Świątyni, która miała jednocześnie stać się dla nich więzieniem?
- Isami sam podejmuje decyzję o tym, kto przejmie jego obowiązki - odpowiedziała zielonooka. Po tych słowach wszyscy jak na komendę wbili świdrujące spojrzenia w siwego demona, oczekując jego werdyktu lub chociażby komentarza.
Kapłan wstał i zwyczajnie odwrócił się na pięcie, szykując się do opuszczenia pomieszczenia.
- Muszę zobaczyć się z Amane - oświadczył na odchodnym. - Muszę z nim porozmawiać - dodał. - Orochi, Saku, Yoshi, posprzątajcie tu, proszę, i odprowadźcie naszych gości do wyjścia - rozkazał. Adepci skinęli mu głowami.
- Myślicie...? - Sōtangitsune urwał, spoglądając wymownie na swoich towarzyszy. Nie musiał nawet kończyć zdania. Ci już i tak domyślali się, o co ten chciał zapytać.
- Kto wie...? - wzruszyła ramionami jasnowłosa.

*** 

Amefurikozō czuł się ciężko i lekko jednocześnie. Ciężko na ciele, które wydawało się być wykute z granitu i lekko na duchu, który został oczyszczony dzięki podróży przez astralne krainy. Z trudem rozlepił powieki i wbił nieprzytomne spojrzenie w już tak dobrze znany sufit celi. Teraz nawet on zdawał się wyglądać inaczej. W jaki konkretnie sposób? Chłopak nie potrafił powiedzieć. Wiedział tylko, że w jego percepcji zaszła ogromna zmiana - tak wielka, że jego umysł i ciało nie mogły jeszcze jej pojąć i zaakceptować. 
Czuł się lepiej. Lecznicze pieczęcie, którymi został grubo obłożony z całą pewnością podziałały. Z każdą kolejną minutą wracała mu także jasność myślenia. Jego umysł nie przypominał już jednego wielkiego kołtuna nieuporządkowanych myśli, które przelewały się nieznośnie powoli i ciężko niczym melasa. Jego głowa była przyjemnie lekka. Tak lekka, jaka nie była od lat. Czuł, że wraca do siebie. Nie wzlatywał już w chmury krain utkanych z mgły i światła, a przynajmniej nie robił tego w sposób niekontrolowany. Jego zdolności matematyczne także zdawały się wrócić do dawnego stanu rzeczy. I koniec końców nawet ten aligator okazał się przyjemnym gościem. Wielkim i przerażającym, tak jak to tylko niematerialny gad, który może bezpośrednio czytać twoje myśli i odzywa ci się w głowie głosem przypominającym huk wystrzału armaty, może być. Ale miłym. Poza tym całkiem niegłupim. Deszczowy demon musiał przyznać, że ten dał mu kilka całkiem przydatnych rad i wskazówek, które pomogły mu się odnaleźć.
I w ogóle wszystko byłoby pięknie, ładnie, gdyby jeszcze nie to gryzące sumienie...
Z rozmyślań wyrwał go charakterystyczny brzdęk towarzyszący otwieraniu drzwi celi. Chłopak spróbował się przekręcić na bok, żeby móc zobaczyć, kto go też odwiedził.
I zamarł.
Bo to nie mogła być prawda. A przecież już mu się wydawało, że wszystko zmierzało ku lepszemu! Gówno prawda! Patrz, jak ci się polepszyło, wariacie! Ty serio chyba walnąłeś się mocno w głowę, skoro teraz widzisz przed sobą zmarłych - i to w dodatku nie byle kogo, bo przed twoimi paskudnymi ślepiami stoi nie kto inny jak twój mentor-nieboszczyk. W dodatku z jednym sprawnym okiem, tak jak go zapamiętałeś. Widzisz? Inni jednak mieli racje. Masz nasrane we łbie, stary. Tyle w temacie.
A może to finałowy proces konfrontacji z głębszymi warstwami własnej świadomości i podświadomości? Może stojący przed nim Isami to zwykły majak i wytwór jego chorego umysłu, jednak nie taki bezsensowny, snuty w gorączce, ale wizja mająca na celu oczyścić jego sumienie i pozwolić mu wyzbyć się żalu do samego siebie za swoje niecne postępki? Coś w rodzaju spowiedzi i rozgrzeszenia? To w sumie miałoby sens. Bo w chwili obecnej nie chciał przecież niczego innego jak przebaczenia ze strony swojego nauczyciela.
Nie dało się żyć z taką zgryzotą w sercu, jaką nosił w nim butny adept. Z tej racji musiał on przejść ostatnią, najtrudniejszą z prób. Musiał sam sobie przebaczyć i żyć dalej tak długo, jak tylko było mu dane, starając się czynić jak najwięcej dobra i jak najmniej szkód w czasie swojego żywota lub utknąć w plątaninie labiryntu korytarzy własnego umysłu na dobre. Innej drogi nie było. Labirynt był tak pogmatwany i poskręcany jak jego zwoje mózgowe i zwyczajnie nie było żadnej innej możliwości, żeby się z niego wydostać.
- Cieszę się, że wreszcie się obudziłeś - odezwał się Kapłan i przysiadł na krawędzi pryczy chorego. Amane jakby spłoszony, przezornie odsunął się, obawiając się, że obraz jego mentora pęknie niczym bańka mydlana, kiedy ten tylko go dotknie. - Mam nadzieję, że czujesz się już chociaż trochę lepiej, bo przed tobą dużo do zrobienia i wiele ważnych decyzji do podjęcia - oświadczył. - Pozwól zatem, że nakreślę ci najpierw sytuację, w jakiej się znaleźliśmy, kiedy ty pozostawałeś nieprzytomny - kontynuował. - Zdaje się, że wypadałoby, żebym zaczął od wspomnienia o tym, jak wspaniałych i wiernych masz przyjaciół... - zaczął streszczać wydarzenia ostatnich kilku dni.
Chłopak słuchał z niedowierzaniem. Chciał się odezwać, lecz wciąż nie mógł znaleźć własnego głosu w gardle. Chciał wykrzyczeć, jak bardzo jest wdzięczny swoim bliskim za wierność i oddanie, jednak z drugiej strony nie wiedział nawet, co powiedzieć. Nie umiał znaleźć odpowiednich słów, które mogłyby pokazać, jak bardzo ten ich ceni i jak bardzo żałuje tego, co zrobił. Słuchał uważnie słów swojego nauczyciela, a z każdym kolejnym z nich jego świadomość coraz solidniej osadzała się w pokiereszowanym ciele i nie była już tak chętna do ucieczki z niego. W pewnym momencie, demon sam nie wiedział nawet kiedy, po jego policzkach w absolutnej ciszy potoczyły się łzy najprawdziwszej i najszczerszej radości. 
Szatyn jeszcze nigdy w życiu nie był tak szczęśliwy. 
Jeszcze nigdy nie był tak ucieszony z prostego faktu, że wciąż przynależał do dziedziny żywych. Teraz tym bardziej cieszył się, że udało mu się jakimś cudem przetrwać spotkanie z shinigami, że bożek śmierci po niego nie wrócił i że wszystko, ale to dosłownie wszystko wskazywało na to, że ten będzie miał swoją szansę na odkupienie swoich win. Szansę, o którą tak prosił. Wyglądało na to, że bożkowie z Wysokiej Równiny wysłuchali go. Okazali swoje miłosierdzie nawet wobec takiego robaka, jakim się stał. Chwała im za to!
Szansa na odkupienie swoich przewinień. Coś niesamowitego. To wszystko, czego chciał. O nic więcej nie mógłby prosić.

*** 

Minęło kilka kolejnych dni zanim Amane nabrał na tyle sił, aby wreszcie się podnieść ze swojego bardzo prowizorycznego łóżka. Bariera została zdjęta przez Isamiego tuż po ogłoszeniu wyroku przez radę i właściwie nic nie stało na przeszkodzie temu, żeby ten wrócił do swojego pokoju i tam w bardziej komfortowych warunkach odzyskiwał zdrowie, jednak on stanowczo odmówił przeniesienia. To nie tak, że nagle polubił się z drewnianą deską robiącą mu za pryczę lub pokłócił się z własnym futonem, który po tak długim czasie spędzonym w areszcie wydawał mu się iście królewskim łożem. Zwyczajnie bał się konfrontacji z innymi. Wiadomym było, że Kapłan nie byłby go w stanie dźwignąć w pojedynkę i w dodatku w tajemnicy przed innymi przenieść go do jego pokoju. Potrzebowałby przy tym pomocy pozostałych adeptów. Po drodze zapewne napatoczyłaby się Chika, Miyabi, a nawet Itachi. A to oznaczyłoby jedno. Pytania. Rozmowę. Zmartwione spojrzenia. A on nie był jeszcze na to gotowy. Nie umiałby spojrzeć w twarz zdradzonym przyjaciołom. Musiał się do tego przygotować. Pomyśleć, co im powiedzieć. Bo w końcu nie mógł udawać, że nic się nie stało i przejść ponad ostatnimi wydarzeniami do porządku dnia codziennego. Trzeba było im jakoś podziękować. Wpierw chociaż słownie. W bardziej "praktyczny" sposób odpłaci im się, kiedy nadejdzie ku temu stosowna okazja.
Wreszcie nadszedł jednak ten dzień. Deszczowy demon mógł już o własnych siłach wywindować się do pozycji siedzącej. Kilka razy udało mu się nawet zsunąć z krawędzi pryczy i utrzymać na prostych nogach. Uznał, że tyle wystarczy. Był już w wystarczająco dobrym stanie, żeby opuścić swoją norę o własnych siłach. Prawdę powiedziawszy wciąż czuł się słabo i niepewnie, ale wiedział, że nie mógł chować się bez końca. Nie chciał też, żeby inni musieli go wynosić z podziemi jak mięso głęboko ukryte w ziemi przed zepsuciem w upale lata. Już się go wystarczająco nanosili. Nie chciał im sprawiać więcej kłopotów.
Kiedy siwy demon odwiedził go niosąc ze sobą jedzenie, szatyn poinformował go o swojej gotowości do ponownego wyjścia na światło dzienne. Niedbałym ruchem, bez zbędnej delikatności pozbył się wenflonu kroplówki. Jego mentor spojrzał na niego niepewnie, na co ten wstał i podszedł do otwartej już kraty, demonstrując swoją determinację. Demoniczny pomazaniec nie skomentował zachowania swojego ucznia i przepuścił go przed sobą.
Amefurikozō udało się dojść do podnóża schodów. Z ulgą złapał się wyślizganej, drewnianej poręczy, gdyż zakręciło mu się w głowie. Jego żołądek zaczął wywracać koziołki, przez co zaraz poczuł palący kwas w gardle. Oddech mu przyspieszył, znów stał się nierówny i urywany. Poczuł ogarniającą go słabość, dziwną pustkę, która zaczęła rosnąć na poszczególnych połaciach jego umysłu jak warzywa zasiane na polach uprawnych. Ciało stało się ociężałe, jakby wykute z kamienia, a jednocześnie niestabilne i wiotkie, jakby ulane z melasy. To jednak go nie zatrzymało. W końcu podjął już decyzję. Słowo się rzekło, a teraz ów słowo należało zamienić w czyn. Chłopak z kwiatami i ptasimi piórami wpiętymi we włosy był uparty jak mało kto, a poddawanie się nie leżało w jego naturze.
Schody okazały się znacznie większą przeszkodą niżby mógł przypuszczać. Szczególnie, że te były wąskie, strome, krzywe i wykute w kamieniu, przez co łatwo było z nich spaść. Adept zaczął się wspinać. Szybko zaczął dyszeć jak parowóz. Jego ciało chciało się poddać już w połowie drogi, jednak surowy umysł zdecydowanie mu tego zabronił i zmusił do dalszego wysiłku. Amane skarcił sam siebie za swoją słabość, wspominając swoją sprawność fizyczną sprzed kilku tygodni. Jeśli chciał ją odzyskać, nie mógł przecież nieustannie siedzieć na tyłku.
Krople potu zaczęły spływać mu po skroni. Dłonie zaczęły się pocić, przez co jego chwyt nie był już tak pewny - a niestety musiał pomagać sobie nim dość znacząco, gdyż nogi stawały się pod nim coraz miększe. Kiedy był już niemal na szczycie, zachwiał się i byłby spadł, gdyby nie wiekowy demon, który podtrzymał go od tyłu. Isami był przygotowany na taką ewentualność, dlatego powoli wlókł się za sowim protegowanym asekurując go. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ten nie był jeszcze w wystarczająco dobrym stanie, aby forsować swoje ciało do podobnych wysiłków, jednak równie dobrze wiedział, jak bardzo szatyn potrafił być uparty. Kiedy raz coś sobie postanowił, nie odpuszczał, póki nie osiągnął zamierzonego celu. Nie było sensu w zatrzymywaniu go na siłę. Nie pozostawało nic innego, jak tylko liczyć, że ten przynajmniej wyciągnie jakąś naukę z tego trudu, jakiego sam sobie przysporzył i przynajmniej kilka następnych dni spędzi w łóżku.
Kiedy dotarł już na samą górę, miał wrażenie, że zaraz zemdleje. Zaczęły targać nim wręcz spazmatyczne torsje, które opanowywał tylko i wyłącznie dzięki silnej woli. Skupił się jednak na powstrzymywaniu mdłości tak intensywnie, że nie był już w stanie utrzymać się w pionie o własnych siłach. Całe szczęście w pobliżu akurat przechodzili adepci, którzy słysząc hałas towarzyszący byłemu więźniowi tarabaniącego się na powierzchnię, zatrzymali się. Yoshi podtrzymał Amefurikozō, żeby ten nie upadł na kolana na bezlitosny i twardy bruk. Zaskoczony chłopak podniósł wzrok na swoich kompanów. 
I zamarł.
Długimi godzinami układał sobie w głowie to, co chciał im powiedzieć, jednak wszystkie jego scenariusze obróciły się w niwecz, kiedy spojrzał w te tak znajome, a jednocześnie tak odległe twarze. Odległe, bo przecież niejako wyrzekł się ich i ich zdradził. Oni jego jednak nie. Wciąż uparcie trzymali jego stronę. Idioci. Skończeni kretyni. Idealiści. Drzemiący romantycy śniący o przyjaźni rodem z książek dla dzieci.
Przez dłuższą chwilę trwali w ciszy, gdyż żaden z nich nie wiedział, co powiedzieć. Ich nauczyciel przyglądał się rozwojowi sytuacji z cienia z boku i nie zamierzał interweniować. W końcu jego chłopcy nie byli już małymi dziećmi. Nie musiał ich prowadzić przez cały czas za rączkę. Mógł i oczywiście wspierał ich, jednak nie zamierzał ułatwiać im absolutnie wszystkiego. Bo nie o to przecież chodziło. Nie był ich opłaconą niańką, ale mentorem, który miał ich czegoś nauczyć. Dzięki jego naukom mieli poradzić sobie dalej w życiu sami. Z tej racji czas najwyższy odciąć już tę pępowinę i pozwolić im kroczyć samotnie, nawet jeśli miało oznaczać to, że ci mieli przewrócić się kilka razy i zedrzeć sobie dłonie i kolana. Życie w końcu nie zawsze było łatwe i przyjemne.
Orochi odchrząknął.
- Dobrze cię znów widzieć na chodzie - rzucił uśmiechając się przy tym w charakterystyczny dla siebie sposób półgębkiem.
- W końcu odzyskaliśmy brakującą parę rąk do pracy - odezwał się Saku. - Do tej pory musieliśmy radzić sobie bez ciebie ze wszystkimi zadaniami. Nie myśl sobie, że ujdzie ci to płazem. Najbliższe dwa tygodnie spędzisz na zmywaku - zadecydował, na co Amane parsknął szczerym śmiechem.
Szatyn nie znosił zmywania naczyń, jednak w chwili obecnej był wręcz rozanielony na myśl o stosie brudnych talerzy i miski z mydlinami. Cieszył się, bo nie zdążył wykrztusić z siebie jeszcze ani słowa, a wyglądało na to, że chłopcy z powrotem przyjęli go w swoje szeregi jak dawnego kumpla i kamrata. Deszczowy demon obawiał się, że ci mogliby obrazić się, chodzić nafukani, a on musiałby się przed nimi płaszczyć, błagając pokornie o wybaczenie, a tu proszę - wszystko poszło tak szybko i gładko. Niemniej, chłopak z ptasimi piórami i kwiatami wpiętymi we włosy doskonale zdawał sobie sprawę, że pozostali uczniowie Kapłana mieli pełne prawo do traktowania go w podobny sposób. Oni zwyczajnie nie skorzystali z tego przywileju, gdyż nie byli zawistni i wiedzieli, że w życiu lepiej szukać przyjaciół niżby wrogów. A o przyjaciół trzeba dbać. Czasem nawet trzeba im przebaczać. Pomagać. Nawet jeśli ci są trochę stuknięci. Bo o prawdziwych przyjaciół naprawdę ciężko, więc jak już jakiegoś znajdziesz, to głupotą byłoby wybrzydzać ze względu na jakieś mało znaczące niedociągnięcia.
- Dziękuję - odezwał się słabo. - Dziękuję i tak cholernie was przepraszam... - wyściskał każdego z przyjaciół po kolei, a w jego oczach pojawiły się łzy.
Zyskał przebaczenie, którego tak bardzo pragnął. Jego obecnie największy sen, który znacząco przerastał marzenie o zostaniu Demonicznym Kapłanem, właśnie się spełnił. Czasem życie naprawdę potrafiło być piękne.
Pomazaniec uśmiechnął się do siebie pod nosem widząc tę scenę. Założył ręce na piersi i oparł się ramieniem o ścianę budynku.
- Może jeszcze będą z nich porządne demony... - mruknął.

*** 

Po sytej kolacji Amane przysypiał już na górze poduszek, jednak cała senność opuściła go w jednej chwili, kiedy zasłyszał najnowszą nowinę o tym, w jaki sposób demoniczni arystokraci postanowili odegrać się na nieposłusznych uczniach.
- Przecież nie mają do tego prawa! - zaprotestował ostro.
- Cóż, teoretycznie masz rację - odezwał się spokojnie Orochi. - Nie mogą nas zmusić do porzucenia stanowiska adeptów bezpośrednio. Wszystko to, co tyczy się Świątyni leży w kwestii Isamiego, jednak ci znaleźli okrężną drogę. Postanowili dobrać się do naszych rodzin - wyjaśnił.
- Nikt w żadnym biznesie nie jest święty. Ręka rękę myję, a poza tym panowie zasiadający w radzie są znaczącymi partnerami biznesowymi dla naszych rodzin. Są wpływowi i ustawieni. Nikt nie chciałby stracić ich wsparcia ani im się narazić - dodał Saku.
- Czegoś tu nie rozumiem - wtrąciła się jasnowłosa. - Więc niby jak to wyglądało? Wielcy hrabiowie przyszli na wasze rodzinne włości i zażyczyli sobie, żebyście wrócili do domów, bo inaczej obetną wam fundusze? - ściągnęła brwi w niezrozumieniu.
- Nie do końca - ciągnął niebieskowłosy demon. - Wszyscy jesteśmy związani jakimiś umowami, kontraktami albo dysponujemy jakimiś informacjami na temat innych. Nie zawsze pieniądze są jedyną kartą przetargową. Oficjalnie wyglądało to tak, jakby w naszych domach pojawiły się inspekcje. Wiesz, trzeba sprawdzić, na co łoży się pieniądze, czy biznes idzie gładko i tak dalej. Zazwyczaj przyczepiali się do jakiś pierdół, ale tyle wystarczyło, żeby nałożyć jakieś kary, obciąć pomoc finansową. To jednak nie wszystko. Kiedy nasze rodziny nie złamały się, zaczęli przeglądać stare umowy i doszli do wniosku, że te nie są już opłacalne, więc trzeba zmienić ich zasady. A kiedy nawet i to okazało się niewystarczającym ciosem, postanowili załatwić sprawę pod stołem. Zaczęli wyciągać jakieś sprawy z przeszłości, kiedy pomogli nam w jakiejś patowej sytuacji, wypominać interesy kręcone na boku i straszyć, że podadzą do opinii publicznej pewne niewygodne fakty i informacje - rozłożył bezradnie ręce.
- Nie mogli postąpić inaczej - zabrał głos Yoshi. - Nie możemy mieć o to do nich pretensji. I nie mamy. W innym wypadku, nasze rodziny zostałyby niesłusznie oczernione i zniszczone.
- Co w takim razie zamierzacie? - zapytał Miyabi.
- Wrócić do domu - odparł prosto adept z ukośnym tatuażem przecinającym jego twarz. - A cóż innego możemy zrobić? - wzruszył ramionami, jednak drapieżny błysk w jego oczach świadczył o tym, że ten nie zamierzał potulnie się poddać. - Ale to jeszcze nie koniec - kontynuował, tak jak przewidywał lider lisów. - Właściwie to może i dobrze. Ja nie mam rodzeństwa, a Yoshi ma tylko młodsze siostry. Wrócimy i obejmiemy władze w klanie po naszych ojcach. Już my im się odpłacimy pięknym za nadobne. Nauki sakralne nie pójdą w las - zaśmiał się mrocznie.
- Mój młodszy bart nie będzie posiadał się z radości po zasłyszeniu wiadomości, że jednak wracam do domu - dodał Saku. - Zostanie przez to odsunięty od władzy, gdyż pierwotny plan zakładał, że to on zostanie głową rodziny. Ale to nic. To niegłupi dzieciak. Z jego pomocą będę mógł się odgryźć za zdegradowanie jeszcze mocniej - wyszczerzył się drapieżnie.
Chłopcy naprawdę nie wyglądali na rozczarowanych. Wszyscy oni błyskali zębami w krzywych uśmiechach, a ich oczy lśniły dziką chęcią wzięcia odwetu za poniesioną krzywdę. Będą gryźć, szarpać i kłapać szczękami, zrozumiał Uchiha. Dzikie psy zostaną spuszczone ze świątynnego łańcucha i będą szaleć. Wyglądało na to, jakby ci nie mogli się już doczekać, kiedy puszczą się wreszcie w krwawy bal. Tak długa abstynencja od rozlewu gorącej posoki może odbić się u nich na brutalności, z jaką będą obchodzić się ze swoimi ofiarami. Długowłosy wolałby nie znaleźć się na jednej z ich miejsc.
- Cholerne pańczyki - prychnął kitsune. - Zmusili trzech adeptów do powrotu! Kretyni! Czy oni nie rozumieją, ile czasu i zachodu potrzeba, aby wykształcić kogoś odpowiedniego do przejęcia roli Demonicznego Kapłana?! - pokręcił głową z niedowierzaniem. - Teraz trzeba będzie czekać na nowych chętnych. Isami jeszcze przez długi czas będzie musiał sprawować posługę - założył ręce na piersi.
- Niekoniecznie - zaoponował siwowłosy demon.
- Co proszę? - zdziwił się Sōtangitsune.
- Można powiedzieć, że próba zrobienia nam na złość wyjdzie im bokiem. I to kilkakrotnie - zaznaczył. - Jestem już stary i zmęczony. Już wieki temu ktoś powinien mnie zmienić. A odpowiedni kandydat właśnie się znalazł.
- Chcesz przez to powiedzieć, że zamierzasz mianować Amane swoim następcą? - zapytał shinobi.
- Dokładnie - przytaknął pomazaniec. - Rozmawiałem z nim o tym już od kilku dni. Z początku miał pewne obiekcje, co do mojego pomysłu, ale wreszcie się zgodził - posłał delikatny uśmiech swojemu uczniowi. - Amane i tak został skazany na dozór i areszt w Świątyni. Właściwie nie ma żadnego innego miejsca, w którym można byłoby go przetrzymywać, bo ten potrafi już wszystko to, co i ja. Potrafi otwierać przejście do wyższego wymiaru i kontrolować istoty, które stamtąd pochodzą. Zna wszystkie ceremoniały, mantry, sutry, ich kolejność odprawiania i wiele więcej. Nie ma właściwie już nic, co mógłbym mu przekazać. Jest gotowy, żeby pełnić posługę, a ja mogę go wspierać i pomagać mu w jego pierwszych latach, gdyby w ogóle mnie jeszcze potrzebował - rozłożył ręce. - Nie ma sensu, żebym szukał nowych uczniów i próbował zrobić z nich coś, co chociażby przypominało materiał na adepta, bo znów mógłbym się tylko srogo rozczarować. Poza tym, po co zwlekać? Po co czekać kolejne lata, skoro wykształcony Kapłan jest już na miejscu? - wzruszył ramionami. - I co ja miałbym w ogóle z nim zrobić w innym wypadku? Amane jest tu zamknięty podobnie jak i ja z tej racji, że w tym miejscu mogę kontrolować jego moce. Tylko pytanie, na jak długo? On jest młody i z czasem, z nabytą praktyką będzie tylko rósł w siłę - w przeciwieństwie do mnie, bo ja mam już swoje lata i swoje granice, których nie jestem w stanie pchnąć dalej - tłumaczył. - Nasi ulubieńcy zostawili Amane przy życiu niejako przez to, że Orochi, Saku i Yoshi ich do tego zmusili. Była to jednak jedna wielka głupota. Oni się go boją i dlatego chcieli go zabić. Dobrze zdają sobie sprawę z tego, jak wielkie niebezpieczeństwo niesie ze sobą wiedza sakralna, którą mu przekazałem. Dlatego zamknęli go w Świątyni. Żebym miał na niego oko, gdyby ten znów postanowił nie podporządkować się ich rozkazom. Jednak, tak jak wspomniałem, ja nie jestem coraz młodszy. Poza tym, gdybym wziął sobie na głowę kolejnych uczniów, ci znajdowaliby się w ciągłym, potencjalnym zagrożeniu. Patrząc na Amane w sposób, w jaki robią to możni, ten mógłby przecież zabić moich nowych adeptów. W rewanżu, w zemście, w poczuciu krzywdy. Z czasem mógłby także spróbować odzyskać utraconą wolność, a ja w pojedynkę nie dałbym mu rady. To argumenty, które przedstawię radzie podczas posiedzenia, na którym będę musiał wytłumaczyć swoją decyzję. Mianowanie Amane nowym Kapłanem jest jedynym logicznym rozwiązaniem w tej sytuacji - podsumował.
- A więc koniec końców i tak nieuniknionym stanie się to, czego tak bardzo nie chcieli? - Ochida wyszczerzyła się szeroko.
- W rzeczy samej. Próby utrudnienia nam życia odbiją im się jeszcze zgagą - skwitował demoniczny klecha.

*** 

- Wygląda na to, że sprawa została zakończona - odezwał się brunet. - Więc to chyba najwyższy czas, żeby w końcu wrócić do domu - spojrzał wymownie na dziewczynę.
- Cóż... Masz rację - przyznała niechętnie. - Zabawiliśmy tu znacznie dłużej niż planowaliśmy, a przed nami jeszcze droga powrotna - zauważyła.
Itachi wolał nie myśleć o wyrzutach, jakie zrobi mu kuzyn, kiedy wreszcie wrócą do wioski. Shisui będzie wypominał mu zostawienie całego klanu na głowie, próbę dezercji i wymigiwania się od obowiązków prawdopodobnie do końca jego dni. Przez najbliższe miesiące będzie grał poszkodowanego i tym sposobem będzie otrzymywał wszystko, co mu się tylko zamarzy.
- Wyruszamy juto rano - zarządził. Zielonooka wyglądała, jakby chciała zaprotestować, jednak westchnęła tylko ciężko i skinęła głową.
- Dobrze - zgodziła się. W końcu ją też obowiązki gnały do domu. Koniec tych wakacji. - Pójdę poinformować o naszym planie Miyabiego - zakomunikowała, po czym rozsunęła drzwi ich sypialni. Za nimi w cieniu stał Isami, który najwyraźniej nie chciał wtrącać się w ich rozmowę i czekał na odpowiedni moment, żeby zagadnąć kunoichi.
- Możemy porozmawiać? - zapytał zaskoczoną Daichi. Dziewczyna szybko odzyskała rezon.
- Oczywiście - skinęła głową i wyszła z pokoju, kierując się za swoim narzeczonym. Na odchodne rzuciła jeszcze ostatnie, przeciągając się spojrzenie brunetowi.
Uchiha doskonale zdawał sobie sprawę z tego, o czym chciał porozmawiać Kapłan. Wiekowy demon odchodził z posługi, co równało się dla niego z tym, że miał od groma wolnego czasu dla siebie. Niemniej, wciąż pozostawał uwięziony w Świątyni. To był wręcz idealny czas dla niego, żeby upomnieć się o przyobiecaną mu kobietę. Wszak wizja następnych kilku wieków spędzonych u boku ukochanej malowała się w znacznie bardziej optymistycznych i jaskrawych kolorach niżby wizja spędzenia ich samotnie. Demon chciał, żeby jego narzeczona stała się wreszcie jego żoną.
Długowłosy mógłby pójść za swoją koalicjantką i truć jej o powinnościach, jakie ciążyły na niej jako na głowie rodziny. Mógłby jej przypominać o złożonych obietnicach i sojuszu, jednak w gruncie rzeczy takim zachowaniem mógłby przynieść więcej złego niżby dobrego. Kunoichi sama musiała podjąć decyzję. Chłopak był pewny, że ta była doskonale świadoma tego wszystkiego, o czym ten chciał jej przypomnieć. W takim wypadku nie było sensu strzępić języka. Z drugiej strony, tę wciąż widocznie bardziej ciągnęło do demonów niżby do ludzi. Nie chciała stąd odchodzić. To było jasne. Zależało jej na Isamim, niewykluczone nawet, że faktycznie mogła żywić do niego jakieś uczucia. Czy w takim wypadku miał on prawo stawać na drodze prawdziwej miłości?
W wiosce była osoba wyznaczona do zarządzania sprawami klanu podczas jej nieobecności. Więc w gruncie rzeczy wszystko było zabezpieczone. Ona mogła cieszyć się szczęśliwym życiem, którego zawsze pragnęła, a jej krewniacy w Liściu mogli żyć swoim własnym. Poza tym, czy zostanie żoną Demonicznego Kapłana nie było nawet wielce reprezentacyjną rolą? Powodem do dumy? Możliwe, że zyskałaby dzięki temu jeszcze więcej wpływów.
Wyglądało na to, że zielonooka znalazła się w sytuacji, w której miała tyle samo argumentów "za" jak i "przeciw" zostaniu ze swoim narzeczonym w Świątyni. Teraz nie pozostało jej nic innego, jak tylko wsłuchać się w głos własnego serca i podjąć decyzję zgodną z jego wolą. Bo głupotą byłoby przecież przeciwstawianie się mu, prawda? Człowiek, który postępuje wbrew własnym uczuciom nie może być szczęśliwy.
Demon tym bardziej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz