"Starcie dwóch geniuszy"
W powietrzu dało się wyczuć gęstniejące z czasem napięcie. Isami i jego towarzysze przygotowywali się mentalnie do trudnego pojedynku, zapuszczając się coraz głębiej w coraz bardziej zdziczałe i zdewastowane tereny puszczy na krańcu Ziem Nagów. Wszyscy oni razem oraz każdy z nich z osobna był doskonale zaprawiony w boju i był mistrzem przekazywanych w rodzinie z pokolenia na pokolenie sztuk walki, jednak kłamstwem byłoby stwierdzenie, że śmiałkowie kroczyli z lekkim sercem. Ów serce w każdej jednej z czterech klatek piersiowych zaczynało tłuc się coraz bardziej niespokojnie i nierówno. Oddech przyspieszał, stawał się płytszy. Szum krwi w skroniach stawał się coraz szybszy i głośniejszy. Wymywał potężnym chlustem krwi wszelkie zbędne myśli, pozostawiając ich umysły niemal krystalicznie czyste. W takich momentach myślenie nie popłacało. Istniało zbyt wielkie ryzyko zagnieżdżenia się strachu i niepewności wśród ów myśli, które mogłoby spowodować brak koncentracji lub wahanie, które jednocześnie przekładałoby się na wolniejsze wyprowadzanie bloków i ataków. Odcięcie się od nieprzerwanie analizującego umysłu było zatem jedynym rozwiązaniem, jeśli chcieli dać z siebie wszystko.
A oni, rzecz jasna, chcieli dać z siebie wszystko. Lub nawet jeszcze więcej.
Żeby móc snuć chociażby drżące mrzonki o pozostaniu przy życiu i dotrwaniu do końca zbliżającego się wielkimi krokami starcia, nie mogli pozwolić sobie na żadne uchybienia, nie mogli także liczyć na żadną taryfę ulgową. Nie dało się ukryć, że miło byłoby wyjść z tego wszystkiego w jednym kawałku. W takim wypadku nie pozostawało im nic innego, jak wyciszyć swoje umysły i bazować na wyćwiczonych ruchach i technikach, które opanowali już w takim stopniu, że nie potrzebowali zaangażowania umysłu do tego, aby utrzymać poprawną pozycję, tempo zadawania ciosów oraz włożyć w to wszystko wystarczająco siły. Pamięć mięśniowa była w ich obecnym stanie wystarczająca.
Lub przynajmniej taką właśnie mieli nadzieję.
Oto gotowali się do pojedynku dwóch geniuszy - dwóch nieprzeciętnych umysłów, które jednocześnie były do siebie tak podobne i tak skrajnie różne. Daichi rozpatrywała to starcie w kategoriach katastrofy na skalę kosmiczną, podczas której doszło do kolizji dwóch planet - bo tak właśnie Itachi i Amane byli sobie odlegli. Jak dwie planety, które dzieliły miliony, miliardy lat świetlnych, które nigdy nie powinny znaleźć się w pobliżu siebie nawzajem. Niestety, jakimś cudem czy też okropnym niefartem udało im się naruszyć wzajemnie swoje strefy przyciągania, przez co teraz można już tylko było czekać na najgorsze i nieuniknione.
Ochida gotowała się na przynajmniej powtórkę z rozrywki z walki z shinigami, o ile nie coś jeszcze gorszego. Bo koniec końców mieli tutaj do czynienia z osobami, które mogły powoływać się na siłę i energię czerpaną bezpośrednio z innego wymiaru, które mogły przywołać istoty wyższe - tajemnicze stwory, o których, z wyjątkiem Isamiego i jego adepta, śmiałowie nie mieli nawet najmniejszego pojęcia.
Swoją drogą, ciekawe, jak zareagowałby sam bożek śmierci, gdyby przyszłoby jej i potomkowi Madary stanąć przed jego obliczem po raz drugi, prawda? Ciekawe czy by ich rozpoznał...
Wachlarz zdolności przeciwników występujących przeciwko sobie nawzajem na prowizorycznym ringu był imponujący. Z tej racji ciężko było spodziewać się czegoś konkretnego. Ciężko było opracować strategię, którą chociażby z grubsza można byłoby skategoryzować jako "prawdopodobnie wielce skuteczną", gdyż póki co wszystko stało pod znakiem zapytania. Skoro zwykły człowiek posiadający sharingana mógł porwać się na technikę czasoprzestrzenną, która odwracała bieg zdarzeń, a Demoniczny Kapłan mógł spoglądać w przyszłość, obnażając tajemnice, które miały mieć miejsce dopiero tysiące lat później, co mogło ich tym razem czekać? Na co mieli się gotować? Kunoichi aż bała się zgadywać...
Myśląc tak o dokonaniach i możliwościach swojego narzeczonego oraz swojego wspólnika, czuła się słabą jednostką. Podejrzewała, że Miyabi też mógł odnieść podobne wrażenie, gdyż sugerowała to jego kwaśna mina. To był jeden z powodów, dla którego musieli wyciszyli swoje umysły. Oboje byli wspaniałymi i dobrze wytrenowanymi wojownikami, którzy nie potrzebowali poddawać swoich zdolności wątpliwościom, aby w rezultacie obniżyć swoją produktywność i użyteczność na polu walki. Niezależnie od tego, co miało się stać, zamierzali walczyć najlepiej jak potrafili aż do ostatniego tchu.
Wraz z tym, jak brnęli coraz dalej przed siebie, krajobraz zmieniał się i stawał się coraz mizerniejszy. Czarnej, żrącej substancji przybywało. Paliła ona ściółkę leśną, drzewa, krzewy... wszystko, co stanęło jej na drodze. Rozpuszczała, łapczywie pożerała ów wszystko, tak, że po krótkim czasie maszerowali już pośród absolutnego pustkowia, na którym nie było nawet chociażby jednego, przewróconego pnia zmartwiałego drzewa. Obnażona, rozmokła, parująca ziemia lśniła cienkimi żyłkami wąskich strumieni oraz większymi oczkami, przypadkowo rozrzuconych, antracytowych kałuż.
Wkrótce dotarli na miejsce, o czym poinformowała ich czarna wyrwa unosząca się w powietrzu. Wyglądało to tak, jakby rzeczywistość ich świata potłukła się niczym filiżanka, od której odpadł kawałek porcelany, przez co teraz można było bez problemu zajrzeć do jej zacienionego wnętrza. Dookoła nieregularnego uszczerbku rozchodziła się nawet sieć delikatnych pęknięć, która zakrzywiała ich wizję. Przyglądając się temu, co znajdywało się w pobliżu przejścia do świata wyższego miało się wrażenie, jakby spoglądało się w rozbite lustro. Z wnętrza wyrwy toczył się żółtawy, gęsty opar, taki sam, jaki wydobywał się z wrzącego cielska istoty wyższej, którą udało im się już pokonać.
- Czyżby mój pionek okazał się dla was niewystarczająco zajmujący? - zza uszczerbku na tafli rzeczywistości wyłonił się Amane.
Chłopak nie wyglądał jednak tak jak zawsze. Wciąż uśmiechał się łagodnie, a w jego kącikach ust czaił się obłęd, jego oczy pozostawały niezmiennie zimne, niemal martwe, jednak jego cera nabrała niezdrowego, popielatego koloru, a sczerniały kącik ust, który wyglądał, jak trawiony gangreną, zamienił się w wielką czarną plamę, która rozlała się na większą część jego policzka i zdawała się progresywnie zajmować coraz większy jego obszar. Rozrastała się i zabierała dla siebie coraz więcej miejsca za sprawą sczerniałych naczyń krwionośnych rzucających się w oczy z daleka spod jego pergaminowej skóry.
- Muszę pogratulować wam zatem niebywałych zdolności. Nie spodziewałem się, że tak szybko uwiniecie się z... - urwał, kiedy chłodny, turkusowy błękit jego oczu natrafił na postać jego mistrza. - Isami? - zdziwił się nie na żarty. - Co ty tu robisz? - ściągnął brwi w niezrozumieniu, mrugając szybko, jakby próbował wmówić sobie, że to tylko mu się zdawało, że miał przywidzenia.
- Mógłbym zapytać cię dokładnie o to samo! - huknął zdenerwowany brunet. - Co ty tu wyprawiasz? Nie wiesz, czym grozi nadużycie użyczonej nam władzy?! - zacisnął szczęki i dłonie w pięści.
- Jestem w pełni świadomy tego, co robię - zapewnił szatyn z kwiatami i ptasimi piórami wpiętymi we włosy.
- To może będziesz łaskaw oświecić nas, co jest twoim powodem zatrucia większej części Ziem Nagów i stwarzania niebanalnego zagrożenia dla ich królestwa? - wtrącił się kitsune. - Tylko lepiej, żebyś miał jakiś dobre wyjaśnienie, bo Kazuhiko szczodrze płaci nam za posprzątanie po tobie, co oznacza, że uplasował tę sprawę dość wysoko na liście swoich priorytetów... - mruknął z przekąsem.
- Z początku tylko tu praktykowałem - usprawiedliwił się chłopak. - Chciałem mieć pewność, że w istocie rozumiem rytuały, o których, póki co, tylko czytałem w zwojach. Uważałem za głupotę czekać aż do mojej pierwszej ceremonii, żeby przetestować moje umiejętności... o ile w ogóle do jakiejkolwiek finalnie by doszło i zostałbym wybrany na następcę Isamiego - skrzywił się nieznacznie. - Co jak co, ale nie mogłem porwać się na podobne praktyki w Świątyni. To raczej nie uszłoby mi płazem pod twoim okiem... prawda? - wyszczerzył się przewrotnie, spoglądając na Kapłana. - Z tej racji zdecydowałem się wynieść na jakieś bezludne miejsce, gdzie nikomu bym nie przeszkadzał. Puszcza na wschodzie Ziem Nagów nadawała się do tego idealnie - rozłożył bezradnie ręce, jakby mówił o najoczywistszej rzeczy na świecie.
- A więc jednak chorobliwy przerost ambicji... - skwitował kwaśno Uchiha.
- Źle mnie oceniasz, człowieku - syknął Amefurikozō. - Tu nie chodzi o moje zdolności czy dowodzenie swojej wartości. Podczas treningów zrozumiałem, jak wielką moc jestem w stanie zapożyczyć z wyższego wymiaru; siłę, z której można zrobić należyty użytek! - zawołał. - Jeśli mam być szczery, jestem zniesmaczony tym, jak wygląda nasz obecny świat; zarówno ten należący do demonów, jak i do ludzi. Podziały na kraje, klany, kasty, hierarchiczne struktury społeczeństw, w których twoje miejsce zależy tylko i wyłącznie od tego, gdzie i kiedy miałeś szczęście lub też pecha się urodzić... - skrzywił się dobitnie. - Próbowałem z tym walczyć w pojedynkę, jednak nie mogłem zdziałać zbyt wiele. Nie miałem wystarczającej siły przebicia jako nieuprzywilejowana jednostka. Ale czemu tu się w końcu dziwić? Wszak byłem jeden przeciwko całej masie...
- Nie przesadzaj już i nie zgrywaj przesadnie pokrzywdzonego przez los - prychnęła jasnowłosa. - Nie zapominaj też, że po drodze znalazłeś przyjaciół, którzy cię wspierali. Nie byłeś sam. Przynajmniej nie przez cały czas - zauważyła. - Trudności pojawiają się na drodze naszego życia i to normalne. Trzeba je zwalczać i brnąć dalej. To jest właśnie nasz survival dnia codziennego - założyła ręce na piersi. - Nie masz, co tu się nad sobą użalać. Myślisz, że każdy z nas, kto stoi tu właśnie teraz przed tobą - wskazała na towarzyszących jej mężczyzn - zawdzięcza swoją pozycję i sukces jedynie szczęściu ślepego losu, który zdecydował, że będziemy zajmować wysoko usytuowane pozycje i pełnić ważne funkcje? - fuknęła. - Każdy z nas też musiał i wciąż musi walczyć o swoje. Nikt nie dostaje nic za darmo - twardo obstawała przy swoim. - Fakt, możesz mieć trochę mniej lub więcej szczęścia w konkretnych okresach swojego życia, jednak sprzyjające warunki nie załatwią jeszcze za ciebie całej roboty - posłała miażdżące spojrzenie demonowi, którego jeszcze niedawno nie zawahałaby się nazwać przyjacielem.
- Jak zwykle taka wyszczekana... - Amane zmrużył oczy, a następnie nimi przewrócił na słowa zielonookiej. - Gdybyś tak łaskawie dała mi dokończyć i nie wcinała się z tym możliwe, że całkiem prawdziwym, jednak nic niewnoszącym monologiem, dowiedziałabyś się, że wcale nie przemawia przeze mnie poczucie krzywdy ze względu na to, czego doświadczyłem w przeszłości. Zorientowałem się jedynie, że w końcu moc potrzebna do zmienienia tego skrzywionego porządku rzeczy, który od zawsze tak mnie irytował, znalazła się w zasięgu mojej ręki. Uznałem, że byłoby to czyste marnotrawstwo, pozwolić takiej sile zmarnieć i pozostawić ją bezużyteczną samej sobie. Ktoś w końcu musiał zacząć korzystać z niej w należyty sposób. Nie zamierzałem powielać błędów powielanych wiekami przez mojego mistrza, trzymając taką potęgę tylko i wyłącznie pod kluczem - wymownie spojrzał na jednookiego demona.
- Rolą Kapłana jest strzeżenie dostępu do świata wyższego i mądre korzystanie z jego zasobów, a nie przywłaszczanie sobie jego potęgi i używanie jej do własnych celów! - zaoponował Isami. - Padłeś ofiarą chciwości, która zgubiła już wielu przed tobą... - westchnął.
- Ty także się mylisz - szatyn pokręcił głową. - Zrozumiałem, że jest metoda, żeby przetrwać to błędne koło samsary - wyrzucił z siebie w końcu. - Nie zamierzam zagarnąć tej mocy dla siebie, ale zrobić z niej należyty użytek i stworzyć przy jej pomocy lepsze miejsce do życia bez tych krzywdzących podziałów. Mając taką potęgę w rękach mogę stanąć na równi z całą piątką kage i ich zwyciężyć, tym samym obalając panów feudalnych. Mogę narzucić im zasady, które mogłyby wreszcie zaprowadzić ład i porządek na tym bliskim stracenia padole łez - wyjaśnił swoje motywy.
- O tak, wizja podporządkowywania się niepojęcie mocarnemu monarsze i tańczenia mu tak, jak ten ci zagra, faktycznie brzmi jak sielanka, w której aż chciałoby się zamieszkać - ironizował lis. - Masz tam jakieś wolne nieruchomości po promocyjnej cenie? Zdaje się, że byłbym zainteresowany kupnem jakiegoś domku nad jeziorem w twojej wizji świata - ciągnął dalej swoją farsę, szczerząc się krzywo, prześmiewczo.
- Na jakiej podstawie sam nadajesz siebie tytuł odpowiedniej osoby do objęcia podobnego stanowiska? - zapytał długowłosy. - Taka rola obarczona jest niewyobrażalnie wielką odpowiedzialnością. Skąd niby mógłbyś mieć pewność, że podołałbyś takiemu wyzwaniu? Że aż do końca twoich dni udałoby ci się zostać dobrym i obiektywnym władcą, a nie siejącym postrach tyranem? Jak niby zamierzałbyś to sprawdzić i ocenić w wymierny sposób, wyzbywając się przy tym subiektywizmu? - dopytywał. - Zniesienie podziałów między grupami społecznościowymi to jedno, ale zajmowanie miejsca monarchy zakrawającego o posadę bóstwa to inna sprawa. To chciwość, którą próbujesz zamaskować dobrymi intencjami - skwitował. - Nie widzisz, że w tym twoim planie jest wiele luk i niespójności? - wytknął mu.
- Jak zwykle opozycja potrafi tylko krytykować, ale sama nigdy nie wychodzi z jakimś dobrym planem alternatywnym - westchnął nieprzejęty adept. - Byłem przygotowany na chłodne przyjęcie. Wszak rewolucjoniści i awangardowi protoplaści nigdy nie cieszą się zbyt dobrą sławą wśród opinii większości... przynajmniej nie na samym początku - wzruszył ramionami. - Nieważne - machnął lekceważąco ręką. - Wasze słowa i tak nie mają żadnego większego znaczenia. Już postanowiłem. Sprowadzę armię istot wyższych z równoległego wymiaru i zmienię ten świat na lepsze - oświadczył sucho. - Wystarczy tej gadaniny - warknął i podniósł rękę, a następnie wydał gest dłonią, przywołując do siebie aż trzy bestie, które na komendę wyskoczyły z przejścia.
Monstra ciężko wylądowały na miękkiej ziemi, zapadając się w niej głęboko i powodując niebanalne wstrząsy. Wojownicy zdziwili się, widząc, że istoty przywołane przez Amane znacznie różniły się od tej, z którą już przyszło im się zmierzyć. Dwie z nich były minimalnie mniejsze, ale zdawało się, że także zacznie szybsze i zwinniejsze, co można było wywnioskować już po ich pierwszych ruchach. Niemniej, nie to było ich jedyną różnicą. Wszystkie były inne i w ogóle niepodobne do potwora, którego oglądali już wcześniej. Różnorodność istot wyższych była czymś zaskakującym i niepokojącym zarazem, gdyż różnice w ich wyglądzie mogły także przekładać się na różnice w ich stylu i zdolnościach bitewnych.
Pierwsza z istot wyższych miała szeroki, spłaszczony tułów osadzony na krótkich, ugiętych nogach, przez co przypominała kraba w swojej postawie. Co dziwne jednak, zamiast kolca jadowego na końcu wysoko wzniesionego, masywnego ogona wnosiła się stosunkowo niewielka, okrągła głowa o szerokim, płaskim pysku, który rozciągał się niemal dookoła łba szkarady oraz małych, kaprawych oczkach. Całe jej wielkie cielsko pokryte było czarnym, ciężkim, segmentowym pancerzem, który lśnił w świetle niczym chitynowy płaszczyk żuka.
Kolejna bestia stała na dwóch nogach niczym istota ludzka, jednak w istocie daleko jej było do postaci humanoidalnej. Zamiast torsu posiadała supeł splatanych ze sobą macek przypominających rozzłoszczone węże, które próbowały rozpełznąć się na wszystkie strony. Z początku ciężko było zorientować się czy ów macki były kończynami zastępującymi ręce czy też szyjami, z których każda jedna zwieńczona była miniaturowym czerepem, jednak okazało się, że żadna z tych teorii nie była prawdziwa. W istocie każdy "wąż" zakończony był wyłupiastym, przekrwionym okiem. Ten konkretny gagatek nie był pokryty pancerzem, jednak zdawało się, że nawet go nie potrzebował, gdyż jego skóra była wystarczająco gruba, żeby chronić go przed większością ataków.
Ostatnim w kolejce był najmniejszy stwór na długich, ugiętych nogach w zgarbionej pozie przypominający kangura szykującego się do skoku. Przednie, krótkie łapy zakończone ostrymi pazurami, które służyły mu za podporę i pomoc przy utrzymaniu równowagi, którą znacząco zaburzała ogromna głowa z psykiem przypominającym jednego z wielkich kotów. Była nawet okraszona sztywną szczeciną, która z daleka mogła przypominać sierść czy grzywę.
- Się nie certoli z nami w tańcu... - mruknął kwaśno Miyabi.
Chika rzuciła jeszcze ostatnie, szybkie spojrzenie swojemu narzeczonemu zanim wszyscy jak jeden mąż rzucili się w wir walki. Widok szczupłej, jednak niezaprzeczalnie silnej postawy mężczyzny oraz pewność siebie i opanowanie malujące się na jego twarzy zawsze potrafiło ją w jakiś sposób uspokoić. W chwili obecnej przyszło jej się jednak spotkać z rozczarowaniem. Nie mogła czerpać siły z postaci bruneta, gdyż ten nie prezentował się tak jak zwykle. Jego szczęki wciąż były mocno zaciśnięte, brwi ściągnięte w gniewnym wyrazie, który zdradzał także solidną dozę zdenerwowania. Jego usta były zaciśnięte, przez co stanowiły obecnie niemal pojedynczą, wąską linię. Isami denerwował się i było to po nim widać, jak jeszcze nigdy wcześniej. Kapłan doskonale zdawał sobie sprawę, że znacznie większa część odpowiedzialności za przebieg walki spocznie na jego barkach. Demon nie czuł się kwitnąco, miał już za sobą jedną pokonaną istotę wyższą, musiał rozdzielać swoje siły między utrzymywanie bariery absolutnej, którą wzniósł wokół świątyni, panowanie nad bestiami, które obsadził w rolach strażników za granicą bariery, żeby te nie rozniosły Świątyni w drobny pył a swoimi zdolnościami bitewnymi. Ponad to miał na głowie także bezpieczeństwo dwóch shinobi oraz Sōtangitsune. Następne chwile naprawdę nie miały należeć dla niego do łatwych, ale już pogodził się z tą myślą. Rozpatrywał całą tę sytuację w kategoriach pokuty za to, że nie dopilnował ucznia, w którym pokładał tyle nadziei.
Ochida przysunęła się do niego nieznacznie i delikatnie ścisnęła jego dłoń w geście dodającym otuchy. Zdziwiony brunet podniósł na nią spojrzenie i na moment udało mu się nawet minimalnie rozpogodzić. Jasnowłosa stała dumnie wyprostowana, ostentacyjnie prezentując swoją gotowość na absolutnie wszystko, czym zamierzał obdarzyć ich przewrotny los. Demoniczny pomazaniec doceniał ten gest.
Ten sam gest nie przypadł jednak do gust ani Itachiemu, ani przywódcy lisów, którzy skrzywili się, jakby ktoś siłą wcisnął im w usta piołun. Niemniej, nie mieli jednak teraz czasu na użalanie się i myślenie o ich sytuacjach sercowych. Postanowili odłożyć podobne sprawy na później.
O ile w ogóle doczekają się jeszcze jakiegokolwiek później...
Bestie ruszyły do ataku. Na przód wysunęło się monstrum przypominające kangura, gdyż to pokonywało największe odległości w najkrótszym czasie za sprawą ogromnych skoków. Te przy okazji wywoływały silne trzęsienia ziemi, które znacząco utrudniały utrzymanie pionu. Wojownicy nie pozostawali w tyle. Dwójka ninja oraz srebrnowłosy demon rzucili im się naprzeciw, podczas gdy Isami został z tyłu. Kapłan nie specjalizował się w walkach w zwarciu, a i w konkretnym przypadku istot wyższych dobrze wiedział z doświadczenia, że lepszym pomysłem było obstawanie przy walce z dystansu. Tak było bezpieczniej, skuteczniej i szybciej, jednak nie mógł krytykować swoich kompanów ani za ich niewiedzę, ani za ich konkretne sztuki walki, które może i były skuteczne w świecie, który oni znali, jednak nie przeciwko tak obcym siłom. Większość taijutsu, ninjutsu oraz innych sztuk walki opierały się na kontakcie z przeciwnikiem lub przynajmniej wymagały znacznego zmniejszenia dystansu dzielącego śmiałka i jego wroga. A to niedobrze. W tym konkretnym wypadku nawet bardzo niedobrze. Będzie musiał na nich uważać i ich chronić.
Daichi od razu przyjęła swoją demoniczną postać, wiedząc, że inaczej marne były jej szanse na zadanie chociażby poważnej rany jednemu z potworów. Jeżeli Amane nie certolił się z nimi w tańcu, to ona też nie zamierzała. Nie było sensu zaczynać od "lekkiej broni", sprawdzając, jakie techniki mogły okazać się skuteczne, a jakie nie. Sięgnęła od razu do wyższej półki i wyskoczyła w górę, używając pleców Uchihy jako wyskoczni, kiedy karykaturalny, przerośnięty kangur właśnie lądował i wydawał się pozornie bezbronny i odsłonięty. Zebrała i zmieszała wszystkie chakry natury w jednej dłoni, w której pojawiła się ciemna, skondensowana sfera próżni. Przemknęła między opadającymi bezwładnie, krótkimi przednimi łapami i dotarła do klatki piersiowej potwora, spodziewając się, że ta właśnie część jego ciała może okazać się delikatniejsza niż pozostałe z racji tego, że była tak chroniona i wycofana. Trafiła. Czuła, jak pustka w jej dłoni skręca się, próbując uciec spomiędzy jej palców, jednocześnie wwiercając się głęboko w trzewia istoty wyższej. Pseudo-kangur wrzasnął żałośnie z bólu, kiedy został przyszpilony do ziemi.
Widząc pierwszy, bardzo efektowny atak Isami próbował przekonać się do bardziej pozytywnego myślenia. Może jednak nie będzie tak źle? Koniec końców utknął tu z niebanalnymi kamratami. Jako Kapłan powinien odznaczać się większą dozą wiary, prawda?
W chwilę po tym, jak wstąpił w niego optymistyczny duch, doszedł do niego wrzask dziedzica sharingana, który przywrócił go do rzeczywistości:
- Przejście się zamyka! Amane ucieka! - z trudem udało mu się przekrzyczeć kakofonię powstałą na polu walki.
Jednooki demon zaklął pod nosem, obserwując z daleka, jak jego uczeń w istocie postanowił się ewakuować. Najwidoczniej zamierzał przejść do wyższego wymiaru, aby następnie stamtąd przenieść się na inną część kontynentu i kontynuować wdrażanie swojego chorego planu w życie. Nie zamierzał tu z nimi siedzieć i marnować czas. Był przekonany, że trzy bestie zajmą ich wystarczająco, żeby ci mieli ręce pełne roboty i nie przeszkadzali mu w jego pracy.
Kapłan chciał ruszyć się z miejsca, wykonać jakiś ruch - zrobić cokolwiek, byleby tylko nie stać biernie w miejscu! Nie mógł pozwolić, żeby szatyn zwiał, jednak jego ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Nogi jakby wrosły w podłoże i nie chciały ruszyć się z miejsca. Były tak ciężkie, że nie mógł nawet nimi poruszyć. Walka dopiero się rozpoczynała, a on już opadał z sił. Widocznie, kiedy wcześniej upierał się, że sam zmierzy się ze swoim podopiecznym, znacząco przecenił swoje możliwości. Wciąż nie doszedł do siebie po ostatnim rytuale, a ponad to musiał dzielić swoje siły między dwoma polami bitwy, z czego jedno było bardzo odległe i z tej racji trudne do kontrolowania. Czuł, jak istoty wyższe, które ustawił za barierą chroniącą Świątynię zaczynały się denerwować i niecierpliwić. Z czasem dziczały coraz bardziej, domagając się wolności. Obijały się o wzniesioną zaporę i zaczynały atakować siebie nawzajem. To znacząco utrudniało mu skupienie się na tym, co działo się tuż przed jego nosem, gdyż wciąż przecież był odpowiedzialny za Świątynię. Żałował, że nie mógł w stu procentach oddać się rozgrywającej się przed nim walce, gdyż sam uważał, że wtedy byłby z niego lepszy pożytek.
Krzyknął krótko i upadł, kiedy poczuł, że jeden z kwarcowych kamieni stanowiących filary bariery został prawdopodobnie rozdeptany przez jednego z potworów. Splunął krwią. Na moment pociemniało mu przed oczami, kiedy ledwo co udało mu się uniknąć wylądowaniem twarzą w błocie. Osłona osłabła i stała się teraz chwiejną konstrukcją, w której utrzymanie musiał wkładać jeszcze więcej energii niż dotychczas. Szczęście mu nie dopisywało. Nie mógł nawet chwili odpocząć w klęku podpartym, gdyż jego ręce wylądowały w żrącej kałuży. Brunet szybko podniósł się na kolana z sykiem. Ból fizyczny z powrotem przywrócił go do teraźniejszego momentu.
Ochida walczyła jak lew, usilnie próbując powiększyć ranę zadaną najszybszej bestii. Próbowała ją dopaść i ugodzić w zranione miejsce, co w rezultacie możliwe, że mogłoby pozwolić przebić ją nawet na wylot, jednak ta broniła się zacięcie i nie chciała dać się wziąć z zaskoczenia po raz drugi. Miyabi w tym czasie ubezpieczał jej tyły i próbował odganiać się od dwóch pozostałych przeciwników. W takim wypadku pozostała tylko jedna osoba, która mogła zdziałać coś w sprawie uciekiniera.
Uchiha doskoczył do Amane, pozostawiając resztę spraw w rękach swoich kamratów. Liczył, że ci zrozumieją, że ten nie uciekał, ale zwyczajnie przechodził z jednego frontu walki na drugi. Zdawał sobie sprawę, że jeśli obłąkany, niedoszły Kapłan zdoła dać nogę, będzie już pozamiatane. Nie mógł na to pozwolić.
W chwili obecnej oddałby wiele za nogi kangurzego monstrum lub przynajmniej za możliwość skakania na podobne odległości. Itachi pozostawał jednak jedynie człowiekiem, toteż nie potrafił przemieszać się tak szybko i nawet pomimo natychmiastowej reakcji nie udałoby mu się dopaść chłopaka z kwiatami i ptasimi piórami wpiętymi we włosy na czas. Z tej racji zdecydował się cisnąć w jego kierunku kunaiem z przyczepioną do niego wybuchową notką. Eksplozja nastąpił tuż przed tym, zanim prowizoryczny pocisk zdążył wylądować w innym wymiarze. Otagowana broń śmignęła tuż nad ramieniem adepta. Przez moment długowłosy nie widział w chmurze powstałego dymu, co też stało się z jego przeciwnikiem. Atak wyglądał na skuteczny, jednak ten nie łudził się, że miał do czynienia z kimś na poziomie niezbyt dobrze wyszkolonego genina. Nie było nawet mowy o tym, żeby tak banalne posunięcie, które miało posłużyć tylko i wyłącznie jako rozproszenie, mogło zdziałać jakieś większe cuda.
Po chwili dym jednak opadł i wśród jego wciąż wirujących zwojów geniusz Konohy mógł dopatrzeć się złotego blasku wielkiego wachlarza, na którym zostały wymalowane dwa goniące się pawie i który posłużył chłopakowi jako zasłona. Amane opuścił wachlarz i spojrzał znad jego krawędzi nienawistnie na człowieka, który ośmielił się chociażby usiłować pokrzyżować mu plany. Brunet z niepokojem zauważył, że czarna plama na jego twarzy rozrastała się coraz bardziej i to w zastraszającym tempie. Ponad to, wybuch zdołał zniszczyć jego ubranie, między innymi poszarpać rękaw jego kimona, które teraz odsłaniało przedramię pokryte podobnymi, ciemnymi wykwitami. Działo się z nim niezaprzeczalnie coś niedobrego... Wyglądało to tak, jakby szatyn był pożerany od wewnątrz przez jakąś nietypową chorobę.
Niedawny ulubieniec Isamiego zacisnął gniewnie szczęki i nie zamierzał puszczać takiej zniewagi płazem. Zamachnął się swoim wachlarzem, wzbijając przy tym potężny strumień wiatru, który uderzył w potomka Madary niczym rozpędzony autobus. Niemniej, temu udało utrzymać się w pionie dzięki odpowiedniemu przepływowi chakry. Dziedzic sharingana osłonił oczy przedramieniem i udało mu się to rychło w czas, gdyż chwilę później poczuł pierwsze, cienkie igły, które zaczęły kaleczyć jego skórę, wbijając się głęboko w ciało. Z początku nie mógł się zorientować, czym został zaatakowany, gdyż szatyn wcale nie używał standardowych senbon czy innych narzędzi. Okazało się, że ninja został zasypany cienkimi, ledwo widocznymi igłami zrobionymi z lodu. Doszedł do wniosku, że Amane jako Amefurikozō, duch bawiący się w deszczu, musiał biegle posługiwać się elementem wody. Kontrolował krople, deszcz, który zesłał na swojego oponenta i znacząco ochłodził go przy pomocy podmuchu wznieconego wachlarzem, kreując w ten sposób lód. Trzeba było mu przyznać, że było to sprytne posunięcie i nie wymagało nawet posiadania kekkei-genkai, jakim było panowanie nad lodem.
Z początku niegroźny atak szybko przybrał na intensywności, do tego stopnia, że Uchiha ledwo mógł ustać na nogach, a całe jego ciało paliło od głębokich rozdarć i nakłuć. Czuł, jak ciepła krew spływa mu po rękach, nogach i całym ciele. Desperacko próbował chronić jedną ręką oczy, a drugą, chociaż w minimalnym stopniu, brzuch, jednak zdawał sobie sprawę, że zbyt długo nie wytrzyma w takiej pozycji. Pozostawanie pod ciągłym ostrzałem lodowych igieł nie było zbyt dobrym rozwiązaniem. Z chęcią użyłby zwykłej podmiany, jednak w chwili obecnej deszcz zmrożonych iglic był zbyt gęsty, żeby móc wyswobodzić się z niego jednym, zwinnym skokiem. W tym wypadku musiał ratować się w jakiś inny sposób. Tylko jaki? Nie był mistrzem stawiania barier, tak jak Chika czy Isami. Nawet Shisui był od niego lepszy w te klocki. Musiał znaleźć jakieś inne rozwiązanie. Byle szybko.
Możliwe, że w gorącej sytuacji przemówiła przez niego w jakimś stopniu desperacja, a może to zwyczajnie przyzwyczajenie, kiedy zdecydował się sięgnąć po tę konkretną technikę. Była ona bolesna, ale przy tym skuteczna jak diabli. Rzadko kiedy zdarzyło się, żeby przy jej użyciu coś poszło nie po jego myśli, choć prawdą też było, że zazwyczaj wzbraniał się przed jej używaniem aż do czasu, kiedy faktycznie zaczynało się robić nieciekawie. Teraz jednak tak było. Aktywował technikę wzrokową tak jak zwykle i spodziewał się wyjść z patowej sytuacji obronną ręką, jednak wyglądało na to, że fakt, iż właściwie nie mierzył się jeden na jednego z żadnym trudnym przeciwnikiem od czasu pojedynku z shinigami, wpłynął na to, że ten zapomniał, iż przecież nie był już tak sprawny jak przed spotkaniem z bożkiem śmierci. Czuł się w pełni żywy, a odczuwany ból tylko utwierdzał go w przekonaniu, że wciąż nie należał do dziedziny umarłych, jednak ten sam ból przytępił również jego niezwykły umysł, sprawiając, że ten porwał się z motyką na księżyc.
Shinobi bowiem próbował aktywować Susanoo, nawet jeśli posiadał tylko jedno oko, a do tej specjalnej techniki potrzebne było dwoje oczu z mangeknyou sharinganem. Gdyby rozchodziło się o kogoś innego, wszystkie starania nieszczęśnika zapewne spełzłyby na niczym, jednak w tym konkretnym wypadku chodziło o nikogo innego jak o geniusza Liścia, toteż sytuacja prezentowała się zgoła inaczej. Chakra Itachiego faktycznie zmaterializowała się na moment tak, jak miała to zawsze w zwyczaju, jednak nie zrobiła to w typowy, kontrolowany sposób. Czerwona poświata zapłonęła dookoła jego osoby niczym gigantyczne płomienie, chroniąc go przed lodowymi igłami oraz powodując przy tym niewyobrażalny ból. Uchiha zatoczył się, łapiąc się za głowę i wrzasnął z bólu. Jego krzyk przetoczył się nad całym polem walki i zdawało się, że nawet istoty wyższe zmartwiały na moment, zdezorientowane przez ten nagły i niespodziewany dźwięk. To z kolei stworzyło dogodną możliwość do działania dla jasnowłosej i przywódcy lisiego klanu.
Długowłosy miał okropne wrażenie, jakby każda jedna komórka w jego ciele wypełniła się wartkim strumieniem chakry, który teraz je rozsadzał. Jego oko pulsowało jak szalone i najpierw zdawało się usilnie starać wbić głęboko w czaszkę i połączyć w jedną, spójną masę z mózgiem, a następnie na przekór próbowało zerwać się z łańcucha nerwu wzrokowego i wyjść na zewnątrz. Susanoo nie przyjęło swojej standardowej formy zbroi, ale płonęło chaotycznie dookoła niego, robiąc z niego żywą pochodnię.
Niedoszły Kapłan zaprzestał ataku i znów osłonił się wachlarzem. Przez chwilę obserwował swojego przeciwnika, nie wiedząc, co się dzieje. Wbrew pozorom, demony nie interesowały się i nie znały za bardzo na sztukach ninja, a przede wszystkim nie posiadały strzeżonych informacji o specjalnych zdolnościach poszczególnych rodów. Szatyn miał tylko mgliste pojęcie o sharinganie i z całą pewnością nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielką moc niosło ze sobą to szczególne kekkei-genkai.
Krew spłynęła po policzku bruneta i zabarwiła jego widnokrąg, otaczając go różową mgiełką przy jego krawędziach. Ninja starał się oddychać równo i głęboko, żeby się uspokoić, jednak to nie było takie łatwe. Zdawało mu się, że sam zaserwował sobie gorszą dawkę bólu i cierpienia niż jego przeciwnik. Świat kołysał mu się przed oczami i przede wszystkim był rozmyty i niewyraźny, jakby potomek Madary spoglądał na niego przez folię. To było szczególnie niebezpieczne, gdyż rozmyte pole widzenia mogło uczynić z niego łatwiejszą ofiarę i skutecznie utrudnić trafienie wroga.
Zielonooka stanęła w miejscu jak wryta, z daleka rozpoznając płomienie chakry otaczające jej koalicjanta . Aż uchyliła usta ze zdziwienia i nie mogła uwierzyć, że udało mu się aktywować Susanoo, używając do tego tylko jednego oka. Może nie było ono w swojej najlepszej formie, jednak liczył się sam fakt, że chakra zmaterializowała się i odpowiedziała na wezwanie swojego użytkownika. Wyglądało zatem na to, jakoby obecnej głowie rodu Uchiha udało się przewyższyć swoimi zdolnościami, a przede wszystkim zacietrzewieniem i niezłomnością nawet swojego protoplastę.
Dziewczyna drogo przypłaciła tę chwilę nieuwagi. Bestia, którą udało jej się wcześniej zranić, wzięła na niej odwet i wymierzyła jej potężne kopnięcie jedną z wielkich, kangurzych nóg. Ochida nie zdążyła nawet krzyknąć. Wzniosła się wysoko ponad ziemię, lecąc bezwładnie daleko i wysoko z racji tego, że nie miała się nawet na czym zatrzymać, gdyż dookoła było absolutnie pusto. Zdawało jej się, że słyszała trzask własnych łamanych kości i możliwe, że to nawet tłumaczyłoby metaliczny posmak krwi, który zagościł w jej ustach. Podczas lotu na całe szczęście udało jej się jednak złożyć odpowiednie pieczęcie i przywołać swojego chowańca. Dzięki temu w końcowej fazie swojego lotu wylądowała na grzbiecie białego wilka, a nie w małym jeziorku czarnej, żrącej substancji. Z trudem chwyciła się długiej sierści Goro, ostrożnie windując się do pozycji siedzącej, moszcząc się na nim jak na koniu.
- Na litość dobrego Kazuhiko i tajemniczość Mikoto! - zawołało zwierzę barytonem, który odbił się echem od ścian jej czaszki. - Co tu się, do ciężkiej cholery, wyprawia?! - zdumiał się. - Czy ty choć raz nie mogłabyś mnie przywołać na popołudniową herbatę zamiast krwawą jatkę jeszcze przed wieczornym wydaniem wiadomości?! - sapnął.
- Nie marudź - wycedziła słabo kobieta. - Nie jestem koneserem herbaty - sarknęła, uśmiechając się z trudem i ostrożnie sięgnęła do swojego pasa z broniami, za który zatknięty miała także kałamarz z atramentem i bambusowy pędzel do kaligrafii.
- Właśnie widzę - Goro wciąż się boczył. - To może już najwyższy czas, żeby odstawić kawę, co? - przewrócił wielkimi, żółtymi ślepiami. - Może dzięki temu udałoby się choć odrobinę uspokoić twoją nadpobudliwość i niezwykły entuzjazm, jakim pałasz do pakowania się w kłopoty raz za razem? - burknął.
- W cuda wierzysz? - zaśmiała się niemrawo, kreśląc drżącą dłonią pierwsze znaki na przeciwnym przedramieniu.
Atrament jakby wgryzł się w jej skórę. Jasnowłosa syknęła, kiedy wymalowane znaki zaczęły nabrzmiewać i puchnąć jak oparzenia. Pobliskie żyły nabiegły atramentową czernią i uwydatniły się spod alabastrowej skóry. Nie było to zbyt przyjemne, jednak wystarczył zaledwie moment, żeby ta mogła poczuć już zbawienne działanie demonicznych run, które drastycznie przyspieszały proces gojenia się jej ran.
- Trzymasz się jakoś? - zapytał przezornie chowaniec.
- Pytanie! - prychnęła, poprawiając się na jego grzbiecie. - No, mój drogi! Koniec tego dobrego! Zaczynamy prawdziwy bal! - zawołała buńczucznie, spinając wilka piętami niczym wierzchowca.
Goro posłusznie ruszył z miejsca, drapiąc rozmokła, grząską ziemię długimi pazurami. Daichi dobyła miecza i wzniosła go wysoko nad głowę, gotując się do zadania ciosu. Jej nietypowy mierzyn wyskoczył wysoko i rzucił się na pokracznego, dwunogiego potwora z oczami ulokowanymi na długich wypustkach przypominających macki. Wilk zgarnął kilka z nich i przegryzł je, a jego jeździec ściął kolejne przy użyciu katany. W powietrze wzniósł się wysoki, przesycony bólem wrzask bestii, która omal została oślepiona do reszty.
- Nasze szeregi stają się coraz liczniejsze! - zawołał srebrnowłosy, uskakując przed kolejnym atakiem osobliwego, przerośniętego kangura.
- Kopę lat, kitsune - przywitał się chowaniec dziewczyny, odzywając się bezpośrednio w głowie demona.
- Sōtangitsune - poprawił go urażony tym umniejszeniem Miyabi.
- Co za różnica? - gdyby mógł, Goro wzruszyłby ramionami. - Dla mnie i tak na zawsze pozostaniesz małym liskiem. Jedni są więksi od drugich. Takie są już prawa natury. Pogódź się z tym wreszcie, kitsune! - zakrzyknął wilk, po czym ponownie rzucił się w wir walki.
Demoniczny Kapłan w tym czasie również nie próżnował. Pomimo jego szybko pogarszającego się stanu i doskwierającego wyczerpania, udało mu się usidłać istotę wyższą, która poruszała się niczym krab. Złote liny oplatały znaczącą większość z jej odnóży, a Isami ciągnął za ów liny, starając się wciągnąć potwora do otwartej pieczęci, która mogłaby go wysłać do miejsca, z którego został przywołany. Przywódca lisów zastanawiał się przez chwilę, jakim cudem było to możliwe, że ktoś o tak mizernej posturze jak jednooki demon mógł odznaczać się tak niepojętą siłą. Wszak w pojedynkę stawiał niebanalny opór jednemu z monstrów, usidlił go i powoli, lecz systematycznie przyciągał go coraz bliżej pieczęci. Spanikowany krab próbował odpełznąć, uciec, jednak miał z tym widoczne problemy - po części dlatego, że jego nogi zjeżdżały się do środka za sprawą lin, przez co ten tracił równowagę, a po części przez szaloną siłę bruneta, który zaparł się tak, jak tylko mógł i nie zamierzał odpuścić swojej zdobyczy.
Ręce Kapłana płonęły z bólu. Nie dość, że były poparzone przez kwas z wyższego wymiaru, to w dodatku ten teraz siłował się z jedną z istot z ów wymiaru. Złoty sznur wyślizgiwał mu się spomiędzy mokrych od jego własnej krwi palców, jednak ten nie poddawał się. Wkładał w swoje zadanie tyle siły, ile tylko mógł. Z drugiej strony sam jednak nie mógł uwierzyć, że przyszło mu uciekać się do siły fizycznej. Nie uważał się za przesadnie krzepkiego, dlatego musiał posiłkować się dodatkowymi źródłami mocy w postaci demonicznych znaków wymalowanych na jego ciele. Wraz z tym, jak zużywał coraz więcej sił i słabł, znaków ubywało.
Amane nie podobała się ta sytuacja. Był nazbyt świadom, jak krucha była jego obecna przewaga. Nie przypadło mu do gustu to, jak dobrze radzili sobie jego przeciwnicy. Najwyraźniej słowa aroganckiej dziewczyny musiały mieć w sobie także trochę prawdy, a więc ich tytuły nie wzięły się znikąd i nie zostały im przypasowane za bezcen. Widocznie wszyscy tu obecni faktycznie zasłużyli na miano wielkich wojowników i udowadniali to raz za razem, niemal z każdym kolejnym zadanym ciosem lub sprawnym unikiem.
Czas było położyć tej sprawie kres. I tak stracił na nich już zdecydowanie zbyt dużo czasu. Chłopak nie miał w zwyczaju łapania kilku srok za ogon, gdyż wiedział, że niedokończone sprawy zazwyczaj dość szybko wychodziły w praniu i stawały się niemożliwie uciążliwe, jednak miał swoje priorytety, do których dążył. Było mu to nie w smak, ale musiał się wycofać i zająć się faktycznym wdrażaniem swojego planu w życie. Po drodze powinien zgarnąć jeszcze więcej mocy i siły, która przy następnym spotkaniu upierdliwych opozycjonistów, pozwoliłaby mu się ich pozbyć lub przynajmniej ich unieszkodliwić.
To nie tak, że szatyn z kwiatami i ptasimi piórami był rządny krwi. Tym bardziej krwi swoich bliskich, którzy niejako przez dość długi czas zastępowali mu rodzinę. Nie chciał ich zabijać. To dlatego na pierwszy ogień rzucił pojedynczą bestię, która tylko miała ich zająć i dać mu czas na ewakuowanie się. Właściwie to pragnął odwlekać starcia z nimi tak długo, jak to tylko było możliwe. Nie chciał ich krzywdzić, bo i sam nigdy nie zaznał z ich strony żadnej dotkliwej krzywdy. Ponad to planował stworzyć nowy, lepszy porządek rzeczy i chciał, żeby jego bliscy także mogli z tego skorzystać. On sam skorzystałby na tym lepiej, gdyby po przeprowadzeniu rewolucji nie okazałby się opuszczony i samotny jak palec.
Miyabi był dla niego jak starszy brat, który potrafił dokuczać i droczyć się, jednak w gruncie rzeczy był pomocny. Lis świadczył mu wsparciem, jakiego zawsze szukał u drugiej osoby. Radził mu mądrze, kiedy ich cyniczne rozmowy zaczynały kręcić się wokół poważniejszych tematów z racji swojego wieku, jednak nie oznaczało to, że kitsune tym samym w jakikolwiek sposób starał się uprościć życie młodszego. Zazwyczaj mówił zagadkami, rzadko kiedy zdarzyło mu się powiedzieć coś bezpośrednio, przez co Amefurikozō wciąż musiał się głowić nad prawdziwym sensem jego słów. Nie dało się jednak przy tym zaprzeczyć, że miało to też swoje plusy. Dzięki nieustannej praktyce, Amane stał się mistrzem czytania między wierszami oraz skutecznego kodowania ukrytych wiadomości w pozornie prozaicznych komentarzach.
Daichi robiła mu z kolei za przybraną siostrę. Jasnowłosa zawsze się nim interesowała, jednak nie w ten specyficzny sposób, jakim przeciwne płcie wykazują sobą zainteresowanie. Zwyczajnie dopytywała o niego, nigdy nie przeszła obok niego niezainteresowana, bez słowa. Wspierała, trenowała, motywowała. Adept szybko się do niej przywiązał, jednak nigdy nie był o nią zazdrosny. Wiedział o zażyłościach łączących ją z Isamim i nigdy mu to nie przeszkadzało, nie życzył sobie zmienić ów porządku rzeczy. Szatyn miał słabe pojęcie o tym, jak wyglądają zdrowe relacje między członkami rodziny, ale zgadywał, że w taki właśnie konkretny sposób odnosiłby się do siostry, gdyby tylko jakąś faktycznie miał.
Z jakiejś racji w obecnej chwili nawet Uchiha wydał mu się stosunkowo bliski, a przynajmniej nie obojętny. Rozpatrywał go w kategoriach irytującego absztyfikanta, który zalecał się do jego siostry. Z jednej strony sam fakt, iż ten interesował się Ochidą sprawiał, iż wstąpienie przez nich na ścieżkę rozejmu brzmiało jak czysta abstrakcja, bo przecież "braterski" instynkt ochronny nakazywał mu odganiać wszelkie potencjalne zagrożenia od Chiki. Z drugiej jednak... jakby się tak zastanowić, to nie był to znowu aż taki zły chłopak. Niegłupi. Był... wyzwaniem, które Amane potrafił docenić. Rozrywką, rywalem, którym oficjalnie gardził, ale w głębi duszy cieszył się z jego bliskości, gdyż tylko ona potrafiła wzbudzić w nim taką dziką nienawiść, zazdrość czy radość, kiedy udało mu się dopiąć swego przed brunetem. Fakt, iż wciąż mógł wykrzesać z siebie takie płomienne uczucia świadczył o tym, że nie był jeszcze zmartwiały w środku, a w jego wypadku to było bardzo ważne, gdyż czasami nie czuł się dużo bardziej żywy niż statyczny głaz obrośnięty mchem. Poza tym, ostatecznie ich "spór" istniał tylko w jego głowie, tak długo, jak ten pamiętał, aby w kółko zapewniać samego siebie, że miał jakieś powody do spoglądania krzywo na Itachiego. Ci dwaj byli od siebie skrajnie różni, jednak niedoszły Kapłan miał silne przeczucie, że udałoby im się znaleźć jakąś wspólną płaszczyznę porozumienia, gdyby tylko nad tym popracowali. Możliwe, że w ów poszukiwaniach trzeba byłoby uwzględnić jakieś środki pośrednie i wspomagające, tak jak to było ostatnim razem, kiedy spędzili wspólnie wieczór w obstawie zatrważającej ilości pustych flaszek po sake.
No i ostatni był jego mentor. Isami pełnił mu rolę nauczyciela, ale przy tym także pocieszyciela, który znosił jego wrzaski i okresy zwątpienia w siebie po bolesnych i trudnych rytuałach próbnych, kolejnych wtajemniczeniach. Był troskliwym, jednak odległym rodzicem, ojcem, który zmieniał zakrwawione bandaże i sprawdzał temperaturę zimną dłonią na czole, a z drugiej strony po kryjomu przyglądał się postępom swojej pociechy, pozwalając mylić się jej i wyciągać wnioski z własnych porażek. Kapłan Demonicznej Świątyni był tak przeraźliwie potężny, imponował mu swoimi zdolnościami i wiedzą. Był niemal idolem, którego chciał naśladować i w którego ślady chciał się udać. Amane zdawał sobie sprawę, że jednooki demon był jedynym, który nigdy z niego nie zrezygnował ani nawet w niego nie zwątpił, nawet kiedy on sam nie był już pewien, co do własnych zdolności. Pamiętał, kiedy przybył po raz pierwszy do Świątyni i spodziewał się zostać odesłany z kwitkiem, możliwe, że nawet szykował się usłyszeć jakieś szyderstwa i zuchwałe śmiechy, jednak zamiast tego wszystkiego został przyjęty z otwartymi ramionami - może nie dosłownie, gdyż brunet zawsze zostawał dość oszczędny w gestach, jednak brak wylewności pod tym względem nie był aż takim wielkim problemem. Wiekowy demon nie musiał tulić go codziennie do snu, żeby dać mu do zrozumienia, że pokłada w nim wielkie nadzieje.
A on go zawiódł. Z całą pewnością go zawiódł i rozczarował. Nie mógł nawet zgadnąć, co Isami mógł teraz o nim myśleć. Zapewne przeklinał go i pluł sobie w brodę, że też kiedykolwiek wpadł na pomysł, żeby stawiać wszystkie demony niezależnie od pochodzenia na równi ze sobą. Zdradził go. Odwrócił się od niego. Napluł na rękę, która go karmiła i która zawsze czekała na niego wyciągnięta w geście pomocy, kiedy ten jej potrzebował. To było straszne. Czuł się przez to jak niewdzięcznik. Próbował przejść ponad targającymi nim emocjami, jednak to było takie silne! Niemal niemożliwe do opanowania - jak sztorm czy inne, dzikie, niebezpieczne zjawisko pogodowe! Próbował przekonać sam siebie, że robił to, co robił w celach wyższych, dla ogólnej idei dobra i poprawy dobrobytu, w imię sprawiedliwości i równości, których w tym świecie brakowało, jednak z drugiej strony wciąż trawiły go wyrzuty sumienia.
Adept nie wracał nigdy w rodzinne okolice, mimo iż wiedział, że zostałby bohaterem w tamtych stronach. Przecież był pierwszym nisko urodzonym demonem, który miał realną szansę zdobyć tytuł Demonicznego Kapłana! Co za zaszczyt! Niemniej, nie mógł znaleźć w tym nic pocieszającego. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego krewniacy nie zawsze brali jego stronę. Ileż to razy był zniechęcany do dalszych trudów? Jak bardzo utrudnili mu oni życie zanim w świat poszła wiadomość o jego niesłuchanym sukcesie? Ano właśnie. Sukces miał wielu ojców, tylko porażka była sierotą. Co za szkoda. Brzydził się tymi, którzy byli z nim tylko na dobre. A co, jeśli w ostateczności nie udałoby mu się objąć tego zaszczytnego urzędu? Ci, którzy stoją po twojej stronie tylko wtedy, kiedy dzieje się dobrze są nieprzewidywalni. Nie można im ufać. To materialiści. Marne istoty szukające szybkiej i łatwej korzyści, nawet jeśli ta miałaby przyjść do nich za sprawą cudzej krzywdy. Isami był inny. Był na dobre i na złe. Chwalił i kiwał głową z uznaniem, kiedy trzeba było, a kiedy indziej w ciszy wysłuchiwał desperackich krzyków i zagradzał wyjście z pokoju, kiedy już chciałeś zerwać się do wyjścia i zostawić wszystko za sobą, żeby ów wszystko waliło się i paliło bez ciebie. Był pierwszą autentyczną, godną zaufania istotą na jego drodze. Był niezastąpionym przyjacielem i opiekunem, któremu on wbił teraz nóż w plecy.
Możliwe, że nawet dosłownie, jeśli Kapłan nie będzie miał wystarczająco szczęścia i nie zostanie zabity przez jedną z istot wyższych.
Szatyn z kwiatami i ptasimi piórami we włosach był w rozdarciu. Próbował wmówić sobie, że jest zdecydowany, że wiedział, czego chce i wiedział, do czego dążył, jednak jego drżące, zimne, wiążące się w supły wnętrzności utwierdzały go w innym przekonaniu. Czuł się zagubiony, a cienki głos rozsądku podważał jego wartości i zamiary. Jego umysł był pełny niespokojnych, galopujących niczym dzikie rumaki myśli, przez co ten nie mógł w pełni skupić się na walce.
Na litość wszystkich bogów Wysokiej Równiny, przecież on nie chciał zabijać nikogo z jego bliskich! Bo jak niby miałby osiągnąć spokój w erze pokoju opłaconej śmiercią, spłukaną krwią najbliższych?
Teraz przyglądał się, jak płomienista, zmaterializowana chakra otulała jego przeciwnika. Z jedynego oka, które pozostało długowłosemu spływała stróżka krwi. Amefurikozō widział coś podobnego po raz pierwszy. Na moment krótszy niż jedno mgnienie stanął zszokowany w miejscu, jednak szybko udało mu się opanować. Zaczynało robić się nieciekawie. Wyglądało na to, że jego wrogowie zaczynali grać na poważnie i zdecydowali się sięgnąć po ukryte asy w rękawie. To z kolei oznaczało jedno. Trzeba było się zmywać i zakończyć to rozdanie możliwie jak najszybciej.
Amane zamachnął się swoim złotym wachlarzem raz jeszcze. Tym razem z jego łączeń pofrunęły długie, stalowe senbon. Shinobi wciąż stał rozchwiany, widocznie trawiony bólem i nie wyglądał na skupionego. Szatyn liczył, że jeśli ten prymitywny atak nie okaże się skuteczny, to przynajmniej pozwoli mu lepiej poznać właściwości i funkcje tego nowego, dziwnego tworu, który otulił potomka Madary. Chłopak nie spodziewał się niczego spektakularnego. Koniec końców miał przed sobą tylko człowieka, więc nie mógł wymagać zbyt wiele. Ku jego zdziwieniu jednak metalowe iglice odbiły się z brzdękiem od płonącej ściany chakry, jakby mogła to być faktyczna zbroja. Adept po raz pierwszy miał okazję widzieć tak precyzyjny i kontrolowany przepływ energii, który pozwalał na manipulację jej charakterem materialnym. Miało tego, jakby wciąż nie zdziwił się wystarczająco, dziedzic sharigana postanowił uraczyć go kolejną dawką niecodziennych zdolności. Bowiem z prawej strony chaotycznej zbroi wyłoniło się coś na kształt dźwigni, co z czasem zaczęło przypominać szkielet ludzkiej ręki coraz bardziej i bardziej. Koścista łapa szybko przecięła powietrze i ruszyła w jego kierunku, żeby następnie zacisnąć swoje gigantyczne palce o ścisku imadła wokół całego jego ciała, tym samym wyciskając oddech z jego płuc. Nie mógł nabrać tchu. Szybko zaczął się dusić.
- W żadnym razie go nie zabijaj! - doszedł go wrzask jego mentora.
Uchiha potrząsnął głową, jakby nagle mu się w niej zakręciło i sapnął ciężko, jednak posłusznie rozluźnił nieco uścisk, mimo iż wizja uduszenia lub zwyczajnie zgniecenia ich problemu jak robaka była wielce kusząca.
Dlaczego? Szatyn nie mógł pojąć, dlaczego jego nauczyciel wciąż się za nim wstawiał, dbał o niego, nawet kiedy ten go zdradził i obrócił się przeciwko jego naukom. Po cholerę to robił? Czy to przypadkiem nie było nielogiczne? Pieprzony, demoniczny bodhisattwa się znalazł, psiamać! Cholerna reinkarnacja miłosiernego, oświeconego Jizo, z którego los wyjątkowo okrutnie sobie zakpił, zamykając go w przeklętym pojemniku demonicznego ciała.
Kapłan był bardziej zorientowany w temacie kekkei-genkai z racji swojego wieku i ilości zasłyszanych plotek, ale także faktu, iż miał tę wątpliwą przyjemność spotkać się z Madarą twarzą w twarz w przeszłości aż kilkakrotnie. Z daleka rozpoznał kaleką formę Susanoo i domyślił się, iż powodem, dla którego brunet nie mógł walczyć tak efektownie, jak zapewne sobie tego życzył, był fakt, iż nie posiadał obojgu sprawnych oczu.
- Trzymaj go! Wytrzymaj! - krzyknął demon, doskakując do ninja.
W takim wypadku widział tylko jedno rozwiązanie dla tej patowej sytuacji. Sam uważał, że nie było z niego zbyt wiele pożytku w walce lub przynajmniej mogli mieć więcej pożytku z w pełni sprawnego Itachiego niżby zmęczonego Kapłana walczącego na dwa fronty. Możliwe, że to, co zamierzał zrobić zakrawało na szaleństwo - w szczególności biorąc pod uwagę warunki, w jakich przyszło im się znaleźć - jednak i tak cieszył się już opinią skończonego wariata, więc w sumie, co mu szkodziło?
- Trochę zaboli - uprzedził, przenikając swobodnie przez Susanoo. - Ale będzie warto. Obiecuję - dał słowo i zbliżył się do człowieka, po czym położył jedną dłoń na jego lewej części twarzy, przykrywając jego niewidzące oko. - Resztę zostawiam w twoich rękach - uśmiechnął się rozbrajająco.
Serce długowłosego zdążyło tylko zabić mocniej, kiedy nagle jego ciałem wstrząsnęła druga, potężna dawka bólu. Miał wrażenie, jakby Isami coś wyrwał bezpośrednio z jego wnętrza i zarazem wcisnął mu coś do głowy. Jakby zrobił w nim dziurę, a później zatkał ją jakimś przypadkowym śmieciem, który akurat nawinął mu się pod rękę. Jakby shinobi mógł być pluszową, sflaczałą zabawką, którą z braku laku wypchano słomą, kiedy wata się skończyła.
Szybko jednak przekonał się, że jego pierwsze wrażenie było bardzo mylne. Demon bowiem wcale nie chciał zrobić mu krzywdy ani "napchać go byle czym". Dziedzic sharingana znów poczuł ciepło spływające po policzku, tym razem z drugiego oka, a kiedy z trudem je rozlepił... ku swojemu zdziwieniu odkrył, że znów mógł widzieć! Z początku jego widok był bardo nieostry, a ból rozsadzający gałkę oczną i ciągnący się po sznurku nerwu wzrokowego aż do mózgu był przejmujący i paraliżujący, jednak to nie było aż tak ważne! Na litość wszystkich siedmiu bożków szczęścia, wrócił mu wzrok!
Nie wiedział tylko o tym, że teraz dookoła jego dotychczas ślepego oka malowały się demoniczne znaki, które wsiąkały w jego skórę niczym atrament w papier. Wraz z tym, jak jego ciało absorbowało demoniczne runy i ich moc, jego wzrok poprawiał się. Ale to nie był koniec! Oko odzyskało swoją pierwotną sprawność! Chłopak czuł równą dystrybucję chakry potrzebną do kontroli dojutsu, która przepływała przez oboje jego oczu. Ku swojemu ciężkiemu szokowi, zorientował się, że może aktywować sharingana, a nawet mangenkyou sharingana w obu oczach, tak jak przed pojedynkiem z shinigami! To z kolei przekładało się na fakt, iż odzyskał pełną kontrolę nad swoim Susanoo. Płomienista chakra przybrała zbitą formę zbrojnego wojownika ze wzniesionym mieczem w dłoniach, która okryła swojego użytkownika. Uchiha poczuł się tak wspaniale, poczuł taki przyjemny zastrzyk siły, energii i pewności siebie, że nagle wszelkie wcześniejsze trudy walki wydały mu się być niczym. Oto narodził się na nowo. Odzyskał jedną ze swoich najpotężniejszych technik i zamierzał zrobić z tego należyty użytek, tym bardziej, że jego Susanoo przypominało rozmiarami istoty wyższe. W końcu pojedynek przeciwników o podobnych rozmiarach!
Kapłan w tym samym czasie padł ciężko na ziemię, jednak nie stracił przytomności. Jego oko również krwawiło, jednak ten, dla odmiany, ten wcale nie czuł się lepiej. Teraz był już zupełnie ociemniały. Wyłączył się z walki z Amane i w pełni skupił się na kontrolowaniu odległych bestii strzegących Demonicznej Świątyni. Był wykończony, a jego ciało i umysł wyły z bólu. Pierwszy raz przez te wszystkie, długie lata swojego życia czuł się tak bliski swojego przeznaczenia. Zdawało mu się, iż niemal czuł paskudny, cuchnący oddech bożka śmierci na karku, jednak wiedział, że nie mógł się jeszcze oddać pokusie oddania się w jego szponiaste łapska. Padł na rozmokły grunt i nie miał siły się ruszyć. Nawet oddychanie przychodziło mu z trudem. Leżał na plecach z rękami szeroko rozrzuconymi i wpatrywał się niewidzącymi oczami w szare niebo, na które świt zaczął wpełzać swoimi pierwszymi bladymi promieniami. Niemal wszystkie demoniczne znaki zniknęły już z jego ciała, przez co ten wydawał się jeszcze bledszy niż zawsze.
- Miyabi, przejmij go ode mnie! - zakrzyknął Itachi, chcąc zmienić w walce z potworami lisa, który miał poważne problemy z nabraniem tchu.
Srebrnowłosy podniósł głowę i widząc Susanoo po raz pierwszy zdziwił się nie na żarty. Ostatecznie jednak przytaknął i doskoczył szybko do swojego poplecznika, przejmując na wpół zemdlałego adepta. Postanowił dla pewności spętać go jednym ze swoich zaklęć ograniczających, gdyż zdawał sobie sprawę, że ten konkretny delikwent wciąż mógł narobić im wielu kłopotów, nawet jeśli wyglądał, jakby jedną nogą był już w krainie snów.
Długowłosy włączył się do walki, wspomagając zielonooką i jej wilka. Na przystawkę wybrał sobie poważnie rannego potwora przypominającego kangura. Kiedy ten skierował się przeciwko niemu, potężna dłoń wzniosła się w górę i czekała na odpowiedni moment, żeby opaść. Bestia skoczyła, zamierzała zmiażdżyć swojego przeciwnika, jednak potomek Madary okazał się być zwinniejszy. Złapał istotę wyższą za gardło i cisnął nią o ziemię, a następnie ciął ją prosto od torsu do końca brzucha mieczem Totsuka. Kreatura nie wydała przy tym nawet jednego okrzyku, nie zdążyła - a nawet jeśli było inaczej to został on zagłuszony przez huk uderzenia i potężne wstrząsy gruntu. Tylko gigantyczne, kangurze nogi drgnęły jeszcze w tiku pośmiertnym.
Amane mógł wyglądać na ledwo przytomnego, na śniętego, jednak jako adept aspirujący na Demonicznego Kapłana nauczył się radzić i szybko odzyskiwać siły po podobnych przeżyciach. Zdawało się, że coś mu umknęło, możliwe, że na chwilę odleciał, czego zaraz szybko pożałował, gdyż nie tylko zaczęła mu wracać świadomość, kiedy był już spętany, ale zaledwie kilka metrów od niego leżał jego drogi mistrz, który wyglądał, jakby oglądał wywróconymi oczami obraz wieczności i nicości. To zrodziło w nim wodospad nieokiełznanych emocji, które uderzyły w niego z siłą rozpędzonej ciężarówki. To nie tak miało być. To wszystko nie tak miało wyglądać! Dlaczego jego mentor postanowił poświęcić się dla jakiegoś człowieka? Dlaczego właśnie on?! Owszem, szatyn postawił się swojemu nauczycielowi, jednak jego intencją nigdy nie było odebranie mu życia.
Wcale nie żałował tego, co zrobił. Chciał zmienić porządek rzeczy na tym świecie, uczynić go lepszym miejscem do życia. Rozumiał, że nie wszyscy mogli popierać jego pomysł od samego początku, ale jak niby jego opiekun miał się teraz przekonać o jego racjach, kiedy ten odszedł już do zupełnie innego wymiaru, do którego Amane nie miał wstępu? Do tajemniczej, mglistej dziedziny, nad którą władzę w pełni sprawował wyłącznie shinigami? Jak jednooki demon mógł żyć i cieszyć się ów życiem w lepszym świecie, kiedy był już martwy?!
Nie żałował tego, co zrobił. Nie widział w następstwach swoich czynów swojej winy. Bo on przecież chciał dobrze. To ten przeklęty ninja zrujnował jego plan. Nie mógł dopatrywać się w tym, co się stało własnej winy, gdyż w innym wypadku prawdopodobnie oszalałby z żalu. Z tej właśnie racji skupił całą swoją złość i nienawiść na shinobi, za którego jego mistrz zdecydował się zginąć.
Nie żałował tego, co zrobił. Przekonywał i utwierdzał się w tym przekonaniu raz za razem jednocześnie kumulując w sobie gniew, który miał w niedługim czasie eksplodować w nim w widowiskowy sposób niczym beczka prochu.
I on myślał, że między nim a Uchihą mogła nawiązać się jakaś nić porozumienia? Dobre sobie. Wolne żarty.
Tylko szkoda, że jemu jakoś wybitnie nie było do śmiechu.
Teraz żałował, naprawdę cholernie żałował, że nie zabił go już za pierwszym razem, kiedy nasłał na ich drużynę Akamatę i Byakko. Z początku jego celem było jedynie wykradzenie Chiki, która z całą pewnością nie powinna obracać się w takim niezdrowym towarzystwie. Plan się nie powiódł, jednak uznał, że to nie problem. Wszak wtedy tylko testował swoje zdolności.
A mógł przyłożyć się do pracy od samego początku i mieć od razu ten problem z głowy... Niestety, okazał się zbyt niedbały lub zwyczajnie zbyt miękki. Teraz trzeba było to nadrobić.
Z nawiązką.
Zagotowało się w nim z wściekłości i żalu. Tak silne emocje szybko przywróciły go do rzeczywistości i odgoniły zamroczenie. Zacisnął mocno dłonie w pięści. Czarne plamy na jego ciele znów zaczęły się rozrastać, jego białka wypełniły się płynną czernią. Adept poległego Demonicznego Kapłana ryknął wściekle emanując przy tym tak potężną i złowieszczą energią, której pozazdrościć mogłoby mu same istoty wyższe. Zaklęcie spisane na cienkiej wstążce białego materiału, którym został spętany, pękło i straciło swoją moc. Amane wpadł w furię.
Wszyscy zatrzymali się jak na komendę i odwrócili się, aby zorientować się, co było źródłem tego nieludzkiego wrzasku. Daichi osłupiała.
- Stracił nad sobą panowanie... - wydusiła z trudem.
- Jego demoniczna natura przejęła nad nim władzę - dodał Goro. - No patrz, a ja naiwnie myślałem, że zdążę wrócić do domu jeszcze przed kolacją... - westchnął. - Wygląda na to, że zabawimy tu na trochę dłużej, skoro nasz niepokorny młodziak przechodzi bardzo gwałtowny okres buntu - ironizował, tak jak to miał w zwyczaju, mimo iż dziewczyna czuła, jak wilk spina pod nią mięśnie.
Nawet on się bał. No to pięknie.
Zapowiada się na to, że czekają ich naprawdę wykańczające balety.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz