czwartek, 17 sierpnia 2017

ROZDZIAŁ X


Z czasem strażnicy Mikoto przyzwyczaili się do obecności człowieka w ich szeregach. Wciąż nie podchodzili do tego faktu zbyt entuzjastycznie, jednak nauczyli się z tym jakoś radzić, gdyż w gruncie rzeczy nie był to przecież znowu aż taki wielki problem. Od taki kamień w bucie. W przeszłości pokonywali już znacznie bardziej uciążliwe przeciwności losu, toteż w tym wypadku nie powinni narzekać, a właściwie cieszyć się, że tym właśnie razem ów los postanowił obejść się z nimi nieco łaskawiej. Mimo to jedni znosili jednak ów uwierający kamień lepiej, inni gorzej. Jin, dla przykładu, nie zwracał no to uwagi prawie wcale, podczas gdy Aoishi borykał się już z całkiem sporymi odciskami i zadrapaniami będących efektem owego kamienia i z tejże racji wciąż zdarzało mu się malowniczo krzywić.
Itachi właśnie kończył swoją wartę. Zbliżył się do leżącego na ziemi, odwróconego do niego plecami Sochiro, który jak zwykle miał pełnić poranną zmianę, jednak nim zdążył chociażby dotknąć szermierza, ten energicznie skoczył na równe nogi. Pomimo dalekiej drogi, jaką już przebyli oraz wczesnej pory, ten wyglądał rześko i świeżo. Uchiha nawet polubił srebrnowłosego. Z jakiś niezrozumiałych powodów darzył go czymś w rodzaju uznania. Nie miał jeszcze okazji zobaczyć go w akcji, ale podświadomie czuł, że najstarszy ze strażników był nieprzeciętnie utalentowany i wytrenowany. Za przyjazną maską uśmiechu skrywał wieloletnie doświadczenie i obycie w fachu. Był wesoły i pogodny, jednak nie pajacował tak, jak to czasem zdarzało się brunetowi, w którego włosach pobłyskiwały niebieskie pasma, kiedy zamieniał się w królową dramatu. Kiedy ninja z Konohy przyglądał się przez dłuższy czas swojemu zmiennikowi zwrócił szczególną uwagę na jego oczy, które przypominały dwa jeziora rozpuszczonego srebra. Z łatwością można było doszukać się w nich stoickiego opanowania i pewności siebie. Nie umknęło także jego uwadze, że te srebrne jeziora zawsze pozostawały chłodne, nawet kiedy jego usta rozciągał delikatny uśmiech, a rysy twarzy łagodniały.
Wysoki szermierz skinął mu głową w minimalistycznym geście powitania. Nie odezwał się jednak ani słowem. Można było to tłumaczyć tym, iż nie chciał obudzić wciąż śpiących kompanów, jednak chłopak zdawał sobie sprawę, że ci zwyczajnie nie mieli, o czym rozmawiać. I tak było właściwie zawsze. Jego obecność w jakimś stopniu była tolerowana, jednak nie oznaczało to, że mógł już ucinać sobie luźne i spontaniczne pogawędki z demonami. Oczywiście nie wyruszył w podróż do Demonicznej Świątyni, żeby plotkować, a gadulstwo nie leżało w jego naturze, jednak dręczyło go kilka nieznośnie ciążących, niezadanych pytań, na które chciałby poznać odpowiedzi, żeby zaspokoić palącą potrzebę wiedzy. Czuł jednak, że to wciąż było za wcześnie, a nie chciał niepotrzebnie wystawiać na próbę dopiero co nawiązującej się znajomości. Wszak wciąż stąpał po cienkim lodzie.
- O – wyrwało się Sochiro. – Sokół – mruknął pod nosem.
Zaskoczony Itachi odwrócił się, orientując się, że mężczyzna wpatruje się w jakiś punkt za jego plecami. W istocie, tuż przy jednej ze ścian lektyki Mikoto stała klatka z pięknym, dumnym ptakiem na miniaturowej żerdzi, który wpatrywał się ciekawsko w chwilowo jedynych dwóch niepogrążonych we śnie obozowiczów wielkimi, czarnymi, bezdennymi studiami oczu. Brunet z miejsca poznał, że nie był to zwyczajny ptak. Po pierwsze, do jednej z jego nóg został przymocowany niewielki rulon papieru, a po drugie, w jego ślepiach mógł dopatrzeć się zbyt wiele inteligencji, która nijak nie pasowała do zwykłego, pospolitego zwierzęcia. Przeszło mu przez myśl, że „demoniczne bóstwo” mogło wykorzystywać sokoła podobnie jak i on sam wykorzystywał kruki.
Chłopak zdziwił się nie na żarty. Jakim cudem udało mu się nie dostrzec zwierzęcia w klatce wcześniej? Dałby sobie rękę uciąć, że jeszcze parę chwil temu nie było go tutaj. Wyglądało więc na to, że Mikoto musiał wystawić go ze swojej lektyki. Tylko jak udało mu się to zrobić na tyle cicho i sprawnie, żeby ninja się nie zorientował? Ponad to, gdyby to właśnie tajemnicza persona przewożona w zamknięciu wystawiła go na zewnątrz ze swojego powozu, oznaczałoby to, że ptak znajdywał się tam od samego początku. Na to jednak było stanowczo za cicho. Sokół przez cały czas ich podróży nie odezwał się ani razu.
- No tak, wypadałoby się zaanonsować… - srebrnowłosy mruknął bardziej do siebie i skierował swoje kroki do klatki. W powietrzu zawisło nieme pytanie. Szermierz nie musiał się nawet odwracać i patrzeć na Uchihę, żeby wiedzieć, że ten nie za bardzo rozumiał, co się dzieje i co ten miał na myśli wypowiadając te właśnie słowa i, oczywiście, chciał jak najszybciej zmienić ten porządek rzeczy ku swojemu komfortowi psychicznemu. – Wyślę wiadomość do Isamiego, że jesteśmy już niedaleko – wyjaśnił. – Ten oczywiście wie o tym, że przybędziemy, jednak damy mu znać nieco wcześniej zanim bezpośrednio pojawimy się na jego wycieraczce, żeby mógł się przygotować – odezwał się przyciszonym głosem i sięgnął do klatki uwalniając ptasią nogę od skrawka pergaminu, który następnie rozwinął w dłoniach. Ku zdziwieniu bruneta papier okazał się być czysty i śnieżnobiały. Póki co żaden, nawet pojedynczy znak nie został na nim nakreślony.
- Isamiego? – powtórzył zbity z tropu. Nie słyszał jeszcze, żeby ktoś wcześniej wspominał to imię.
- To znaczy głównego kapłana Demonicznej Świątyni – sprostował srebnooki sięgając do przytroczonej do pasa niewielkiej torby i wyjmując z niej kałamarz z atramentem oraz pędzel do kaligrafii. – Jeżeli spodziewałeś się jakiś ekscesów podczas podróży to wybacz, że cię rozczarowaliśmy swoją „normalnością” i „przyziemnością” – wyszczerzył się krzywo, zaczepnie. – Gwarantuję ci jednak, że Isami zrekompensuje ci to wszystko. On jest… trochę bardziej niecodzienny niż my – zafrasował się, szukając odpowiednich słów. – Bardziej „demoniczny”, jak zapewne wy, ludzie, byście to określili – przewrócił oczami – albo zwyczajnie nawiedzony – wzruszył ramionami. – Taka prawda – mruknął obojętnie w odpowiedzi na wysoko uniesione w zdziwieniu brwi chłopaka. – Isami jest trochę…
- …pogrzany – wtrącił się wciąż zaspany Aoshi, który najwyraźniej musiał obudzić się za sprawą głosu swojego sprzymierzeńca.
- Dokładnie – zgodził się starszy ze strażników, na co Itachi zdziwił się po raz kolejny. Był zaskoczony, że wydawanie takich osądów przychodziło mu z taką łatwością. – Ale co się dziwić… W końcu jest taki, a nie inny przez to, jaki sprawuje urząd – rozwinął papier na kolanie, starając się, żeby ten nie nasiąknął poranną rosą. – Na jego miejscu pewnie nie skończyłbyś lepiej. W sumie to i tak godne podziwu, że wciąż jeszcze trzyma się po tylu latach sprawowania posługi jako główny kapłan – zauważył. – Po pewnym czasie ci po prostu stają się kompletnymi wariatami, z którymi nie ma kontaktu – dodał w gwoli wyjaśnienia dla ninja, który łapczywie chłonął nową wiedzę i informacje.
- I tak już jest szalony – prychnął niebieskooki, układając się nieco wygodniej i zakładając jedną rękę pod głowę. – Wieszczy i bredzi, drze się, krwawi z każdej dziury w ciele i żyje w swoim własnym, urojonym świecie – rzucił pogardliwie.
- Ale obecnie jest jedynym, który może pełnić rolę pośrednika między nami a siłami wyższymi – wtrącił Sochiro. – Poza tym, tak jak już powiedziałem, w mojej opinii wciąż trzyma się całkiem nieźle. Żaden z adeptów nie jest jeszcze w stanie samodzielnie przeprowadzić rytuału, więc cała odpowiedzialność i czarna robota ląduje na jego barkach.
- No słowem ma przesrane, no – burknął brunet, w którego włosach pobłyskiwały niebieskie pasma. – Było mu więc zostać kimś innym, a nie kapłanem… Nie wiem, mógł se sklep otworzyć na przykład…
- A czy słyszałeś kiedykolwiek, żeby on narzekał? Isami wydaje się całkiem spełniony w swojej roli i zadowolony z tego, co robi – Itachi rzucił okiem na znaki naniesione na pergamin przez szermierza tylko po to, żeby zorientować się, że żaden z nich nie wygląda dla niego znajomo i nijak nie może rozwikłać treści wiadomości. Na moment krótszy niż pojedynczy oddech pozwolił sobie nawet rzucić okiem wspomaganym sharinganem na niezrozumiały tekst, jednak to nijak nie pomogło. Pomimo tego, iż zrobił to błyskawicznie, najstarszy ze strażników i tak został zaalarmowany. Uśmiechnął się nieco pobłażliwie pod nosem. – To demoniczne pismo – wyjaśnił. – Mamy swój własny język, którego żaden człowiek nie jest w stanie zrozumieć ani się nauczyć – rzucił krótkie, ukradkowe spojrzenie chłopakowi.
- Nawet jeśli ten posiada sharingana – dodał zgryźliwie Aoshi, który aż zmusił się do podniesienia powiek i potraktował bruneta nieprzyjaznym spojrzeniem. Moment, w którym Uchiha aktywował swoją technikę wzrokową przyprawił go o nieprzyjemne dreszcze, ponownie przypominając o Madarze kontrolującym demony oraz o niebezpieczeństwie, jakie niosło ze sobą to szczególne kekkei-genkai.
- To kwestia krwi – odezwał się nieco bardziej przyjaźnie srebrnooki. – Bez krwi demona płynącej w twoich żyłach nie będziesz w stanie tego zrozumieć. Tak to już po prostu działa – wzruszył ramionami. – To taka klauzula poufności obejmująca sprawy prywatne istot wyższych – zaśmiał się nieco złośliwie pod nosem. – Pismo bogów działa w ten sam sposób. Po prostu nie może zostać zrozumiane przez ludzi – oświadczył tym razem już bez dozy złośliwości czy kpiny w głosie.
Uchiha obrzucił spojrzeniem wiadomość raz jeszcze zanim demon zwinął papier ponownie w rulon, przymocował go w ptasiej nogi i wypuścił sokoła, który jakby intuicyjnie wybrał kierunek. Pismo demonów nie miało w sobie nic z delikatnych kształtów, jakim charakteryzowało się pismo ludzkie. Kolejne znaki wyglądały jakby były poszarpane, jak przypadkowe konstelacje nerwowo kreślonych, ostrych niczym sztylety linii i kleksów, z których możliwe, że nie wszystkie zostały wykonane celowo. Papier prezentował się niczym czarno-biały chaos, w którym nie dało rozróżnić się nawet pojedynczych kolumn czy wierszy, w których ustawiały się kolejne znaki. Wszystko to wyglądało chaotycznie i niespójnie, bez żadnego składu i ładu, jednak brunet nie śmiał wątpić, że ktoś jednak musiał być w stanie znaleźć w tym jakiś sens i Sochiro nie nakreślił tego atramentowego bałaganu dla zabawy, wciskając mu jakieś tanie kity. Poza tym i tak nie miał żadnego powodu, żeby robić go w konia, prawda?
- Ona potrafi czytać demoniczne pismo – srebrnowłosy odezwał się ponownie, jakby czytając w myślach człowieka. – Potrafi też mówić w naszym języku – dodał niczym dumny rodzic oświadczający innym, że jego dziecko nauczyło się jeździć na rowerze szybciej niż jego rówieśnicy. – Nie wszyscy jednak w jej klanie to potrafią. Bądź co bądź niektórzy z nich to tylko zwyczajni ludzie… - rzucił obojętnie.
Brunet skinął głową na to stwierdzenie, przetrawiając wszystkie podane informacje oraz wyciągając własne wnioski. Odruchowo spojrzał na wciąż pogrążoną we śnie dziewczynę i nie powstrzymał delikatnego grymasu, który sam wcisnął mu się na usta. I miał niby uwierzyć, że ona sama kiedyś by mu o tym powiedziała? Niedoczekanie… Przynajmniej utwierdził się w przekonaniu, że dobrze zrobił decydując się, żeby towarzyszyć jej w tej wyprawie. Dzięki temu nie tylko mógł mieć na nią oko i być pewnym, że ta nie zbliży się zanadto do demonicznych szermierzy, a ich odnowiona relacja nie pogłębi się za bardzo, ale przy tym z każdym dniem dowiadywał się coraz to nowych i ciekawszych rzeczy, które zmieniały jego światopogląd i to, w jaki sposób zapatrywał się na swoją sojuszniczkę.

***

Demoniczna Świątynia przerosła wszelkie wyobrażenia Uchihy. Chłopak przez lata pełnienia służby w szeregach shinobi zwiedził większą część kontynentu, miał okazję podziwiać monstrualne budynki – zarówno te, które wciąż były w użytku, jak i te zupełnie zapomniane, ukryte gdzieś w głuszy, w ciszy popadające w ruinę i zapomnienie. Nie snuł żadnych domysłów ani nie pozwalał sobie na żadne założenia, ba, nawet niczego w gruncie rzeczy nie oczekiwał, gdyż, jak nauczyła go praktyka, było to zwyczajnie bez sensu. Zawsze starał się zachowywać swoje chłodne, neutralne opanowanie, a brak rozczarowania czy też zupełnie odwrotnie, zachwytu warunkami, przygodnymi podróżnikami czy sytuacją były w tym pomocne. Chciał najzwyczajniej w świecie wychodzić naprzeciw rzeczywistości w jej najczystszej postaci, będąc pewnym, że ta nie potrzebuje żadnych upstrzeń malowanych ręką jego wyobraźni. Cierpliwie czekał aż teraźniejszość ześle mu to, co zostało mu przeznaczone, jednak w obecnej sytuacji nawet sławetny „człowiek-posąg”, jak to czasami złośliwie przezywał go Teleporter, uchylił usta ze zdziwienia i niedowierzania.
No i doczekał się. Los zesłał mu i postawił go naprzeciw Demonicznej Świątyni.
Demoniczna Świątynia była ogromna, wręcz niepojęcie, szalenie wielka. Górowała na szczycie kamiennego wypiętrzenia nad zieloną doliną, na którą pierwsza, najbardziej okazała, a zarazem najlepiej ufortyfikowana brama rzucała długi i głęboki cień. Ogrodzenie składało się z kamiennych, łupanych skał, które tylko gdzieniegdzie zostały złączone ze sobą zaprawą w miejscach, w których kamienne bloki nie łączyły się ze sobą wystarczająco ściśle. Sama brama składała się z trzech masywnych odrzwi wykonanych z ciemnego drewna, wysokich na dobre piętnaście metrów. Nad zewnętrznymi drzwiami rozciągał się niewielki, spadzisty dach, a nad środkowym wejściem, które przewyższało swoje dwie bliźniaczki po bokach o kolejne kilka dobrych metrów, rozciągał już znacznie większa i bardziej rozłożysta osłona, która przykrywała dwie poprzednie. Zakończenia krokwi zdobione były mosiężnymi melizmatami, głównie w motywach florystycznych, podczas gdy krawędzie wrót wysadzane były brązem i przyozdobione różnymi, fikuśnymi, impresjonistycznymi wzorami, z których jeden płynnie przechodził w drugi, tak, że ciężko było rozróżnić, gdzie jeden się zaczynał, a drugi kończył. W miejscu łączenia belek zostały wpasowane metalowe kwiaty o miniaturowych środkach i długich, wąskich płatkach, które niepokojąco kojarzyły się ze sztyletami. Nad głównym przejściem zawieszony został biały sztandar, u którego szczytu górowała czerwona, sześcioramienna gwiazda składająca się z dwóch wpisanych w siebie trójkątów. Gwiazda dookoła została otoczona czerwonymi znakami, a dla odmiany czarne przechodziły dokładnie przez jej środek. Poniżej mieściło się kolejnych kilka czarnych znaków, a na nich została umieszczona wielka, czerwona pieczęć. Owe znaki nakreślone zostały w demonicznym piśmie, przez co Itachi przeklinał w duchu, że nie mógł rozwikłać ich znaczenia, gdyż miał niepokojące przeczucie, że uciekało mu coś ważnego.
Przed bramą mieścił się niewielki, drewniany taras, na którym pielgrzymi strudzeni wspinaczką po koślawych, kamiennych schodach, jakie trzeba było pokonać, aby dostać się na szczyt wzniesienia, mogli chwilę odpocząć i wyrównać oddech. Taras ogrodzony był przez masywną, drewnianą balustradę, a w każdej z jej rogów umieszczony został miedziany smok z głową lwa w postaci nieruchomego strażnika.
Drużyna wspięła się po schodach, których, jakimś dziwnym cudem, zdawało się przybywać wraz z tym, ile drogi na szczyt już pokonali. Pomimo tego, że każdy z członków wyprawy był nienagannie wysportowany, ekipa dotarła do celu zziajana i z ostrym kłuciem zmęczenia pod żebrami. Brunet przełknął z trudem lepką, zbryloną ślinę, ocierając pot z czoła i opierając się zmęczony ramionami o własne uda, starając się wyrównać przyspieszony oddech.
- Przecież wiedział, że przyjdziemy…! – wydusił z trudem oburzony Aoshi. – Cholerny wariat! Mógł darować sobie te badziewne pułapki… tylko wydłużył nam drogę! – irytował się.
- Trochę ruchu dobrze ci zrobi – zaśmiała się dziewczyna, opierając się o balustradę.
- Jak tylko spotkam tego pogrzanego kretyna to mu osobiście znajdę tę brakującą piątą klepkę, a potem wsadzę mu ją do dupy, tak, żeby wbiła mu się, cholera, w kręgosłup i utkwiła tam na dobre, żeby już jej więcej nie stracił, bo… - zaczął odgrażać się niebieskooki.
- Ta, tak sobie mów – prychnął Sochiro, który po raz pierwszy zsunął bandanę z czoła i otarł perlącą się linię włosów. – I tak nic nie możesz mu zrobić… - zauważył. – Zresztą… daj spokój. Pewnie Isami zwyczajnie zapomniał zdjąć bariery. Założę się, że ma masę innych, ważniejszych spraw na głowie, więc można mu to wybaczyć. No i nie da się nie zauważyć, że pierwsza z barier jest w gruncie rzeczy dziecinnie prosta do pokonania, wystarczy zaledwie trochę uporu maniaka i czasu, więc nie masz, na co narzekać – przewrócił oczyma. – Lepiej módl się, żeby pamiętał zdjąć inne pieczęci, bo w przeciwnym wypadku będziemy musieli się trochę napocić…
- Ale mógł nam nawet tego oszczędzić… - burknął najbardziej postawny z szermierzy, cały czas obstając niezmiennie przy swoim.
W czasie, w którym demony spierały się ze sobą, dziedziniec sharnigana poczuł się bardzo nieswojo. Zaalarmowany rozejrzał się po okolicy, żeby zaraz zorientować się, że środki kwiatów mieszczące się w łączeniach belek wszystkich trzech przejść były w istocie… oczami. Jakby tego było mało, owe oczy miały różne kolory, poruszały się niezależnie od siebie, a nawet mrugały. Dwa najbliższe, zielone i fioletowe, przyglądały mu się ciekawsko, nieufnie i podejrzliwie zarazem.
Ale to znowu nie koniec. Kiedy odwrócił się, zauważył, że smoki z głowami lwów znów stały zwrócone do niego przodem, a więc musiały obrócić się o sto osiemdziesiąt stopni. Ich otwarte paszcze nie poruszały się, żadna łapa czy ogon nie śmiały nawet drgnąć, jednak oczy były już całkowicie ruchome i obserwowały go uważnie.
- To kto puka? – zapytała jasnowłosa.
- Na mnie nie patrz! – srebrnooki szermierz zamachał rękami w proteście, jakby się czegoś obawiał.
Nim zdążyły paść kolejne protesty główne odrzwia same się odemknęły z potępieńczym jękiem. Zza masywnego drewna wyłoniła się drobna, niewysoka postać, która uśmiechnęła się serdecznie, jednak z pewną dozą szaleństwa kryjącą się w drżących kącikach ust.
- Dobrze was znów widzieć – odezwał się nowoprzybyły niskim, głębokim, wibrującym głosem, który wprawiał swoim brzmieniem słuchaczy niemal w trans, w którym ci łaknęli słuchać go więcej i więcej. – Nawet ciebie, Aoshi, pomimo że przyznałeś, iż planujesz dość bolesne zabiegi na mojej osobie – jego uśmiech nabrał bardziej drapieżnego wyrazu, kiedy obnażył w nim nienaturalnie ostre i drobne zęby, które znacznie bardziej przypominały wilcze, szczególnie za sprawą długich kłów i drobnych siekaczy.
Ninja z miejsca zorientował się, kim był mężczyzna, mimo iż ten jeszcze mu się nie przedstawił. Nie miał złudzeń, co do tego, że właśnie stał przed nim Isami, kapłan Demonicznej Świątyni.
Isami był stosunkowo niewysokim brunetem, którego włosy sięgały mniej więcej połowy jego klatki piersiowej. Wśród nich pobłyskiwały purpurowe i burgundowe pasma, które widoczne były tylko w ostrych promieniach słonecznych, a więc były dużo trudniejsze do zauważenia niżby kolorowe pasma we włosach braci pełniących rolę straży przybocznej Mikoto. Kapłan nosił włosy spięte w wysoki koński ogon, kilka luźnych pasm okalało jego szczupłą, bladą twarz, w której zdecydowanie wyróżniały się ciemne, pełne usta i oczy tak zapuchnięte, podkrążone i nabiegłe krwią, że aż przykro było patrzeć. Domniemany wariat wyglądał, jakby nie spał od tygodni lub jakby wdał się w jakąś bójkę w podrzędnej spelunie przy podłym bimbrze, w wyniku której zgarnął dwie, dorodne śliwy. Uchiha wątpił jednak, żeby ktoś pokroju osoby, która wyszła im na powitanie, mogła wdawać się w jakieś bójki. Isami bowiem był dość wątły i szczupły, żeby zwyczajnie nie powiedzieć chudy. Zdecydowanie nie cechował się mocną budową wojownika ani nawet przysadzistą budową okolicznego króla pijalni. Jego wręcz chorobliwa chudość rzucała się w oczy nawet pomimo jego obszernego ubrania, na które składało się tradycyjne, czarne kimono wykonane z najwyższej jakości jedwabiów i satyn, co można było z łatwością stwierdzić choćby po delikatnym połysku materiałów, który cechował drogocenne materiały. Najbardziej intrygujące w jego postaci było jednak to, że kapłan posiadał tylko jedno oko i było ono złote. Drugie było ślepe i rozmyte, zupełnie jak u potomka Madary. Ponad to lewą stronę jego twarzy oraz szyję pokrywały demoniczne znaki. Niestety, bez dokładnego przypatrywania się Itachi nie mógł stwierdzić czy owe znaki zostały tylko namalowane pędzlem, czy były też wytatuowane. Nie chciał jednak narażać się komuś, z tego co rozumiał, tak wysoko postawionemu gapiąc się na nieznajomego niczym na artefakt wystawiony za szybą na wystawie.
Aoshi zmieszał się i spuścił wzrok, pozostawiając sytuację bez komentarza, co przecież było dla niego tak nienaturalne. Najwyraźniej jego narzekanie i groźby nie miały sięgnąć uszu demonicznego kapłana. Drobniejszy brunet uśmiechnął się na to krzywo półgębkiem.
- Cóż, jeśli mam być już szczery, a zawsze taki jestem – podkreślił – to przyznam, że nie zdjąłem bariery, bo cię zwyczajnie nie znoszę – wyznał, a zaraz potem wybuchnął gromkim śmiechem, który odbił się echem od kamiennych ścian. – Przykro mi, że wszyscy musieliście cierpieć z powodu mojego braku zamiłowania do jednego z waszych towarzyszy – skłonił się w geście przeprosin do pozostałych dwóch szermierzy i dziewczyny. Łypnął przy tym ciekawsko okiem na człowieka. – Pozwólcie zatem, że wynagrodzę wam to sytym posiłkiem i niebanalnym winem – obiecał. – Zapraszam do środka – z zadziwiającą łatwością pchnął monstrualnie wielkie wrota, odsłaniając wewnętrzny dziedziniec świątynny, na którym jakimś cudem stała już barwna lektyka Mikoto. – Wasz pan jest w swoim pokoju – zakomunikował, odwracając się z powrotem w stronę zabudowań.
Ninja nawet nie próbował zrozumieć, jakim cudem demoniczne bóstwo pokonało schody w rekordowym tempie i to w dodatku przez nikogo niezauważone, prawdopodobnie z własną lektyką na plecach – bo jak inaczej ta mogłaby się znaleźć na wewnętrznym dziedzińcu Świątyni? Długowłosy nie potrafił znaleźć odpowiedzi na to pytanie i nawet nie zadawał sobie zbyt wiele trudu, aby to zrobić, gdyż w gruncie rzeczy nie było w tym sensu. Z nieznośnym bólem i niezadowoleniem, powoli i opornie zaczynał przyjmować do wiadomości, że świat demonów jest pełen zagadek, które nie objawią przed nim swoich tajemnic jeszcze przez długi czas. Jedne z nich już poznał i obeznał się z nimi, na temat kolejnych miał swoje spekulacje i snuł domysły, jednak pozostawały też takie, które stały dla niego pod znakiem zapytania i nie pomagał tu nawet fakt, że był geniuszem, gdyż, jak widać, czasami nawet umysł geniusza to za mało. Szczególnie, jeśli rozchodziło się o sprawy tak nieoczywiste, skrzętnie ukryte, niemal mistyczne jak zachowania, zdolności, obyczaje i tradycje istot nadprzyrodzonych.
Skierowali się do przysadzistego, niskiego budynku, który przytłaczał ciężarem swojej imponującej konstrukcji. Belki nośne dachu i filary wyglądały solidnie, jednak były tak potężne, że istota tak maleńka jak przeciętny człowiek czuł się nieswojo, czuł niezrozumiałą obawę, jakoby cała konstrukcja mogła zaraz zawalić mu się na głowę, mimo iż nie dało się słyszeć nawet pojedynczego, żałosnego jęku protestu budynku, który mógłby uskarżać się na wieloletnie stanie w jednym miejscu niesione porywistym, zimnym wiatrem.
Zostawili obuwie w genkanie i przeszli dalej, w głąb Świątyni, podążając za przewodnictwem kapłana, który zaprosił ich do jednego z wielu pokoi. W pomieszczeniu czekał już na nich nakryty stół z parującymi, kusząco pachnącymi potrawami, a razem z nimi kilka innych kolejnych osób.
- Cieszcie się zasłużonym posiłkiem – odezwał się Isami, kłaniając się płytko. – Moi adepci dotrzymają wam towarzystwa, aby zapewnić wam rozrywkę. Mam nadzieję, że mi wybaczycie, jednak ja muszę zająć się przygotowaniami do ceremonii i muszę się już oddalić – poinformował gości, po czym nie czekając na ich odpowiedź zwrotną, wyszedł, zaciągając za sobą bambusowe drzwi, na których czaple wymalowane na ryżowym papierze wyginały się przy wodopoju niczym w erotycznym tańcu.
- Witamy serdecznie – odezwał się siedzący na matach tatami młodzieniec o ciemnobrązowych włosach, w których pobłyskiwały stalowe pasma. We włosy wetknięte miał świeże kwiaty oraz ptasie pióra. – To zaszczyt móc was gościć ponownie – skinął głową nowoprzybyłym. – Nazywam się Amane i mam nadzieję, że pozwolicie mnie i moim towarzyszom, Yoshiemu, Orochiemu oraz Saku, umilić wasz dzisiejszy wieczór – pokrótce wskazał na swoich kompanów, przedstawiając ich.
Amane siedział w niedbałej pozie ubrany w elegancką, krwistoczerwoną, jedwabną szatę przetykaną złotą i pomarańczową nicią. Jej górna krawędź zwieńczona została burym futrem, które miękko otulało kościste, odsłonięte ramiona swojego właściciela. Młodzieniec trzymał w jednej dłoni potężny, pozłacany wachlarz, na którym zostały wymalowane dwa goniące się pawie. Operował nim z niebywałą lekkością, a brunetowi przeszło przez myśl, że ów wachlarz może być czymś znacznie więcej niżby tylko nietypową ozdobą lub przedmiotem służącym do ochładzania się. Amane miał delikatne rysy twarzy i pełne, ciemnoczerwone usta o nietypowym złotym poblasku, jakby skrzące się drobiny odpadły od wachlarza i jakimś cudem przylgnęły tylko i wyłącznie do jego warg. Jego przystojną, choć wciąż dość dziecięcą twarz szpecił jedynie prawy kącik ust, który z jakiejś racji był sczerniały, zupełnie jakby ten był najzwyczajniej w świecie zwęglony albo jakby chłopak borykał się z raną trawioną przez gangrenę. Spojrzenie jego niebieskich oczu, które przywodziły na myśl zmrożone jeziora, było łagodne, jednak mieszkało w nich także coś okrutnego. Z tej racji Itachi nie wątpił, że młodzieniec ten pomimo swojej powierzchownie spokojnej prezencji mógł ulegać namiętności popadania w gniew.
Następnym wspomnianym był Yoshi. Yoshi trzymał się znacznie na uboczu, zajmował zacieniony kąt pomieszczenia, zupełnie jakby nie chciał zostać dostrzeżony. Niemniej jednak jego bladoczerwone włosy i białe sznureczki, które miał w nie wplecione skutecznie przyciągały uwagę, toteż jego próby spełzły na niczym. Chłopak ubrany był w obszerne spodnie stanowiące komplet z krótką bluzką, która odsłaniała jego brzuch. Jego ubrania były w podobnej tonacji kolorystycznej jak jego poprzednika, a więc dominowały wśród nich czerwień, czerń i złoto. Misternie wyszywane ozdoby na materiale w zadziwiający sposób łączyły się z niemniej misternymi tatuażami pokrywającymi boki jego ciała. Yoshi na głowie nosił coś, co do złudzenia przypominało złotą tiarę lub kolię z niewielkim, czerwonym kamieniem umiejscowionym dokładnie pomiędzy jego brwiami. Całe jego usta były sczerniałe, co nadawało mu niezdrowego wyglądu. Jego twarz była dużo bardziej sucha, a rysy ostrzejsze niż u Amane. Zdystansowane, nieufne spojrzenie czystej akwamaryny padało na gości z głębokich cieni jego równie głęboko osadzonych oczu.
Kolejnym z adeptów, stojący tuż za Amane, był Orochi. Wysoki i szczupły brunet, którego końce włosów lśniły czystą i głęboką czerwienią. Orochi nosił czerwone kimono o dość nietypowym, mało popularnym kroju. Jego pas ściśle obwiązywała czarna, nabijana ćwiekami przepaska. Mogła ona służyć jako pas podtrzymujący katanę u boku, jednak z jakiejś racji Uchiha wątpił, żeby którykolwiek z adeptów kiedykolwiek dzierżył w ręku miecz. Niemniej jednak nie oznaczało to, że ten głupio sklasyfikował stojących przed nim młodzieńców jako zwykłe i nieszkodliwe dzieciaki. Patrzył w ich puste, zimne oczy i choć naprawdę ciężko było mu się do tego przyznać nawet samemu przed sobą, czuł narastający niepokój, a nawet grozę. Coś mu podpowiadało, że nawet i bez broni białej uczniowie Isamiego byli na swój własny sposób wystarczająco niebezpieczni. Wszak nie tylko ostrza potrafiły ranić, prawda?
Prawy kącik ust Orochiego był tak samo sczerniały jak i u Amane. Ponad to dokładnie na wskroś twarzy bruneta przechodził tatuaż układający się w długi i szeroki pas demonicznych symboli, które ponownie pozostawały czystą zagadką dla ninja z Konohy. Znacznie większy, pojedynczy znak malował się także na jego szyi. Oczy Orochiego były czerwone, a usta wąskie i blade, przesuszone.
Ostatnim z grupy był Saku siedzący w przejściu prowadzącym do następnego pokoju. Chłopak miał niebiesko-białe włosy i bladozielone oczy. Jego oblicze zdradzało nieufność i dystans, który bił od niego podobnie jak i od Yoshiego. Jego mina i chłód mieszkający w jego oczach naprowadziły długowłosego na trop, że ten, niezależnie od tego, czym teraz się zajmował i jaka była jego obecna pozycja, musiał pochodzić z szanowanej i dobrze usytuowanej rodziny. Kamienna maska, którą nosił na twarzy była bardzo charakterystyczna dla bogaczy i ogółu stanu wyższego. Wysoka jakość materiałów składających się na jego tradycyjne, czerwone kimono również za tym przemawiała.
Amane siedział wysunięty na przód grupy adeptów, przez co wydawało się, jakby im przewodził, jakby obejmował stanowisko ich lidera. Delikatnie uniesione kąciki ust i spokojne, niemal ospałe spojrzenie, jakie posyłał podróżnikom tylko utwierdzała w tym przekonaniu. Wyglądał jak ukontentowany król zwierząt, który dobrze wiedział, że nawet w razie niebezpieczeństwa nie musi ruszać się z miejsca, gdyż zostanie zażegnane ono przez jego podkomendnych, którzy wyglądali już na dużo bardziej skupionych i napiętych, w każdej chwili gotowych do podjęcia błyskawicznego działania w razie potrzeby.
Szatyn z kwiatami i ptasimi piórami wplątanymi we włosy podniósł się niespiesznie ze swojego miejsca i skinął na pielgrzymów, a następnie na suto zastawiony stół.
- Zapraszam – sam ruszył w kierunku, z którego dochodziły cudowne aromaty. – Jedźcie, póki gorące – zachęcił.
Posłusznie wszyscy zajęli miejsca przy stole i zabrali się za opróżnianie misek, półmisków, talerzy, czarek i reszty zastawy stołowej. Wraz z tym atmosfera zelżała.
- Jak minęła wam droga? – zainteresował się frontowy adept, przerywając ciszę, w której można było słyszeć tylko szczęk porcelany.
- Znośnie – odezwała się Daichi. – Ale daj spokój, nie ma o czym rozmawiać – machnęła ręką, zanim młodzieniec zdążył wypowiedzieć kolejne, kurtuazyjne pytanie. – Wolałabym raczej posłuchać o czymś bardziej interesującym. Jak wasz trening? – zapytała.
- Również, znośnie – Amane uśmiechnął się. – Nie najgorzej, choć czasem bywa ciężko. Nikt jednak nie mówił, że będzie łatwo, prawda? – rzucił pytanie w eter, a jego kompani potwierdzili mu gardłowymi pomrukami i skinięciami głowy. – Póki co każdy z nas sukcesywnie zdaje testy kolejnych wtajemniczeń – dodał.
- Dobrze to słyszeć – skwitowała dziewczyna.
Ochida faktycznie interesowała się losami adeptów, co można było wywnioskować po żywotności odznaczającej się w jej tonie głosu, błysku w oku. Zależało jej, aby wywiedzieć się jak najwięcej i chciała słyszeć jak najwięcej pozytywów. Dbała o tych gości. To było dowodem na to, że ich również musiała mieć okazję poznać w swojej burzliwej, owianej tajemnicą przeszłości.
- A co z Isamim? – zainteresował się Sochiro. – Jak sobie radzi?
- Jak mieliście już okazję sami się przekonać, trzyma się całkiem nieźle – zapewnił szatyn między kolejnymi kęsami. – Niemniej, teraz jest w trakcie ścisłego postu, który jest częścią przygotowań związanych z obchodzonymi przez nas w niedługim czasie uroczystości – wyjaśnił. – To dlatego nie może dotrzymać nam dziś towarzystwa. Nie chce zostawiać sobie miejsca na pokusy – usprawiedliwił swojego mistrza.
- To zrozumiałe… - przytaknął Aoshi. – Nikt nie chciałby, żeby jego poświęcenie poszło na marne. Co jak co, ale trzeba mu przyznać, że skubany to ma siłę woli, jak nikt inny… - przyznał z uznaniem.
- Co racja, to racja – zgodził się Amane.
Kolacja ubiegła im w pokojowej, spokojnej atmosferze podczas rozmów o niedalekiej przyszłości i wspominek wydarzeń, której miały już miejsce. Itachi bez słowa jedynie przysłuchiwał się prowadzonym rozmowom, próbując zapamiętać i wyciągnąć z nich jak najwięcej. Łączył ze sobą nowo zdobyte informacje z faktami, które już nie były mu obce od pewnego czasu i próbował utworzyć spójne obrazy sytuacji i czasów, o których rozprawiali inni biesiadnicy. Próbował przy tym także sięgnąć nieco głębiej, dotrzeć do nieco bardziej niedostępnych obszarów, do tematów, których jasnowłosa z pewnością nigdy by przy nim nie poruszyła. Przysłuchiwał się i próbował sobie wyobrazić zdolności i umiejętności demonów, zrozumieć ich dworską etykietę i zasady dobrego zachowania, żeby przypadkiem nikogo nie ugodzić swoim trywialnym, ludzkim postępowaniem. Sam był zaledwie człowiekiem, przez co, jak szybko się zorientował, był traktowany z pewną taryfą ulgową, ale przy tym także z pewnym dystansem, jednak chciał jakoś to nadrobić i nadgonić, żeby nie być jedynym, który pozostawał nie w temacie.

***

Uchiha odłożył ręcznik, którym wycierał wciąż wilgotne włosy. Plusem dotarcia do Demonicznej Świątyni niezaprzeczalnie była możliwość wzięcia kąpieli czy rozkoszowania się miękkością i przyjemnym zapachem świeżej pościeli. Po dłuższym czasie podróżowania lub po prostu prowadzenia trybu życia jako shinobi nawet takie proste, wydawałoby się wręcz prozaiczne rzeczy stają się dla człowieka luksusem.
Chłopak spojrzał na jasnowłosą, która siedziała na jednym z dwóch pojedynczych futonów rozłożonych na ziemi i polerowała swoją broń. Niezainteresowana nawet nie zwróciła na niego uwagi czy nie podniosła wzroku. Dzisiejszej nocy mieli dzielić wspólnie pokój. Koniec końców taki obrót sytuacji przypadł brunetowi do gustu. Dzięki temu mógł mieć oko na dziewczynę, co przemawiało na jego korzyść. Ona też miała w tym swój interes. W normalnych warunkach zapewne nie przystałaby tak ochoczo na dzielenie sypialni z Itachim, jednak dzięki temu i ona mogła mieć go pod nadzorem. Nie chciała zostawiać go na pastwę demonów, opuszczając go i zostawiając samego sobie. W gruncie rzeczy nie podejrzewała, żeby którykolwiek z jej pobratymców stanowił zagrożenie dla człowieka albo chciał go skrzywdzić, jednak czuła się spokojniejsza, kiedy wystarczyło tylko, żeby podniosła wzrok, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Długowłosy z pewnością nie był już małym dzieckiem, które trzeba było przez cały czas trzymać za rączkę i pilnować, żeby nie przewróciło się o własne nóżki, jednak faktem też było, że tym razem przyszło mu obracać się w zupełnie obcym i nieznanym środowisku, w którym błądził po omacku i faktycznie przypominał dziecko we mgle. Bo przecież wystarczyła chwila nieuwagi, nietrafnie dobrane słowo lub krzywe spojrzenie, żeby komuś zalazł za skórę i narobił zarówno sobie, jak i jej problemów. A tego nikt nie chciał. Z tej właśnie racji należało dołożyć wszelkich starań, żeby możliwie zminimalizować ryzyko wystąpienia nieprzyjemnych konsekwencji.
Wtem papierowe drzwi rozsunęły się bez zapowiedzi, a w szparze odsłaniającej ciemny korytarz błysnęły złote usta lidera „gangu” adeptów oraz jego stalowoszare pasma we włosach w ciepłym, pomarańczowym blasku dochodzącym z zapalonych świec, które były jednym źródłem światła w pomieszczeniu. Amane zdawał się gdzieś spieszyć, a przy tym był niebywale podekscytowany i rozgorączkowany, przez co nawet jego blade policzki nabrały rumieńców, jakby w istocie trawiony był jakąś chorobą.
- Już jest! – syknął przyciszonym głosem.
Uchiha nie miał pojęcia, o czym lub o kim mówił chłopak, jednak wystarczyło jedno spojrzenie na jego towarzyszkę, żeby przekonać się, że ta, w przeciwieństwie do niego, była wtajemniczona w szczegóły. Jej oczy zalśniły pełnym zrozumieniem oraz ekscytacją, tak jak i u szatyna. Bez słowa zerwała się na równe nogi i zamaszystym krokiem ruszyła w stronę jednego z adeptów, przy czym poły jej kimona aż furkotały za nią niczym sztandar bezdusznie katowany przez porywisty powiew wiatru. Ninja z Konohy poszedł w jej ślady i również podniósł się ze swojego miejsca podążając za zielonooką, gdyż trawiła go paląca chęć dowiedzenia się, wokół czego też powstało to całe zamieszanie.
Póki co nie padło ani jedno słowo wyjaśnienia. Amane puścił się niemal biegiem wzdłuż korytarza prowadzącego do wewnętrznego dziedzińca. Ochida deptała mu po piętach maszerując żwawo, wykonując olbrzymie kroki, prawie przeskakując z nogi na nogę. Brunet zauważył, że na twarzach obojgu z nich malowała się ekspresja wyrażająca niecierpliwość i wyczekiwanie, jakie można zauważyć u dzieci, które czekały na prezenty od Mikołaja na Gwiazdkę. To ich dziecinne podejście dało mu w jakiś sposób do myślenia…
Dotarli na główny plac, na którym obecni już byli pozostali adepci oraz strażnicy Mikoto. Samego Mikoto oraz Isamiego nie było jednak na miejscu – zamiast nich pojawił się jednak ktoś nowy. Wśród małego zgiełku chłopak dostrzegł stosunkowo niskiego mężczyznę. Początkowo nie rozumiał, dlaczego jego przybycie wzbudziło tak skrajne emocje w demonach, jednak chwilę potem zamarł niczym skamieniały pod siłą nacisku spojrzenia nieznajomego. Wystarczyło to właśnie jedno spojrzenie, które okazało się być bardziej wymowne niż wszystkie poematy i przemówienia, jakie miał okazję czytać i słyszeć w całym swoim dotychczasowym życiu.
Mężczyzna ten wcale nie sztyletował wzrokiem shinobi z Liścia, jednak aura potęgi, niemal wszechmocy, jaka emanowała od jego postaci była wręcz przytłaczająca. Nowoprzybyły poruszał się z niesłychaną gracją i lekkością, a jego ruchy były płynne, naturalne i niewymuszone niczym sam nurt rzeki. Miał czarne, półdługie włosy, które sięgały mu ramion, a ich końce stopniowo przechodziły w karmelowy kolor, a następnie w bardzo jasny blond. Jego cera była blada, alabastrowa, wręcz idealnie biała, przez co mocno kontrastowała z oprawą ciemnych włosów. Jego oczy były podobnie blade, rozmyte, jakby ślepe, jednak w ich centrum plama źrenicy była zbyt wyraźna, żeby można było stwierdzić, że nieznajomy był ociemniały. Poza tym rozglądał się dookoła, przenosił spojrzenie z twarzy na twarz – był zbyt żywotny, a w jego ruchach było zbyt wiele pewności siebie, żeby mógł być ślepy.
Jego oczy oraz skronie były przyprószone czymś ciemnym, przez co wyglądało to tak, jakby mężczyzna umorusał się węglem lub czymś podobnym – niemniej jednak było w tym także coś artystycznego i dało się dostrzec w tym dziwnym zabiegu jakąś celowość i precyzję, przez co Itachi szybko wykluczył możliwość, jakoby nowoprzybyły mógł najzwyczajniej w świecie ubrudzić się podczas podróży. Czarny osad przyprószył także jego wysokie kości policzkowe, potęgując i podkreślając cień rzucany przez kości jarzmowe, przez co jego okrągła twarz wydawała się być bardziej smukła, a przy tym także bardzie sucha i kostyczna. Pod niewielkim, stosunkowo płaskim nosem rozciągały się pełne, ciemne usta, z których dolna warga była rozjaśniona na środku jej długości, co optycznie powiększało ją.
Nieznajomy ubrany był zupełnie odmiennie do pozostałych. Nosił typowo nowoczesne, eleganckie ubranie, a więc proste, czarne spodnie, białą koszulę, czarną kamizelkę oraz tego samego koloru marynarkę, która wyglądała jakby została oprószona gwiezdnym, połyskującym pyłem na ramionach.
Nowoprzybyły brunet zwrócił uwagę na długowłosego. Zawiesił na nim spojrzenie na dłużej, przez co tego aż przeszły nieprzyjemne dreszcze wzdłuż kręgosłupa. Szybko zdał sobie sprawę, że z jakiś niezrozumiałych powodów zaczął się stresować. Gardło zacisnęło mu się, jakby ktoś zawiązał je na supeł, w żołądku poczuł ucisk, jakby ktoś go kopnął i zaczęły mu się pocić dłonie. On, Itachi Uchiha, stresował się na widok jakiegoś nieznajomego – dobre sobie! Przecież miał za sobą masę przebytych, niebezpiecznych misji, gdzie stawiał na szali swoje i nie tylko swoje życie, miał za sobą nawet pojedynek z samym shinigami, a jednak z jakiejś racji teraz czuł się niczym szczur zapędzony w kozi róg pod ostrzałem spojrzenia mężczyzny. Czuł się odsłonięty, pozbawiony wszelkiej defensywy, choć w gruncie rzeczy niebezpieczeństwo nie było przecież obecne, a więc nie było też i się przed czym bronić. Tak przynajmniej próbował sobie wmówić i tym samym uspokoić się. Niemniej jednak z czasem i zdobywanym doświadczeniem nauczył się ufać swoim przeczuciom i nie zamierzał ich bagatelizować. Skoro brunet wzbudzał w nim tak niepojęty strach, niemal panikę, przez co ledwo powstrzymywał się od brania nogi za pas, należało być ostrożnym. Wypadałoby się też dowiedzieć, kim ten pozornie niegroźny jegomość był…
Postać stojąca w półkręgu gapiów wzbudzała w nim mieszane i sprzeczne uczucia. Z jednej strony wyglądała tak spokojnie, poruszała się tak płynnie jakby był uosobieniem, duchem jakiegoś spokojnego, leśnego strumyka, który od zarania dziejów szemrał sobie leniwie wśród omszałych skał, a jednak z drugiej biła od niej niepojęta i przytłaczająca siła i potęga, która przerażała, nakazywała schować się przeciętnemu śmiertelnikowi niczym żałosnej, małej myszce przed jego obliczem.
Koleś o fizjonomii i ekspresji marmurowego posągu, który w razie pogorszenia nastroju mógł ściągnąć na ciebie Armagedon… lub przynajmniej takie właśnie sprawiał wrażenie. Fajnie, nie?
Chyba jednak niekoniecznie. Uchiha zadrżał niekontrolowanie, jakby nagle zrobiło mu się przejmująco zimno.
- To zaszczyt móc cię znów gościć, panie – w końcu dotarły do niego słowa wypowiadane przez Amane, który właśnie giął się przed gościem w głębokim ukłonie w geście powitania. – Oczekiwaliśmy twojego przybycia z niecierpliwością – zapewnił z uśmiechem. – Pozwól, panie, że wskażę ci drogę do twojej sypialni, gdzie będziesz mógł się udać na spoczynek po zapewne bardzo męczącej podróży – kontynuował, odchodząc już w stronę innego korytarza.
Mężczyzna skinął głową i posłusznie podążył za liderem adeptów, jednak zanim zniknął połknięty przez wąską gardziel zacienionego korytarza, odwrócił się przez ramię, żeby jeszcze raz przyjrzeć się Itachiemu, co temu wyraźnie się nie spodobało. Zdawał sobie sprawę, że zapewne robił za swoistą atrakcję w gronie demonów, jednak nie życzył sobie skupiać na sobie zbyt wiele uwagi. Zdecydowanie wolał przyglądać się wszystkiemu z boku, a tu wyglądało na to, że najwyraźniej ktoś bardzo wpływowy zawiesił na nim oko. Od teraz zatem będzie musiał być podwójnie ostrożny.
- Kto to był? – zapytał przyciszonym, wciąż zdławionym głosem, który z trudem wydostał się z jego wciąż boleśnie zaciśniętego gardła, kiedy był już pewien, że nowoprzybyły był wystarczająco daleko, żeby go nie usłyszeć.
- Książę Kazuhiko – odparła dziewczyna. – To bardzo wpływowa osoba. Ktoś pokroju Mikoto tylko o innym zakresie obowiązków i przywilejów – starała się w skrócie wyjaśnić towarzyszowi postać Kazuhiko bez zbędnego zagłębiania się w detale, których ten i tak ze swoją obecną wiedzą na temat demonów nie byłby w stanie przyswoić.
- To też kapłan? – dopytywał chłopak.
- Nie, książę Kazuhiko przybył do Świątyni tak samo jak i my, jako pielgrzym, który pragnie wziąć udział w ceremonii – sprostowała. – Jutro zapewne przybędzie jeszcze więcej osób. Nie myśl sobie, że mamy całą Demoniczną Świątynię do własnej dyspozycji. Wiele demonów czuje podobną potrzebę uczestniczenia w ceremoniach podobnych do tej, jednak te zazwyczaj przybywają na miejsce zaledwie kilka godzin przed rozpoczęciem obrzędów. Można powiedzieć, że by jesteśmy uprzywilejowaną grupą, która ma szczęście rozkoszować się tą wygodą posiadania dachu nad głową. Właściwie tylko ze względu na łączące nas dobre relacje z Isamim ten zgodził się nas przyjąć na noc, dzięki czemu mamy też czas odpocząć i nabrać sił przed drogą powrotną – dodała.
Cóż, zapowiadało się zatem, że następny dzień może obfitować w bardzo interesujące zdarzenia…

***

Po śniadaniu przeszli do tylnej części świątyni, która bezpośrednio przylegała do części góry. Długowłosy zdziwił się nie na żarty, kiedy potężne, metalowe, kute odrzwia z imponującą ilością łańcuchów, kłódek, bolców, zamków i zapadni zostały przed nim otworzone, ukazując wnętrze pomieszczenia wydrążonego w litym kamieniu. Masywne wrota były grube niemal na długość jego przedramienia i nosiły niepokojące, rude plamy, które jakoś nie przypominały swoim wyglądem rdzy pod żadnym względem. Itachi zbyt wiele razy widział ślady zaschniętej krwi, żeby nie być w stanie odróżnić ich od zwykłej korozji.
Kiedy podążał za grupą, która w istocie od rana stawała się tylko coraz liczniejsza i póki co tłoczyła się na dziedzińcu, wchodząc do tajemniczego pomieszczenia zwrócił uwagę na wewnętrzną stronę odrzwi, które poznaczone były głębokimi bruzdami i wgnieceniami, jakby ktoś lub coś obijało się o nie, drapało w nie, desperacko próbując się wydostać na światło dzienne. Ta myśl sprawiła, że jego mięśnie spięły się bez udziału jego woli, jakby jego ciało instynktownie przygotowywało się do potencjalnej, natychmiastowej reakcji, jaką mogłaby być obrona, jak i zarówno atak.
W wykutej w skale, owalnej salce było ciemno i nie dochodziło tu żadne zewnętrzne światło. Gdzieniegdzie zostały jedynie ustawione wysokie świeczniki na anorektycznych, pojedynczych nogach. Chybotliwy, złoto-pomarańczowy płomień rzucał blask na ściany pomieszczenia w wędrujących, zmieniających swoje kształty plamach. Kamień połyskiwał delikatnie w owym blasku jakby został oprószony brokatem. U powały zostały zawieszone metalowe dzwonki, między którymi jako ogniwa łączące zostały wplecione wykute również w metalu pojedyncze, demoniczne znaki. Długie łańcuchy zwisające ze sklepienia obijały się o siebie nawzajem od czasu do czasu, wydając przy tym z siebie ciche, wysokie dźwięki. Chłopak odniósł dziwne przeczucie, że te jednak pełniły nie tylko rolę swoistych, nietypowych ozdób, ale miały także inne, bardziej użyteczne zastosowanie.
Na ziemi zostały ułożone poduszki w długich rzędach, na których pielgrzymi powoli zajmowali miejsca, tłocząc się i ściskając, żeby wszyscy mogli się zmieścić. Brunet zauważył w tłumie Chikę, która jakimś cudem odłączyła się od niego w tym zgiełku i która teraz machała do niego ponaglająco, przywołując go do siebie. Dziewczyna zajęła miejsce na przedzie, z czego Uchiha nie był pewny czy może się cieszyć. Koniec końców nie powinno go tu być, więc chyba wypadało, żeby zaszył się gdzieś w kącie, a nie wciskał się na sam przód przed szereg, gdyż oczywistym było, że wszyscy byli świadomi tego, że nie był demonem. Czuł na sobie ciekawskie, czasem nawet oburzone czy zawistne spojrzenia ciskane przez postronne osoby. Tym razem nie miał jednak żadnego wyboru, więc posłusznie przebił się przez żywą ścianę ściśniętych ciał, zajmując miejsce koło Daichi.
Na samym końcu sali znajdowało się niewielkie, drewniane podwyższenie imitujące miniaturową scenę, na której w siadzie skrzyżnym siedział Isami. Kapłan Demonicznej Świątyni ubrany był w czarne kimono, na którym zostały wymalowane skomplikowane, nieczytelne demoniczne znaki białą farbą. Brunet ściskał w dłoniach coś, co przypominało śmiesznie wielkie korale, z czego każda pojedyncza kula nawleczona na gruby sznur wykonana była z innego materiału – drewna, szkła, ceramiki, złota, srebra, cyny… Isami trzymał dłonie złożone jak do modlitwy i pochylał się głęboko. Na jego twarzy malował się wyraz pełnego skupienia, a przed nim mieścił się niewielki, kwadratowy blat, który wyglądał na miniaturową wersję ołtarza. Póki co blat był pusty.
Kiedy wszyscy zebrani zajęli już swoje miejsca Orochi zamknął drzwi od środka, choć nie odstąpił ich na krok, trwając przy nich niezłomnie niczym swoisty strażnik. Główny kapłan Demonicznej Świątyni przemówił do swoich pobratymców w demonicznym języku, którego chłopak nie mógł zrozumieć. W chwilę potem więcej świeczek, długich i cienkich jak ludzki palec, zapłonęło we wnękach w ścianach jak na komendę, które póki co były niewidoczne, gdyż zdawały się stanowić jedność z plamami cienia, którego chybotliwe płomienie nie były w stanie rozgonić. Było w tym coś dziwnego i niepokojącego, gdyż świece te dawały niezdrowe, chorobliwe zielonkawe światło, które było przecież tak nienaturalne. Niemniej jednak dzięki większej ilości zapalonych świec brunet był teraz w stanie dostrzec, że pomieszczenie ciągnęło się dalej w głąb góry za Isamim, a za nim samym siedziało jeszcze kilku ludzi ubranych w czarne kimona niepokryte żadnymi znakami. Osoby te miały zakryte twarze czarnymi, materiałowymi maskami, przez co do złudzenia przypominały skrytobójców. Ninja z Konohy nie był pewien, co do ich tożsamości, jednak obstawiał, że towarzysze siedzący w półkolu za przewodzącym obrzędom byli adepci mający nadzieję objęcia stanowiska kapłana w niedalekiej przyszłości. Pewności jednak nie miał, gdyż bardzo ciężko było rozpoznać chakrę konkretnego demona i rozróżnić je od siebie, szczególnie w takim ścisku, gdyż byty te nie polegały na zasobach własnej energii, ale używały tej rozproszonej w przyrodzie. Dodatkowo sprawę utrudniał fakt, iż niejako znajdowali się bezpośrednio we wnętrzu góry, przez co jego obraz był mocno zniekształcony.
Adepci trzymali w rękach instrumenty, z których wkrótce zrobili należyty użytek. Ceremonialna muzyka odbiła się od skalnych ścian echem, wibrując i z czasem jakby tylko stając się głośniejsza i głośniejsza. Itachi skrzywił się i ledwo powstrzymał się od zakrycia uszu, jednocześnie domyślając się, że pod koniec tej imprezy skończy z niezłą migreną.
Isami wydał z siebie krótki, gardłowy krzyk i skulił się w sobie, jakby ktoś kopnął go w brzuch. Zaraz potem jednak zerwał się na równe nogi i odezwał się śpiewnym tonem. Muzyka przycichła, tak, żeby nie zagłuszać słów kapłana, który rysował dłońmi w powietrzu niewidzialne, skomplikowane znaki, poruszając się przy tym zwinnie i lekko, w rytm ciężkiej, monotonnej melodii. Jego magnetyczny, hipnotyzujący głos wpędzał słuchaczy niemal w trans, a shinobi z Liścia odniósł wrażenie, jakoby brunet odprawiał przed nim jakieś czary, wyśpiewując zaklęcia, choć przecież rozum podpowiadał mu, że coś tak absurdalnego jak magia najzwyczajniej w świecie nie istniało. Magia to tylko tanie sztuczki oszustów, którzy mogli czarować co najwyżej małe dzieci – a przynajmniej tak uważał aż do tej pory.
Kapłan zaintonował wysoko powtarzając kilkukrotnie ten sam wers, gnąc się przy tym w głębokim ukłonie. Upadł na kolana i kłaniał się nisko, aż do podłogi z wyciągniętymi przed siebie rękami, jakby próbował sięgnąć osób siedzących w pierwszym rzędzie. Wszyscy zebrani oglądali to niecodzienne przedstawienie z zapartym tchem, niemym zachwytem, kiedy Uchiha z każdą chwilą w gruncie rzeczy czuł się tylko coraz bardziej nieswojo i nie na miejscu jak chyba jeszcze nigdy wcześniej. Nie rozumiał, co tak właściwie działo się wokół niego, ale przede wszystkim nie rozumiał, co było tak wspaniałego w tym obrzędzie, czego doszukiwały się w nim demony, a czego on nie mógł dostrzec. Owszem, musiał przyznać, że Isami z całą pewnością mógł poszczycić się zdolnościami wokalnymi, jednak nie wybrali się tu w końcu na koncert muzyki religijnej, prawda? Podczas gdy wśród tłumu rósł zachwyt, w nim wzrastał jedynie niepokój. Niektórzy dookoła niego kiwali głowami lub bujali się nieznacznie na boki w rytm muzyki, inni nawet niemo powtarzali słowa za kapłanem, jednak nie mieli na tyle odwagi, aby wraz z nim śpiewać w głos, przez co ograniczali się jedynie do bezgłośnego otwierania i zamykania ust niczym ryba wyrzucona na brzeg.
Brunet wyciągnął ręce przed siebie, jakby prosząc o pomoc, jednak nikt nawet nie drgnął ze swojego miejsca. Po jego ustach błąkał się cwaniacki, przebiegły uśmieszek ukazujący mieszaninę niecierpliwości, ekscytacji i poczucia wyższości nad pozostałą grupą zgromadzonych. Zaraz potem jednak znów krzyknął gardłowo, ochryple. Jego ręce, na których wymalowane zostały atramentem demoniczne znaki, zadrżały i zacisnęły się niemal konwulsyjnie, paznokcie zaryły w kamieniu. Nieczytelne symbole zaczęły się zlewać, tłoczyć i mieszać ze sobą, przez co wkrótce tworzyły już tyło nieskładną, czarną masę, zlepek zawijasów, mniejszych i większych, pulsujących plam, które zdawały się żyć własnym życiem na jego skórze.
 Isami skulił się w sobie, obejmując się na wysokości żeber. Z jego ust wydostawały się teraz dwa głosy – dwa, tak zupełnie różne głosy – z czego jeden był niemal płaczliwy, pełen bólu, a drugi głęboki, niski i ujmujący, niemal tak samo czarujący jak ton, którym kapłan przemawiał na co dzień. Oba głosy w kółko powtarzały jeden wers.
Kiedy brunet podniósł się do siadu raz jeszcze, po jego twarzy spływały krwawe łzy. Isami wzniósł dłonie ku sklepieniu, a następnie zalał się krwią także z ust, która ciekła mu po brodzie w gęstych, pieniących się strugach. Uchiha drgnął na ten widok. Rzucił kontrolne spojrzenie Ochidzie, która siedziała spokojnie na swoim miejscu i oglądała całe to przedstawienie jak ostatnią powtórkę staromodnego sitcomu nadawanego w weekendy w czasie obiadowym. Uśmiechała się delikatnie do siebie pod nosem i nic nie wskazywało na to, żeby była w jakikolwiek sposób zaalarmowana, mimo iż jej przyjaciel, osoba, z którą, jak sama twierdziła, była w dobrych relacjach, zalewała się krwią na jej oczach.
Kapłan podążył wzrokiem za własnymi dłońmi i wzniósł oczy ku powale, które następnie wywróciły się przekrwionymi białkami do góry. Jego złota tęczówka oraz ta rozmyta, ślepa uciekły gdzieś w głąb czaszki, a znaki na jego szyi i prawej części twarzy zgęstniały, pomnożyły się, rozprzestrzeniając się niczym zaraza. Isami zamiast śpiewać zaczął zwyczajnie krzyczeć, wręcz drzeć się niczym w agonii, a z jego gardła wydobywały się już nie dwa, ale wiele głosów na raz – każdy z nich był ochrypły i szorstki, paskudny, wręcz obrzydliwy. Jego oczy stały się jeszcze bardziej opuchnięte, sińce nabiegły krwią, stając się niemal czarne, przez co jego gałki oczne wydawały się być zbyt głęboko osadzone w czaszce, zupełnie jakby ktoś wcisnął mu je tam siłą.
Isami wydał z siebie jeszcze jeden przeraźliwy wrzask, na który zebrani w końcu odpowiedzieli. Zaczęli skandować pojedyncze słowo, które powtarzali niczym mantrę. Chłopak ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że to, co dla niego brzmiało jak wrzaski, krzyki, nieludzkie odgłosy i zawodzenia ze strony kapłana dla pozostałych mogło być w jakiś niepojęty przez niego sposób zrozumiałe, dlatego byli w stanie odpowiedzieć mu we właściwym czasie.
Krzyki i wrzaski znów na moment zostały przerwane melodycznym śpiewem bruneta, jednak tylko na chwilę. Mężczyzna na podeście miotał się niespokojnie, rzucał się jakby w konwulsjach, szeptał, krzyczał, zawodził, płakał i zalewał się krwią, która z każdą chwilą zdawała się gęstnieć i przybierać coraz ciemniejszy odcień, aż w końcu niemal stała się czarna. Kapłan rozłożył szeroko ręce, jakby chciał objąć wszystkich zgromadzonych, stał tak przez dłuższą chwilę, obserwując jak jego własna krew, która sączyła mu się z oczu, nosa, uszu i ust spływała na niewielki, kamienny ołtarz znajdujący się u jego stóp. Długowłosy z niedowierzaniem patrzył, jak skała reaguje na krew demona i zaczyna jarzyć się jasnym, intensywnie zielonym światłem. Obserwował, jak zielone żyłki zaczynają rozpełzać się po całej sali, napełniając martwy kamień życiem i energią, która z pewnością była czymś dalekim od tego, co było znane ludziom.
Ninja z Konohy zafascynowany przyglądał się zielonemu, pulsującemu życiem krwioobiegowi, który oplótł całe pomieszczenie w rekordowym tempie wypełniając je przy tym swoim oślepiającym, fluorescencyjnym blaskiem. Kompletnie zbity z tropu odwrócił się do dziewczyny, żeby poprosić o wyjaśnienia, jednak ta była tak skupiona, na tym, co działo się na drewnianym podeście, że nie była w stanie odpowiedzieć. Ponad to Itachi w jakiś sposób czuł, że to nie był dobry czas na pytania. To nie był dobry czas na odzywanie się. Wszystkie pytania i niepewności musiał zostawić sobie na później.
Zwrócił również uwagę na to, że włosy jego towarzyszki stały się idealnie białe, a oczy zamiast być zielone przybrały złotą barwę. Daichi poczuła się na tyle rozluźniona, że pozwoliła sobie przybrać swoją prawdziwą, demoniczną formę. W końcu była wśród swoich. Tutaj nie musiała się z niczym ukrywać.
Uchiha odwrócił od niej spojrzenie i ponownie skupił wzrok na tym, co działo się zaledwie kilka metrów przed nim. Isami najwyraźniej również pozwolił sobie na przyjęcie swojej właściwej postaci w chwili, kiedy ten był rozproszony, ponieważ kiedy brunet wrócił spojrzeniem do kapłana jego włosy zmieniły swój kolor z czarnego na platynowy blond, a jego wywrócone do góry białkami oczy stały się całe idealnie czarne.
Demon przewodzący ceremonii naprzemiennie śpiewał i krzyczał, z jego gardła wciąż momentami wydostawało się kilka głosów na raz, jednak obecnie znów głównie przemawiał swoim własnym odmawiając coś, co mogło, choć niekoniecznie musiało być modlitwą. Zebrani od czasu do czasu odpowiadali mu, wpatrując się w niego z zachwytem.
W końcu kapłan położył dłonie na kamiennym ołtarzu i zaczął mruczeć coś do siebie, co w odbiorze chłopaka brzmiało jak nieskładne majaczenia osoby trawionej wysoką gorączką. Pochylił się do przodu, niemal kładąc na deskach podestu i zamarł w takiej pozycji. Raptem zrobiło się niewyobrażalnie cicho, kiedy wszystkie wrzaski, śpiewy, szepty i muzyka w końcu ucichły. Dwóch najbliżej siedzących muzykantów ruszyło się ze swoich miejsc i podeszli do Isamiego. Chwycili półprzytomnego pod pachami i zwlekli bezwładne ciało z podwyższenia. Przepchnęli się między zgromadzonymi w stronę Orochiego, który posłusznie odemknął drzwi pozwalając zamaskowanym demonom wynieść wycieńczonego kapłana.

***

Po przebytym obrzędzie shinobi z Liscia opuścił kamienną salę z niebywałą ulgą. Odłączył się od radosnej, prowadzącej żywe rozmowy grupy demonów, która z powrotem udała się na główny dziedziniec mieszczący się przed frontową bramą Świątyni. Potrzebował chwili spokoju, żeby przetrawić to, co rozegrało się na jego oczach zaledwie chwilę temu. Skierował się zatem do sypialni, która na pewien czas została mu przydzielona wspólnie z Ochidą. Chłopak rozsunął drzwi prowadzące na taras, za którym dalej rozciągało się wewnętrzne podwórze. W takim miejscu w jego własnym domu mieścił się pieczołowicie doglądany przez jego matkę, zadbany ogród, który o tej porze roku mienił się całą paletą barw. W Demonicznej Świątyni nie było jednak tak przyjemnie, żywo i wesoło. Podwórze było głównie miejscem, gdzie wykonywane były prace gospodarskie. Między drewnianymi słupkami rozciągnięta została linka, na której suszyło się pranie. Gdzieś po bokach walały się drewniane miski i balie, z których niektóre były dziurawe lub mocno naznaczone przez ząb czasu i czynniki atmosferyczne, na które były ciągle wyeksponowane. Wśród tego rozgardiaszu znalazło się także kilka nie najnowszych narzędzi ogrodowych – jakieś szczerbate grabie, rdzewiejący szpadel, koślawa motyka… W tym wszystkim jednak jego wzrok przyciągnął gruby, niewysoki pieniek stojący w pobliżu tylnego wejścia do kuchni. Nosił on głębokie ślady po jakiś ostro zakończonych narzędziach oraz był naznaczony krwią, która zdążyła wsiąknąć w drewno na dobre i żaden deszcz nie zdołał już jej wypłukać. Wyglądało na to, że ów kawałek drewna musiał pełnić rolę swoistego stołu rzeźnickiego, kiedy zabijano na nim zwierzęta w celu przygotowania potraw dla mieszkańców przybytku.
Itachi oparł się niedbale o framugę drzwi i odetchnął ciężko. W życiu wiele razy już widział krew, spotykał różnych popaprańców i szaleńców na swojej drodze, jednak pomimo to demoniczna ceremonia w jakiś sposób odbiła na nim swoje piętno. Nie mieściło mu się w głowie, że to całe zbiegowisko zebrało się w gruncie rzeczy tylko po to, żeby popatrzeć, jak główny kapłan zalewał się krwią, wrzeszczał i rzucał się w konwulsjach. Najgorsze w tym wszystkim jednak było to, że nikt nie wykazywał się chęcią wyciągnięcia do niego pomocnej dłoni – mało tego, wyglądało na to, że gapie oglądali to makabryczne przedstawienie ku swojej niebanalnej uciesze!...
Nie rozumiał tego. Nie widział w tym nawet najmniejszego sensu i po raz pierwszy raz w życiu nie był pewny czy w istocie chce się zmierzyć z prawdą. Może jednak było lepiej zostawić to tak, jak było. Nie dopytywać i zapomnieć, póki jeszcze była ku temu chociażby minimalna możliwość.
Podniósł głowę raz jeszcze wyrwany z własnych rozmyślań, kiedy doszedł do niego odgłos szorowania, jakby ktoś ciągnął za sobą coś ciężkiego. Wychylił się zza barierki tarasu, próbując dostrzec zza zasłony białych prześcieradeł, co też działo się w pobliżu tylnego wejścia do kuchni. Pierwsze pojawiły się plamy. Brązowe plamy rozpryskiwanego błota naznaczyły nieskazitelną biel prześcieradeł. Zaraz potem za nimi pojawiły się także ciemnoczerwone i rudawe plamy.
Długowłosy zacisnął szczęki w nerwowym geście, przezornie przygotowując się na najgorsze. Atak jednak nie nadchodził. Zamiast niego zza białej kurtyny wyłoniła się jedna zamaskowana, ubrana na czarno postać, a zaraz potem druga.
- Uchiha-san – ninja z Konohy rozpoznał głos Amane, który sięgnął materiału maski i ściągnął go z twarzy – jak podobała ci się nasza ceremonia? – zapytał z delikatnym uśmiechem, spoglądając na człowieka łagodnie. – Miałeś niebywałe szczęście, że pozwolono oglądać ci coś podobnego. Odprawiamy podobne rytuały zaledwie kilka razy w roku – dodał.
Brunet nie odpowiedział, gdyż zwietrzył w tym pytaniu podstęp, pułapkę. Lider adeptów chciał pociągnąć go za język, żeby później móc zarzucać mu zamiłowanie do brutalności lub obrazę i pogardę kierowaną wobec demonów i ich tradycji. Widział to w jego zmrożonych jeziorach przebiegłych oczu. Prawdopodobnie był z niego bardziej szczwany lis niż ustawa mogła przewidywać. Pewnie nie na darmo to właśnie on został wybrany liderem swojej małej grupy.
Amane go nie lubił. Nie dawał tego poznać po sobie wprost, jednak żywił do niego niechęć zapewne z samej racji różnic dzielących ich rasy. Nie była to jednak zwykła, prostolinijna niechęć, którą emanował Aoshi – w szatynie tkwiło coś niepomiernie złego, zgniłego i obrzydliwego, co trąciło jak padlina. Niezaprzeczalnie ten młodzieniec nosił w sobie wiele mroku, a fakt, z jaką łatwością przychodziło mu maskowanie tego i udawanie przyjaznego, niemal z lekka apatycznego uczniaka był zatrważający.
Zaraz za Amane zza kurtyny prześcieradeł wyłonił się Saku, który również pozbył się swojej maski. Dopiero po dłuższej chwili Itachi zorientował się, że adepci niosą coś ze sobą. Na wyłysiałym podłożu, na które głównie składała się rozmokła, błotnista ziemia z zaledwie kilkoma zielonymi, pojedynczymi kępami trawy leżał pakunek, torba owinięta w czarne sukna. Zainteresowany shinobi próbował dostrzec, co też mogło znajdywać się w środku. Odpowiedź przyszła sama, kiedy zniecierpliwiony brakiem odpowiedzi z jego strony szatyn przestąpił nerwowo z nogi na nogę i niechcący potrącił sporych rozmiarów zawiniątko, a z niego wysunęła się ludzka ręka, która z pluskiem wpadła wprost w mętną kałużę. Chłopak drgnął i spiął się, co nie uszło uwadze demonów.
- Nie ma się, czego obawiać – zapewnił lider adeptów beztrosko kopiąc rękę trupa, żeby ta z powrotem przyległa to martwego ciała. – Ale lepiej byłoby, żebyś już poszedł – polecił. - Mamy swoje obowiązki do wypełnienia – wyjaśnił. Brunet przełknął z trudem i sztywno skinął głową, powoli wycofując się w głąb pomieszczenia. – Saku, dawaj drewno. Trzeba rozpalić ogień – zarządził i były to ostatnie słowa, jakie usłyszał Uchiha zanim wyszedł z sypialni na ponowne poszukiwania Daichi.

Nie chciał nic z tego rozumieć, ale najwyraźniej został postawiony przed faktem dokonanym. Teraz już z pewnością nie udałoby mu się zapomnieć o ostatnich wydarzeniach – nie póki te stanowiły dla niego niespójną zagadkę. Mroczną zagadkę. Dziewczyna musiała wytłumaczyć mu wiele rzeczy, gdyż w przeciwnym wypadku jego domysły mogły doprowadzić go do szaleństwa i czystego obłędu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz