Z
czasem strażnicy Mikoto przyzwyczaili się do obecności człowieka w ich
szeregach. Wciąż nie podchodzili do tego faktu zbyt entuzjastycznie, jednak
nauczyli się z tym jakoś radzić, gdyż w gruncie rzeczy nie był to przecież
znowu aż taki wielki problem. Od taki kamień w bucie. W przeszłości pokonywali
już znacznie bardziej uciążliwe przeciwności losu, toteż w tym wypadku nie
powinni narzekać, a właściwie cieszyć się, że tym właśnie razem ów los
postanowił obejść się z nimi nieco łaskawiej. Mimo to jedni znosili jednak ów uwierający
kamień lepiej, inni gorzej. Jin, dla przykładu, nie zwracał no to uwagi prawie
wcale, podczas gdy Aoishi borykał się już z całkiem sporymi odciskami i
zadrapaniami będących efektem owego kamienia i z tejże racji wciąż zdarzało mu
się malowniczo krzywić.
Itachi
właśnie kończył swoją wartę. Zbliżył się do leżącego na ziemi, odwróconego do
niego plecami Sochiro, który jak zwykle miał pełnić poranną zmianę, jednak nim
zdążył chociażby dotknąć szermierza, ten energicznie skoczył na równe nogi.
Pomimo dalekiej drogi, jaką już przebyli oraz wczesnej pory, ten wyglądał
rześko i świeżo. Uchiha nawet polubił srebrnowłosego. Z jakiś niezrozumiałych
powodów darzył go czymś w rodzaju uznania. Nie miał jeszcze okazji zobaczyć go
w akcji, ale podświadomie czuł, że najstarszy ze strażników był nieprzeciętnie
utalentowany i wytrenowany. Za przyjazną maską uśmiechu skrywał wieloletnie
doświadczenie i obycie w fachu. Był wesoły i pogodny, jednak nie pajacował tak,
jak to czasem zdarzało się brunetowi, w którego włosach pobłyskiwały niebieskie
pasma, kiedy zamieniał się w królową dramatu. Kiedy ninja z Konohy przyglądał
się przez dłuższy czas swojemu zmiennikowi zwrócił szczególną uwagę na jego
oczy, które przypominały dwa jeziora rozpuszczonego srebra. Z łatwością można
było doszukać się w nich stoickiego opanowania i pewności siebie. Nie umknęło
także jego uwadze, że te srebrne jeziora zawsze pozostawały chłodne, nawet
kiedy jego usta rozciągał delikatny uśmiech, a rysy twarzy łagodniały.
Wysoki
szermierz skinął mu głową w minimalistycznym geście powitania. Nie odezwał się
jednak ani słowem. Można było to tłumaczyć tym, iż nie chciał obudzić wciąż
śpiących kompanów, jednak chłopak zdawał sobie sprawę, że ci zwyczajnie nie
mieli, o czym rozmawiać. I tak było właściwie zawsze. Jego obecność w jakimś
stopniu była tolerowana, jednak nie oznaczało to, że mógł już ucinać sobie
luźne i spontaniczne pogawędki z demonami. Oczywiście nie wyruszył w podróż do
Demonicznej Świątyni, żeby plotkować, a gadulstwo nie leżało w jego naturze,
jednak dręczyło go kilka nieznośnie ciążących, niezadanych pytań, na które
chciałby poznać odpowiedzi, żeby zaspokoić palącą potrzebę wiedzy. Czuł jednak,
że to wciąż było za wcześnie, a nie chciał niepotrzebnie wystawiać na próbę
dopiero co nawiązującej się znajomości. Wszak wciąż stąpał po cienkim lodzie.
-
O – wyrwało się Sochiro. – Sokół – mruknął pod nosem.
Zaskoczony
Itachi odwrócił się, orientując się, że mężczyzna wpatruje się w jakiś punkt za
jego plecami. W istocie, tuż przy jednej ze ścian lektyki Mikoto stała klatka z
pięknym, dumnym ptakiem na miniaturowej żerdzi, który wpatrywał się ciekawsko w
chwilowo jedynych dwóch niepogrążonych we śnie obozowiczów wielkimi, czarnymi,
bezdennymi studiami oczu. Brunet z miejsca poznał, że nie był to zwyczajny
ptak. Po pierwsze, do jednej z jego nóg został przymocowany niewielki rulon
papieru, a po drugie, w jego ślepiach mógł dopatrzeć się zbyt wiele
inteligencji, która nijak nie pasowała do zwykłego, pospolitego zwierzęcia.
Przeszło mu przez myśl, że „demoniczne bóstwo” mogło wykorzystywać sokoła
podobnie jak i on sam wykorzystywał kruki.
Chłopak
zdziwił się nie na żarty. Jakim cudem udało mu się nie dostrzec zwierzęcia w
klatce wcześniej? Dałby sobie rękę uciąć, że jeszcze parę chwil temu nie było
go tutaj. Wyglądało więc na to, że Mikoto musiał wystawić go ze swojej lektyki.
Tylko jak udało mu się to zrobić na tyle cicho i sprawnie, żeby ninja się nie
zorientował? Ponad to, gdyby to właśnie tajemnicza persona przewożona w
zamknięciu wystawiła go na zewnątrz ze swojego powozu, oznaczałoby to, że ptak
znajdywał się tam od samego początku. Na to jednak było stanowczo za cicho.
Sokół przez cały czas ich podróży nie odezwał się ani razu.
-
No tak, wypadałoby się zaanonsować… - srebrnowłosy mruknął bardziej do siebie i
skierował swoje kroki do klatki. W powietrzu zawisło nieme pytanie. Szermierz
nie musiał się nawet odwracać i patrzeć na Uchihę, żeby wiedzieć, że ten nie za
bardzo rozumiał, co się dzieje i co ten miał na myśli wypowiadając te właśnie
słowa i, oczywiście, chciał jak najszybciej zmienić ten porządek rzeczy ku
swojemu komfortowi psychicznemu. – Wyślę wiadomość do Isamiego, że jesteśmy już
niedaleko – wyjaśnił. – Ten oczywiście wie o tym, że przybędziemy, jednak damy
mu znać nieco wcześniej zanim bezpośrednio pojawimy się na jego wycieraczce,
żeby mógł się przygotować – odezwał się przyciszonym głosem i sięgnął do klatki
uwalniając ptasią nogę od skrawka pergaminu, który następnie rozwinął w
dłoniach. Ku zdziwieniu bruneta papier okazał się być czysty i śnieżnobiały.
Póki co żaden, nawet pojedynczy znak nie został na nim nakreślony.
-
Isamiego? – powtórzył zbity z tropu. Nie słyszał jeszcze, żeby ktoś wcześniej
wspominał to imię.
-
To znaczy głównego kapłana Demonicznej Świątyni – sprostował srebnooki sięgając
do przytroczonej do pasa niewielkiej torby i wyjmując z niej kałamarz z
atramentem oraz pędzel do kaligrafii. – Jeżeli spodziewałeś się jakiś ekscesów
podczas podróży to wybacz, że cię rozczarowaliśmy swoją „normalnością” i
„przyziemnością” – wyszczerzył się krzywo, zaczepnie. – Gwarantuję ci jednak,
że Isami zrekompensuje ci to wszystko. On jest… trochę bardziej niecodzienny
niż my – zafrasował się, szukając odpowiednich słów. – Bardziej „demoniczny”,
jak zapewne wy, ludzie, byście to określili – przewrócił oczami – albo
zwyczajnie nawiedzony – wzruszył ramionami. – Taka prawda – mruknął obojętnie w
odpowiedzi na wysoko uniesione w zdziwieniu brwi chłopaka. – Isami jest trochę…
-
…pogrzany – wtrącił się wciąż zaspany Aoshi, który najwyraźniej musiał obudzić
się za sprawą głosu swojego sprzymierzeńca.
-
Dokładnie – zgodził się starszy ze strażników, na co Itachi zdziwił się po raz
kolejny. Był zaskoczony, że wydawanie takich osądów przychodziło mu z taką
łatwością. – Ale co się dziwić… W końcu jest taki, a nie inny przez to, jaki
sprawuje urząd – rozwinął papier na kolanie, starając się, żeby ten nie
nasiąknął poranną rosą. – Na jego miejscu pewnie nie skończyłbyś lepiej. W
sumie to i tak godne podziwu, że wciąż jeszcze trzyma się po tylu latach
sprawowania posługi jako główny kapłan – zauważył. – Po pewnym czasie ci po
prostu stają się kompletnymi wariatami, z którymi nie ma kontaktu – dodał w
gwoli wyjaśnienia dla ninja, który łapczywie chłonął nową wiedzę i informacje.
-
I tak już jest szalony – prychnął niebieskooki, układając się nieco wygodniej i
zakładając jedną rękę pod głowę. – Wieszczy i bredzi, drze się, krwawi z każdej
dziury w ciele i żyje w swoim własnym, urojonym świecie – rzucił pogardliwie.
-
Ale obecnie jest jedynym, który może pełnić rolę pośrednika między nami a
siłami wyższymi – wtrącił Sochiro. – Poza tym, tak jak już powiedziałem, w
mojej opinii wciąż trzyma się całkiem nieźle. Żaden z adeptów nie jest jeszcze
w stanie samodzielnie przeprowadzić rytuału, więc cała odpowiedzialność i
czarna robota ląduje na jego barkach.
-
No słowem ma przesrane, no – burknął brunet, w którego włosach pobłyskiwały
niebieskie pasma. – Było mu więc zostać kimś innym, a nie kapłanem… Nie wiem,
mógł se sklep otworzyć na przykład…
-
A czy słyszałeś kiedykolwiek, żeby on narzekał? Isami wydaje się całkiem
spełniony w swojej roli i zadowolony z tego, co robi – Itachi rzucił okiem na
znaki naniesione na pergamin przez szermierza tylko po to, żeby zorientować
się, że żaden z nich nie wygląda dla niego znajomo i nijak nie może rozwikłać
treści wiadomości. Na moment krótszy niż pojedynczy oddech pozwolił sobie nawet
rzucić okiem wspomaganym sharinganem na niezrozumiały tekst, jednak to nijak
nie pomogło. Pomimo tego, iż zrobił to błyskawicznie, najstarszy ze strażników
i tak został zaalarmowany. Uśmiechnął się nieco pobłażliwie pod nosem. – To
demoniczne pismo – wyjaśnił. – Mamy swój własny język, którego żaden człowiek
nie jest w stanie zrozumieć ani się nauczyć – rzucił krótkie, ukradkowe
spojrzenie chłopakowi.
-
Nawet jeśli ten posiada sharingana – dodał zgryźliwie Aoshi, który aż zmusił
się do podniesienia powiek i potraktował bruneta nieprzyjaznym spojrzeniem.
Moment, w którym Uchiha aktywował swoją technikę wzrokową przyprawił go o
nieprzyjemne dreszcze, ponownie przypominając o Madarze kontrolującym demony
oraz o niebezpieczeństwie, jakie niosło ze sobą to szczególne kekkei-genkai.
-
To kwestia krwi – odezwał się nieco bardziej przyjaźnie srebrnooki. – Bez krwi
demona płynącej w twoich żyłach nie będziesz w stanie tego zrozumieć. Tak to
już po prostu działa – wzruszył ramionami. – To taka klauzula poufności
obejmująca sprawy prywatne istot wyższych – zaśmiał się nieco złośliwie pod
nosem. – Pismo bogów działa w ten sam sposób. Po prostu nie może zostać
zrozumiane przez ludzi – oświadczył tym razem już bez dozy złośliwości czy
kpiny w głosie.
Uchiha
obrzucił spojrzeniem wiadomość raz jeszcze zanim demon zwinął papier ponownie w
rulon, przymocował go w ptasiej nogi i wypuścił sokoła, który jakby intuicyjnie
wybrał kierunek. Pismo demonów nie miało w sobie nic z delikatnych kształtów,
jakim charakteryzowało się pismo ludzkie. Kolejne znaki wyglądały jakby były
poszarpane, jak przypadkowe konstelacje nerwowo kreślonych, ostrych niczym
sztylety linii i kleksów, z których możliwe, że nie wszystkie zostały wykonane
celowo. Papier prezentował się niczym czarno-biały chaos, w którym nie dało
rozróżnić się nawet pojedynczych kolumn czy wierszy, w których ustawiały się
kolejne znaki. Wszystko to wyglądało chaotycznie i niespójnie, bez żadnego
składu i ładu, jednak brunet nie śmiał wątpić, że ktoś jednak musiał być w
stanie znaleźć w tym jakiś sens i Sochiro nie nakreślił tego atramentowego
bałaganu dla zabawy, wciskając mu jakieś tanie kity. Poza tym i tak nie miał
żadnego powodu, żeby robić go w konia, prawda?
-
Ona potrafi czytać demoniczne pismo – srebrnowłosy odezwał się ponownie, jakby
czytając w myślach człowieka. – Potrafi też mówić w naszym języku – dodał
niczym dumny rodzic oświadczający innym, że jego dziecko nauczyło się jeździć
na rowerze szybciej niż jego rówieśnicy. – Nie wszyscy jednak w jej klanie to
potrafią. Bądź co bądź niektórzy z nich to tylko zwyczajni ludzie… - rzucił
obojętnie.
Brunet
skinął głową na to stwierdzenie, przetrawiając wszystkie podane informacje oraz
wyciągając własne wnioski. Odruchowo spojrzał na wciąż pogrążoną we śnie dziewczynę
i nie powstrzymał delikatnego grymasu, który sam wcisnął mu się na usta. I miał
niby uwierzyć, że ona sama kiedyś by mu o tym powiedziała? Niedoczekanie…
Przynajmniej utwierdził się w przekonaniu, że dobrze zrobił decydując się, żeby
towarzyszyć jej w tej wyprawie. Dzięki temu nie tylko mógł mieć na nią oko i
być pewnym, że ta nie zbliży się zanadto do demonicznych szermierzy, a ich
odnowiona relacja nie pogłębi się za bardzo, ale przy tym z każdym dniem
dowiadywał się coraz to nowych i ciekawszych rzeczy, które zmieniały jego
światopogląd i to, w jaki sposób zapatrywał się na swoją sojuszniczkę.
***
Demoniczna
Świątynia przerosła wszelkie wyobrażenia Uchihy. Chłopak przez lata pełnienia
służby w szeregach shinobi zwiedził większą część kontynentu, miał okazję
podziwiać monstrualne budynki – zarówno te, które wciąż były w użytku, jak i te
zupełnie zapomniane, ukryte gdzieś w głuszy, w ciszy popadające w ruinę i
zapomnienie. Nie snuł żadnych domysłów ani nie pozwalał sobie na żadne
założenia, ba, nawet niczego w gruncie rzeczy nie oczekiwał, gdyż, jak nauczyła
go praktyka, było to zwyczajnie bez sensu. Zawsze starał się zachowywać swoje
chłodne, neutralne opanowanie, a brak rozczarowania czy też zupełnie odwrotnie,
zachwytu warunkami, przygodnymi podróżnikami czy sytuacją były w tym pomocne.
Chciał najzwyczajniej w świecie wychodzić naprzeciw rzeczywistości w jej
najczystszej postaci, będąc pewnym, że ta nie potrzebuje żadnych upstrzeń
malowanych ręką jego wyobraźni. Cierpliwie czekał aż teraźniejszość ześle mu
to, co zostało mu przeznaczone, jednak w obecnej sytuacji nawet sławetny
„człowiek-posąg”, jak to czasami złośliwie przezywał go Teleporter, uchylił
usta ze zdziwienia i niedowierzania.
No
i doczekał się. Los zesłał mu i postawił go naprzeciw Demonicznej Świątyni.
Demoniczna
Świątynia była ogromna, wręcz niepojęcie, szalenie wielka. Górowała na szczycie
kamiennego wypiętrzenia nad zieloną doliną, na którą pierwsza, najbardziej
okazała, a zarazem najlepiej ufortyfikowana brama rzucała długi i głęboki cień.
Ogrodzenie składało się z kamiennych, łupanych skał, które tylko gdzieniegdzie
zostały złączone ze sobą zaprawą w miejscach, w których kamienne bloki nie
łączyły się ze sobą wystarczająco ściśle. Sama brama składała się z trzech
masywnych odrzwi wykonanych z ciemnego drewna, wysokich na dobre piętnaście
metrów. Nad zewnętrznymi drzwiami rozciągał się niewielki, spadzisty dach, a
nad środkowym wejściem, które przewyższało swoje dwie bliźniaczki po bokach o kolejne
kilka dobrych metrów, rozciągał już znacznie większa i bardziej rozłożysta
osłona, która przykrywała dwie poprzednie. Zakończenia krokwi zdobione były
mosiężnymi melizmatami, głównie w motywach florystycznych, podczas gdy
krawędzie wrót wysadzane były brązem i przyozdobione różnymi, fikuśnymi,
impresjonistycznymi wzorami, z których jeden płynnie przechodził w drugi, tak,
że ciężko było rozróżnić, gdzie jeden się zaczynał, a drugi kończył. W miejscu
łączenia belek zostały wpasowane metalowe kwiaty o miniaturowych środkach i
długich, wąskich płatkach, które niepokojąco kojarzyły się ze sztyletami. Nad
głównym przejściem zawieszony został biały sztandar, u którego szczytu górowała
czerwona, sześcioramienna gwiazda składająca się z dwóch wpisanych w siebie
trójkątów. Gwiazda dookoła została otoczona czerwonymi znakami, a dla odmiany czarne
przechodziły dokładnie przez jej środek. Poniżej mieściło się kolejnych kilka
czarnych znaków, a na nich została umieszczona wielka, czerwona pieczęć. Owe
znaki nakreślone zostały w demonicznym piśmie, przez co Itachi przeklinał w
duchu, że nie mógł rozwikłać ich znaczenia, gdyż miał niepokojące przeczucie,
że uciekało mu coś ważnego.
Przed
bramą mieścił się niewielki, drewniany taras, na którym pielgrzymi strudzeni
wspinaczką po koślawych, kamiennych schodach, jakie trzeba było pokonać, aby
dostać się na szczyt wzniesienia, mogli chwilę odpocząć i wyrównać oddech.
Taras ogrodzony był przez masywną, drewnianą balustradę, a w każdej z jej rogów
umieszczony został miedziany smok z głową lwa w postaci nieruchomego strażnika.
Drużyna
wspięła się po schodach, których, jakimś dziwnym cudem, zdawało się przybywać
wraz z tym, ile drogi na szczyt już pokonali. Pomimo tego, że każdy z członków
wyprawy był nienagannie wysportowany, ekipa dotarła do celu zziajana i z ostrym
kłuciem zmęczenia pod żebrami. Brunet przełknął z trudem lepką, zbryloną ślinę,
ocierając pot z czoła i opierając się zmęczony ramionami o własne uda, starając
się wyrównać przyspieszony oddech.
-
Przecież wiedział, że przyjdziemy…! – wydusił z trudem oburzony Aoshi. –
Cholerny wariat! Mógł darować sobie te badziewne pułapki… tylko wydłużył nam
drogę! – irytował się.
-
Trochę ruchu dobrze ci zrobi – zaśmiała się dziewczyna, opierając się o
balustradę.
-
Jak tylko spotkam tego pogrzanego kretyna to mu osobiście znajdę tę brakującą
piątą klepkę, a potem wsadzę mu ją do dupy, tak, żeby wbiła mu się, cholera, w
kręgosłup i utkwiła tam na dobre, żeby już jej więcej nie stracił, bo… - zaczął
odgrażać się niebieskooki.
-
Ta, tak sobie mów – prychnął Sochiro, który po raz pierwszy zsunął bandanę z
czoła i otarł perlącą się linię włosów. – I tak nic nie możesz mu zrobić… -
zauważył. – Zresztą… daj spokój. Pewnie Isami zwyczajnie zapomniał zdjąć
bariery. Założę się, że ma masę innych, ważniejszych spraw na głowie, więc
można mu to wybaczyć. No i nie da się nie zauważyć, że pierwsza z barier jest w
gruncie rzeczy dziecinnie prosta do pokonania, wystarczy zaledwie trochę uporu
maniaka i czasu, więc nie masz, na co narzekać – przewrócił oczyma. – Lepiej
módl się, żeby pamiętał zdjąć inne pieczęci, bo w przeciwnym wypadku będziemy
musieli się trochę napocić…
-
Ale mógł nam nawet tego oszczędzić… - burknął najbardziej postawny z
szermierzy, cały czas obstając niezmiennie przy swoim.
W
czasie, w którym demony spierały się ze sobą, dziedziniec sharnigana poczuł się
bardzo nieswojo. Zaalarmowany rozejrzał się po okolicy, żeby zaraz zorientować
się, że środki kwiatów mieszczące się w łączeniach belek wszystkich trzech
przejść były w istocie… oczami. Jakby tego było mało, owe oczy miały różne
kolory, poruszały się niezależnie od siebie, a nawet mrugały. Dwa najbliższe,
zielone i fioletowe, przyglądały mu się ciekawsko, nieufnie i podejrzliwie
zarazem.
Ale
to znowu nie koniec. Kiedy odwrócił się, zauważył, że smoki z głowami lwów znów
stały zwrócone do niego przodem, a więc musiały obrócić się o sto osiemdziesiąt
stopni. Ich otwarte paszcze nie poruszały się, żadna łapa czy ogon nie śmiały
nawet drgnąć, jednak oczy były już całkowicie ruchome i obserwowały go uważnie.
-
To kto puka? – zapytała jasnowłosa.
-
Na mnie nie patrz! – srebrnooki szermierz zamachał rękami w proteście, jakby
się czegoś obawiał.
Nim
zdążyły paść kolejne protesty główne odrzwia same się odemknęły z potępieńczym
jękiem. Zza masywnego drewna wyłoniła się drobna, niewysoka postać, która
uśmiechnęła się serdecznie, jednak z pewną dozą szaleństwa kryjącą się w
drżących kącikach ust.
-
Dobrze was znów widzieć – odezwał się nowoprzybyły niskim, głębokim, wibrującym
głosem, który wprawiał swoim brzmieniem słuchaczy niemal w trans, w którym ci
łaknęli słuchać go więcej i więcej. – Nawet ciebie, Aoshi, pomimo że
przyznałeś, iż planujesz dość bolesne zabiegi na mojej osobie – jego uśmiech
nabrał bardziej drapieżnego wyrazu, kiedy obnażył w nim nienaturalnie ostre i
drobne zęby, które znacznie bardziej przypominały wilcze, szczególnie za sprawą
długich kłów i drobnych siekaczy.
Ninja
z miejsca zorientował się, kim był mężczyzna, mimo iż ten jeszcze mu się nie
przedstawił. Nie miał złudzeń, co do tego, że właśnie stał przed nim Isami,
kapłan Demonicznej Świątyni.
Isami
był stosunkowo niewysokim brunetem, którego włosy sięgały mniej więcej połowy
jego klatki piersiowej. Wśród nich pobłyskiwały purpurowe i burgundowe pasma,
które widoczne były tylko w ostrych promieniach słonecznych, a więc były dużo
trudniejsze do zauważenia niżby kolorowe pasma we włosach braci pełniących rolę
straży przybocznej Mikoto. Kapłan nosił włosy spięte w wysoki koński ogon,
kilka luźnych pasm okalało jego szczupłą, bladą twarz, w której zdecydowanie
wyróżniały się ciemne, pełne usta i oczy tak zapuchnięte, podkrążone i nabiegłe
krwią, że aż przykro było patrzeć. Domniemany wariat wyglądał, jakby nie spał
od tygodni lub jakby wdał się w jakąś bójkę w podrzędnej spelunie przy podłym
bimbrze, w wyniku której zgarnął dwie, dorodne śliwy. Uchiha wątpił jednak,
żeby ktoś pokroju osoby, która wyszła im na powitanie, mogła wdawać się w
jakieś bójki. Isami bowiem był dość wątły i szczupły, żeby zwyczajnie nie
powiedzieć chudy. Zdecydowanie nie cechował się mocną budową wojownika ani
nawet przysadzistą budową okolicznego króla pijalni. Jego wręcz chorobliwa
chudość rzucała się w oczy nawet pomimo jego obszernego ubrania, na które
składało się tradycyjne, czarne kimono wykonane z najwyższej jakości jedwabiów
i satyn, co można było z łatwością stwierdzić choćby po delikatnym połysku
materiałów, który cechował drogocenne materiały. Najbardziej intrygujące w jego
postaci było jednak to, że kapłan posiadał tylko jedno oko i było ono złote.
Drugie było ślepe i rozmyte, zupełnie jak u potomka Madary. Ponad to lewą
stronę jego twarzy oraz szyję pokrywały demoniczne znaki. Niestety, bez
dokładnego przypatrywania się Itachi nie mógł stwierdzić czy owe znaki zostały
tylko namalowane pędzlem, czy były też wytatuowane. Nie chciał jednak narażać
się komuś, z tego co rozumiał, tak wysoko postawionemu gapiąc się na
nieznajomego niczym na artefakt wystawiony za szybą na wystawie.
Aoshi
zmieszał się i spuścił wzrok, pozostawiając sytuację bez komentarza, co
przecież było dla niego tak nienaturalne. Najwyraźniej jego narzekanie i groźby
nie miały sięgnąć uszu demonicznego kapłana. Drobniejszy brunet uśmiechnął się
na to krzywo półgębkiem.
-
Cóż, jeśli mam być już szczery, a zawsze taki jestem – podkreślił – to
przyznam, że nie zdjąłem bariery, bo cię zwyczajnie nie znoszę – wyznał, a
zaraz potem wybuchnął gromkim śmiechem, który odbił się echem od kamiennych
ścian. – Przykro mi, że wszyscy musieliście cierpieć z powodu mojego braku
zamiłowania do jednego z waszych towarzyszy – skłonił się w geście przeprosin
do pozostałych dwóch szermierzy i dziewczyny. Łypnął przy tym ciekawsko okiem
na człowieka. – Pozwólcie zatem, że wynagrodzę wam to sytym posiłkiem i
niebanalnym winem – obiecał. – Zapraszam do środka – z zadziwiającą łatwością
pchnął monstrualnie wielkie wrota, odsłaniając wewnętrzny dziedziniec
świątynny, na którym jakimś cudem stała już barwna lektyka Mikoto. – Wasz pan
jest w swoim pokoju – zakomunikował, odwracając się z powrotem w stronę
zabudowań.
Ninja
nawet nie próbował zrozumieć, jakim cudem demoniczne bóstwo pokonało schody w
rekordowym tempie i to w dodatku przez nikogo niezauważone, prawdopodobnie z
własną lektyką na plecach – bo jak inaczej ta mogłaby się znaleźć na wewnętrznym
dziedzińcu Świątyni? Długowłosy nie potrafił znaleźć odpowiedzi na to pytanie i
nawet nie zadawał sobie zbyt wiele trudu, aby to zrobić, gdyż w gruncie rzeczy
nie było w tym sensu. Z nieznośnym bólem i niezadowoleniem, powoli i opornie
zaczynał przyjmować do wiadomości, że świat demonów jest pełen zagadek, które
nie objawią przed nim swoich tajemnic jeszcze przez długi czas. Jedne z nich
już poznał i obeznał się z nimi, na temat kolejnych miał swoje spekulacje i
snuł domysły, jednak pozostawały też takie, które stały dla niego pod znakiem
zapytania i nie pomagał tu nawet fakt, że był geniuszem, gdyż, jak widać,
czasami nawet umysł geniusza to za mało. Szczególnie, jeśli rozchodziło się o
sprawy tak nieoczywiste, skrzętnie ukryte, niemal mistyczne jak zachowania,
zdolności, obyczaje i tradycje istot nadprzyrodzonych.
Skierowali
się do przysadzistego, niskiego budynku, który przytłaczał ciężarem swojej
imponującej konstrukcji. Belki nośne dachu i filary wyglądały solidnie, jednak
były tak potężne, że istota tak maleńka jak przeciętny człowiek czuł się
nieswojo, czuł niezrozumiałą obawę, jakoby cała konstrukcja mogła zaraz zawalić
mu się na głowę, mimo iż nie dało się słyszeć nawet pojedynczego, żałosnego
jęku protestu budynku, który mógłby uskarżać się na wieloletnie stanie w jednym
miejscu niesione porywistym, zimnym wiatrem.
Zostawili
obuwie w genkanie i przeszli dalej, w głąb Świątyni, podążając za
przewodnictwem kapłana, który zaprosił ich do jednego z wielu pokoi. W
pomieszczeniu czekał już na nich nakryty stół z parującymi, kusząco pachnącymi
potrawami, a razem z nimi kilka innych kolejnych osób.
-
Cieszcie się zasłużonym posiłkiem – odezwał się Isami, kłaniając się płytko. –
Moi adepci dotrzymają wam towarzystwa, aby zapewnić wam rozrywkę. Mam nadzieję,
że mi wybaczycie, jednak ja muszę zająć się przygotowaniami do ceremonii i
muszę się już oddalić – poinformował gości, po czym nie czekając na ich
odpowiedź zwrotną, wyszedł, zaciągając za sobą bambusowe drzwi, na których
czaple wymalowane na ryżowym papierze wyginały się przy wodopoju niczym w
erotycznym tańcu.
-
Witamy serdecznie – odezwał się siedzący na matach tatami młodzieniec o
ciemnobrązowych włosach, w których pobłyskiwały stalowe pasma. We włosy
wetknięte miał świeże kwiaty oraz ptasie pióra. – To zaszczyt móc was gościć
ponownie – skinął głową nowoprzybyłym. – Nazywam się Amane i mam nadzieję, że
pozwolicie mnie i moim towarzyszom, Yoshiemu, Orochiemu oraz Saku, umilić wasz
dzisiejszy wieczór – pokrótce wskazał na swoich kompanów, przedstawiając ich.
Amane
siedział w niedbałej pozie ubrany w elegancką, krwistoczerwoną, jedwabną szatę
przetykaną złotą i pomarańczową nicią. Jej górna krawędź zwieńczona została burym
futrem, które miękko otulało kościste, odsłonięte ramiona swojego właściciela.
Młodzieniec trzymał w jednej dłoni potężny, pozłacany wachlarz, na którym
zostały wymalowane dwa goniące się pawie. Operował nim z niebywałą lekkością, a
brunetowi przeszło przez myśl, że ów wachlarz może być czymś znacznie więcej
niżby tylko nietypową ozdobą lub przedmiotem służącym do ochładzania się. Amane
miał delikatne rysy twarzy i pełne, ciemnoczerwone usta o nietypowym złotym
poblasku, jakby skrzące się drobiny odpadły od wachlarza i jakimś cudem
przylgnęły tylko i wyłącznie do jego warg. Jego przystojną, choć wciąż dość
dziecięcą twarz szpecił jedynie prawy kącik ust, który z jakiejś racji był
sczerniały, zupełnie jakby ten był najzwyczajniej w świecie zwęglony albo jakby
chłopak borykał się z raną trawioną przez gangrenę. Spojrzenie jego niebieskich
oczu, które przywodziły na myśl zmrożone jeziora, było łagodne, jednak
mieszkało w nich także coś okrutnego. Z tej racji Itachi nie wątpił, że
młodzieniec ten pomimo swojej powierzchownie spokojnej prezencji mógł ulegać
namiętności popadania w gniew.
Następnym
wspomnianym był Yoshi. Yoshi trzymał się znacznie na uboczu, zajmował
zacieniony kąt pomieszczenia, zupełnie jakby nie chciał zostać dostrzeżony.
Niemniej jednak jego bladoczerwone włosy i białe sznureczki, które miał w nie
wplecione skutecznie przyciągały uwagę, toteż jego próby spełzły na niczym. Chłopak
ubrany był w obszerne spodnie stanowiące komplet z krótką bluzką, która
odsłaniała jego brzuch. Jego ubrania były w podobnej tonacji kolorystycznej jak
jego poprzednika, a więc dominowały wśród nich czerwień, czerń i złoto.
Misternie wyszywane ozdoby na materiale w zadziwiający sposób łączyły się z niemniej
misternymi tatuażami pokrywającymi boki jego ciała. Yoshi na głowie nosił coś,
co do złudzenia przypominało złotą tiarę lub kolię z niewielkim, czerwonym
kamieniem umiejscowionym dokładnie pomiędzy jego brwiami. Całe jego usta były
sczerniałe, co nadawało mu niezdrowego wyglądu. Jego twarz była dużo bardziej
sucha, a rysy ostrzejsze niż u Amane. Zdystansowane, nieufne spojrzenie czystej
akwamaryny padało na gości z głębokich cieni jego równie głęboko osadzonych
oczu.
Kolejnym
z adeptów, stojący tuż za Amane, był Orochi. Wysoki i szczupły brunet, którego
końce włosów lśniły czystą i głęboką czerwienią. Orochi nosił czerwone kimono o
dość nietypowym, mało popularnym kroju. Jego pas ściśle obwiązywała czarna,
nabijana ćwiekami przepaska. Mogła ona służyć jako pas podtrzymujący katanę u
boku, jednak z jakiejś racji Uchiha wątpił, żeby którykolwiek z adeptów
kiedykolwiek dzierżył w ręku miecz. Niemniej jednak nie oznaczało to, że ten
głupio sklasyfikował stojących przed nim młodzieńców jako zwykłe i nieszkodliwe
dzieciaki. Patrzył w ich puste, zimne oczy i choć naprawdę ciężko było mu się
do tego przyznać nawet samemu przed sobą, czuł narastający niepokój, a nawet
grozę. Coś mu podpowiadało, że nawet i bez broni białej uczniowie Isamiego byli
na swój własny sposób wystarczająco niebezpieczni. Wszak nie tylko ostrza
potrafiły ranić, prawda?
Prawy
kącik ust Orochiego był tak samo sczerniały jak i u Amane. Ponad to dokładnie
na wskroś twarzy bruneta przechodził tatuaż układający się w długi i szeroki
pas demonicznych symboli, które ponownie pozostawały czystą zagadką dla ninja z
Konohy. Znacznie większy, pojedynczy znak malował się także na jego szyi. Oczy
Orochiego były czerwone, a usta wąskie i blade, przesuszone.
Ostatnim
z grupy był Saku siedzący w przejściu prowadzącym do następnego pokoju. Chłopak
miał niebiesko-białe włosy i bladozielone oczy. Jego oblicze zdradzało
nieufność i dystans, który bił od niego podobnie jak i od Yoshiego. Jego mina i
chłód mieszkający w jego oczach naprowadziły długowłosego na trop, że ten,
niezależnie od tego, czym teraz się zajmował i jaka była jego obecna pozycja,
musiał pochodzić z szanowanej i dobrze usytuowanej rodziny. Kamienna maska,
którą nosił na twarzy była bardzo charakterystyczna dla bogaczy i ogółu stanu
wyższego. Wysoka jakość materiałów składających się na jego tradycyjne,
czerwone kimono również za tym przemawiała.
Amane
siedział wysunięty na przód grupy adeptów, przez co wydawało się, jakby im
przewodził, jakby obejmował stanowisko ich lidera. Delikatnie uniesione kąciki
ust i spokojne, niemal ospałe spojrzenie, jakie posyłał podróżnikom tylko
utwierdzała w tym przekonaniu. Wyglądał jak ukontentowany król zwierząt, który
dobrze wiedział, że nawet w razie niebezpieczeństwa nie musi ruszać się z
miejsca, gdyż zostanie zażegnane ono przez jego podkomendnych, którzy wyglądali
już na dużo bardziej skupionych i napiętych, w każdej chwili gotowych do
podjęcia błyskawicznego działania w razie potrzeby.
Szatyn
z kwiatami i ptasimi piórami wplątanymi we włosy podniósł się niespiesznie ze
swojego miejsca i skinął na pielgrzymów, a następnie na suto zastawiony stół.
-
Zapraszam – sam ruszył w kierunku, z którego dochodziły cudowne aromaty. –
Jedźcie, póki gorące – zachęcił.
Posłusznie
wszyscy zajęli miejsca przy stole i zabrali się za opróżnianie misek,
półmisków, talerzy, czarek i reszty zastawy stołowej. Wraz z tym atmosfera
zelżała.
-
Jak minęła wam droga? – zainteresował się frontowy adept, przerywając ciszę, w
której można było słyszeć tylko szczęk porcelany.
-
Znośnie – odezwała się Daichi. – Ale daj spokój, nie ma o czym rozmawiać –
machnęła ręką, zanim młodzieniec zdążył wypowiedzieć kolejne, kurtuazyjne pytanie.
– Wolałabym raczej posłuchać o czymś bardziej interesującym. Jak wasz trening?
– zapytała.
-
Również, znośnie – Amane uśmiechnął się. – Nie najgorzej, choć czasem bywa ciężko.
Nikt jednak nie mówił, że będzie łatwo, prawda? – rzucił pytanie w eter, a jego
kompani potwierdzili mu gardłowymi pomrukami i skinięciami głowy. – Póki co
każdy z nas sukcesywnie zdaje testy kolejnych wtajemniczeń – dodał.
-
Dobrze to słyszeć – skwitowała dziewczyna.
Ochida
faktycznie interesowała się losami adeptów, co można było wywnioskować po
żywotności odznaczającej się w jej tonie głosu, błysku w oku. Zależało jej, aby
wywiedzieć się jak najwięcej i chciała słyszeć jak najwięcej pozytywów. Dbała o
tych gości. To było dowodem na to, że ich również musiała mieć okazję poznać w
swojej burzliwej, owianej tajemnicą przeszłości.
-
A co z Isamim? – zainteresował się Sochiro. – Jak sobie radzi?
-
Jak mieliście już okazję sami się przekonać, trzyma się całkiem nieźle –
zapewnił szatyn między kolejnymi kęsami. – Niemniej, teraz jest w trakcie
ścisłego postu, który jest częścią przygotowań związanych z obchodzonymi przez
nas w niedługim czasie uroczystości – wyjaśnił. – To dlatego nie może dotrzymać
nam dziś towarzystwa. Nie chce zostawiać sobie miejsca na pokusy –
usprawiedliwił swojego mistrza.
-
To zrozumiałe… - przytaknął Aoshi. – Nikt nie chciałby, żeby jego poświęcenie
poszło na marne. Co jak co, ale trzeba mu przyznać, że skubany to ma siłę woli,
jak nikt inny… - przyznał z uznaniem.
-
Co racja, to racja – zgodził się Amane.
Kolacja
ubiegła im w pokojowej, spokojnej atmosferze podczas rozmów o niedalekiej
przyszłości i wspominek wydarzeń, której miały już miejsce. Itachi bez słowa
jedynie przysłuchiwał się prowadzonym rozmowom, próbując zapamiętać i wyciągnąć
z nich jak najwięcej. Łączył ze sobą nowo zdobyte informacje z faktami, które
już nie były mu obce od pewnego czasu i próbował utworzyć spójne obrazy
sytuacji i czasów, o których rozprawiali inni biesiadnicy. Próbował przy tym
także sięgnąć nieco głębiej, dotrzeć do nieco bardziej niedostępnych obszarów,
do tematów, których jasnowłosa z pewnością nigdy by przy nim nie poruszyła.
Przysłuchiwał się i próbował sobie wyobrazić zdolności i umiejętności demonów,
zrozumieć ich dworską etykietę i zasady dobrego zachowania, żeby przypadkiem
nikogo nie ugodzić swoim trywialnym, ludzkim postępowaniem. Sam był zaledwie
człowiekiem, przez co, jak szybko się zorientował, był traktowany z pewną
taryfą ulgową, ale przy tym także z pewnym dystansem, jednak chciał jakoś to
nadrobić i nadgonić, żeby nie być jedynym, który pozostawał nie w temacie.
***
Uchiha
odłożył ręcznik, którym wycierał wciąż wilgotne włosy. Plusem dotarcia do
Demonicznej Świątyni niezaprzeczalnie była możliwość wzięcia kąpieli czy
rozkoszowania się miękkością i przyjemnym zapachem świeżej pościeli. Po
dłuższym czasie podróżowania lub po prostu prowadzenia trybu życia jako shinobi
nawet takie proste, wydawałoby się wręcz prozaiczne rzeczy stają się dla
człowieka luksusem.
Chłopak
spojrzał na jasnowłosą, która siedziała na jednym z dwóch pojedynczych futonów
rozłożonych na ziemi i polerowała swoją broń. Niezainteresowana nawet nie
zwróciła na niego uwagi czy nie podniosła wzroku. Dzisiejszej nocy mieli
dzielić wspólnie pokój. Koniec końców taki obrót sytuacji przypadł brunetowi do
gustu. Dzięki temu mógł mieć oko na dziewczynę, co przemawiało na jego korzyść.
Ona też miała w tym swój interes. W normalnych warunkach zapewne nie
przystałaby tak ochoczo na dzielenie sypialni z Itachim, jednak dzięki temu i
ona mogła mieć go pod nadzorem. Nie chciała zostawiać go na pastwę demonów,
opuszczając go i zostawiając samego sobie. W gruncie rzeczy nie podejrzewała,
żeby którykolwiek z jej pobratymców stanowił zagrożenie dla człowieka albo
chciał go skrzywdzić, jednak czuła się spokojniejsza, kiedy wystarczyło tylko,
żeby podniosła wzrok, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Długowłosy
z pewnością nie był już małym dzieckiem, które trzeba było przez cały czas
trzymać za rączkę i pilnować, żeby nie przewróciło się o własne nóżki, jednak
faktem też było, że tym razem przyszło mu obracać się w zupełnie obcym i
nieznanym środowisku, w którym błądził po omacku i faktycznie przypominał
dziecko we mgle. Bo przecież wystarczyła chwila nieuwagi, nietrafnie dobrane
słowo lub krzywe spojrzenie, żeby komuś zalazł za skórę i narobił zarówno
sobie, jak i jej problemów. A tego nikt nie chciał. Z tej właśnie racji
należało dołożyć wszelkich starań, żeby możliwie zminimalizować ryzyko
wystąpienia nieprzyjemnych konsekwencji.
Wtem
papierowe drzwi rozsunęły się bez zapowiedzi, a w szparze odsłaniającej ciemny
korytarz błysnęły złote usta lidera „gangu” adeptów oraz jego stalowoszare
pasma we włosach w ciepłym, pomarańczowym blasku dochodzącym z zapalonych
świec, które były jednym źródłem światła w pomieszczeniu. Amane zdawał się gdzieś
spieszyć, a przy tym był niebywale podekscytowany i rozgorączkowany, przez co
nawet jego blade policzki nabrały rumieńców, jakby w istocie trawiony był jakąś
chorobą.
-
Już jest! – syknął przyciszonym głosem.
Uchiha
nie miał pojęcia, o czym lub o kim mówił chłopak, jednak wystarczyło jedno
spojrzenie na jego towarzyszkę, żeby przekonać się, że ta, w przeciwieństwie do
niego, była wtajemniczona w szczegóły. Jej oczy zalśniły pełnym zrozumieniem
oraz ekscytacją, tak jak i u szatyna. Bez słowa zerwała się na równe nogi i
zamaszystym krokiem ruszyła w stronę jednego z adeptów, przy czym poły jej
kimona aż furkotały za nią niczym sztandar bezdusznie katowany przez porywisty
powiew wiatru. Ninja z Konohy poszedł w jej ślady i również podniósł się ze
swojego miejsca podążając za zielonooką, gdyż trawiła go paląca chęć dowiedzenia
się, wokół czego też powstało to całe zamieszanie.
Póki
co nie padło ani jedno słowo wyjaśnienia. Amane puścił się niemal biegiem
wzdłuż korytarza prowadzącego do wewnętrznego dziedzińca. Ochida deptała mu po
piętach maszerując żwawo, wykonując olbrzymie kroki, prawie przeskakując z nogi
na nogę. Brunet zauważył, że na twarzach obojgu z nich malowała się ekspresja
wyrażająca niecierpliwość i wyczekiwanie, jakie można zauważyć u dzieci, które
czekały na prezenty od Mikołaja na Gwiazdkę. To ich dziecinne podejście dało mu
w jakiś sposób do myślenia…
Dotarli
na główny plac, na którym obecni już byli pozostali adepci oraz strażnicy
Mikoto. Samego Mikoto oraz Isamiego nie było jednak na miejscu – zamiast nich
pojawił się jednak ktoś nowy. Wśród małego zgiełku chłopak dostrzegł stosunkowo
niskiego mężczyznę. Początkowo nie rozumiał, dlaczego jego przybycie wzbudziło
tak skrajne emocje w demonach, jednak chwilę potem zamarł niczym skamieniały
pod siłą nacisku spojrzenia nieznajomego. Wystarczyło to właśnie jedno
spojrzenie, które okazało się być bardziej wymowne niż wszystkie poematy i
przemówienia, jakie miał okazję czytać i słyszeć w całym swoim dotychczasowym
życiu.
Mężczyzna
ten wcale nie sztyletował wzrokiem shinobi z Liścia, jednak aura potęgi, niemal
wszechmocy, jaka emanowała od jego postaci była wręcz przytłaczająca. Nowoprzybyły
poruszał się z niesłychaną gracją i lekkością, a jego ruchy były płynne,
naturalne i niewymuszone niczym sam nurt rzeki. Miał czarne, półdługie włosy,
które sięgały mu ramion, a ich końce stopniowo przechodziły w karmelowy kolor,
a następnie w bardzo jasny blond. Jego cera była blada, alabastrowa, wręcz
idealnie biała, przez co mocno kontrastowała z oprawą ciemnych włosów. Jego
oczy były podobnie blade, rozmyte, jakby ślepe, jednak w ich centrum plama
źrenicy była zbyt wyraźna, żeby można było stwierdzić, że nieznajomy był
ociemniały. Poza tym rozglądał się dookoła, przenosił spojrzenie z twarzy na
twarz – był zbyt żywotny, a w jego ruchach było zbyt wiele pewności siebie,
żeby mógł być ślepy.
Jego
oczy oraz skronie były przyprószone czymś ciemnym, przez co wyglądało to tak,
jakby mężczyzna umorusał się węglem lub czymś podobnym – niemniej jednak było w
tym także coś artystycznego i dało się dostrzec w tym dziwnym zabiegu jakąś
celowość i precyzję, przez co Itachi szybko wykluczył możliwość, jakoby
nowoprzybyły mógł najzwyczajniej w świecie ubrudzić się podczas podróży. Czarny
osad przyprószył także jego wysokie kości policzkowe, potęgując i podkreślając
cień rzucany przez kości jarzmowe, przez co jego okrągła twarz wydawała się być
bardziej smukła, a przy tym także bardzie sucha i kostyczna. Pod niewielkim,
stosunkowo płaskim nosem rozciągały się pełne, ciemne usta, z których dolna
warga była rozjaśniona na środku jej długości, co optycznie powiększało ją.
Nieznajomy
ubrany był zupełnie odmiennie do pozostałych. Nosił typowo nowoczesne,
eleganckie ubranie, a więc proste, czarne spodnie, białą koszulę, czarną
kamizelkę oraz tego samego koloru marynarkę, która wyglądała jakby została
oprószona gwiezdnym, połyskującym pyłem na ramionach.
Nowoprzybyły
brunet zwrócił uwagę na długowłosego. Zawiesił na nim spojrzenie na dłużej,
przez co tego aż przeszły nieprzyjemne dreszcze wzdłuż kręgosłupa. Szybko zdał
sobie sprawę, że z jakiś niezrozumiałych powodów zaczął się stresować. Gardło
zacisnęło mu się, jakby ktoś zawiązał je na supeł, w żołądku poczuł ucisk,
jakby ktoś go kopnął i zaczęły mu się pocić dłonie. On, Itachi Uchiha,
stresował się na widok jakiegoś nieznajomego – dobre sobie! Przecież miał za
sobą masę przebytych, niebezpiecznych misji, gdzie stawiał na szali swoje i nie
tylko swoje życie, miał za sobą nawet pojedynek z samym shinigami, a jednak z
jakiejś racji teraz czuł się niczym szczur zapędzony w kozi róg pod ostrzałem
spojrzenia mężczyzny. Czuł się odsłonięty, pozbawiony wszelkiej defensywy, choć
w gruncie rzeczy niebezpieczeństwo nie było przecież obecne, a więc nie było
też i się przed czym bronić. Tak przynajmniej próbował sobie wmówić i tym samym
uspokoić się. Niemniej jednak z czasem i zdobywanym doświadczeniem nauczył się
ufać swoim przeczuciom i nie zamierzał ich bagatelizować. Skoro brunet wzbudzał
w nim tak niepojęty strach, niemal panikę, przez co ledwo powstrzymywał się od
brania nogi za pas, należało być ostrożnym. Wypadałoby się też dowiedzieć, kim
ten pozornie niegroźny jegomość był…
Postać
stojąca w półkręgu gapiów wzbudzała w nim mieszane i sprzeczne uczucia. Z
jednej strony wyglądała tak spokojnie, poruszała się tak płynnie jakby był
uosobieniem, duchem jakiegoś spokojnego, leśnego strumyka, który od zarania
dziejów szemrał sobie leniwie wśród omszałych skał, a jednak z drugiej biła od
niej niepojęta i przytłaczająca siła i potęga, która przerażała, nakazywała
schować się przeciętnemu śmiertelnikowi niczym żałosnej, małej myszce przed
jego obliczem.
Koleś
o fizjonomii i ekspresji marmurowego posągu, który w razie pogorszenia nastroju
mógł ściągnąć na ciebie Armagedon… lub przynajmniej takie właśnie sprawiał
wrażenie. Fajnie, nie?
Chyba
jednak niekoniecznie. Uchiha zadrżał niekontrolowanie, jakby nagle zrobiło mu
się przejmująco zimno.
-
To zaszczyt móc cię znów gościć, panie – w końcu dotarły do niego słowa
wypowiadane przez Amane, który właśnie giął się przed gościem w głębokim
ukłonie w geście powitania. – Oczekiwaliśmy twojego przybycia z
niecierpliwością – zapewnił z uśmiechem. – Pozwól, panie, że wskażę ci drogę do
twojej sypialni, gdzie będziesz mógł się udać na spoczynek po zapewne bardzo
męczącej podróży – kontynuował, odchodząc już w stronę innego korytarza.
Mężczyzna
skinął głową i posłusznie podążył za liderem adeptów, jednak zanim zniknął
połknięty przez wąską gardziel zacienionego korytarza, odwrócił się przez
ramię, żeby jeszcze raz przyjrzeć się Itachiemu, co temu wyraźnie się nie
spodobało. Zdawał sobie sprawę, że zapewne robił za swoistą atrakcję w gronie demonów,
jednak nie życzył sobie skupiać na sobie zbyt wiele uwagi. Zdecydowanie wolał
przyglądać się wszystkiemu z boku, a tu wyglądało na to, że najwyraźniej ktoś
bardzo wpływowy zawiesił na nim oko. Od teraz zatem będzie musiał być podwójnie
ostrożny.
-
Kto to był? – zapytał przyciszonym, wciąż zdławionym głosem, który z trudem
wydostał się z jego wciąż boleśnie zaciśniętego gardła, kiedy był już pewien,
że nowoprzybyły był wystarczająco daleko, żeby go nie usłyszeć.
-
Książę Kazuhiko – odparła dziewczyna. – To bardzo wpływowa osoba. Ktoś pokroju
Mikoto tylko o innym zakresie obowiązków i przywilejów – starała się w skrócie
wyjaśnić towarzyszowi postać Kazuhiko bez zbędnego zagłębiania się w detale,
których ten i tak ze swoją obecną wiedzą na temat demonów nie byłby w stanie
przyswoić.
-
To też kapłan? – dopytywał chłopak.
-
Nie, książę Kazuhiko przybył do Świątyni tak samo jak i my, jako pielgrzym,
który pragnie wziąć udział w ceremonii – sprostowała. – Jutro zapewne
przybędzie jeszcze więcej osób. Nie myśl sobie, że mamy całą Demoniczną
Świątynię do własnej dyspozycji. Wiele demonów czuje podobną potrzebę
uczestniczenia w ceremoniach podobnych do tej, jednak te zazwyczaj przybywają
na miejsce zaledwie kilka godzin przed rozpoczęciem obrzędów. Można powiedzieć,
że by jesteśmy uprzywilejowaną grupą, która ma szczęście rozkoszować się tą
wygodą posiadania dachu nad głową. Właściwie tylko ze względu na łączące nas
dobre relacje z Isamim ten zgodził się nas przyjąć na noc, dzięki czemu mamy
też czas odpocząć i nabrać sił przed drogą powrotną – dodała.
Cóż,
zapowiadało się zatem, że następny dzień może obfitować w bardzo interesujące
zdarzenia…
***
Po
śniadaniu przeszli do tylnej części świątyni, która bezpośrednio przylegała do
części góry. Długowłosy zdziwił się nie na żarty, kiedy potężne, metalowe, kute
odrzwia z imponującą ilością łańcuchów, kłódek, bolców, zamków i zapadni
zostały przed nim otworzone, ukazując wnętrze pomieszczenia wydrążonego w litym
kamieniu. Masywne wrota były grube niemal na długość jego przedramienia i
nosiły niepokojące, rude plamy, które jakoś nie przypominały swoim wyglądem
rdzy pod żadnym względem. Itachi zbyt wiele razy widział ślady zaschniętej
krwi, żeby nie być w stanie odróżnić ich od zwykłej korozji.
Kiedy
podążał za grupą, która w istocie od rana stawała się tylko coraz liczniejsza i
póki co tłoczyła się na dziedzińcu, wchodząc do tajemniczego pomieszczenia
zwrócił uwagę na wewnętrzną stronę odrzwi, które poznaczone były głębokimi
bruzdami i wgnieceniami, jakby ktoś lub coś obijało się o nie, drapało w nie,
desperacko próbując się wydostać na światło dzienne. Ta myśl sprawiła, że jego
mięśnie spięły się bez udziału jego woli, jakby jego ciało instynktownie
przygotowywało się do potencjalnej, natychmiastowej reakcji, jaką mogłaby być
obrona, jak i zarówno atak.
W
wykutej w skale, owalnej salce było ciemno i nie dochodziło tu żadne zewnętrzne
światło. Gdzieniegdzie zostały jedynie ustawione wysokie świeczniki na
anorektycznych, pojedynczych nogach. Chybotliwy, złoto-pomarańczowy płomień
rzucał blask na ściany pomieszczenia w wędrujących, zmieniających swoje
kształty plamach. Kamień połyskiwał delikatnie w owym blasku jakby został
oprószony brokatem. U powały zostały zawieszone metalowe dzwonki, między
którymi jako ogniwa łączące zostały wplecione wykute również w metalu
pojedyncze, demoniczne znaki. Długie łańcuchy zwisające ze sklepienia obijały
się o siebie nawzajem od czasu do czasu, wydając przy tym z siebie ciche,
wysokie dźwięki. Chłopak odniósł dziwne przeczucie, że te jednak pełniły nie
tylko rolę swoistych, nietypowych ozdób, ale miały także inne, bardziej
użyteczne zastosowanie.
Na
ziemi zostały ułożone poduszki w długich rzędach, na których pielgrzymi powoli
zajmowali miejsca, tłocząc się i ściskając, żeby wszyscy mogli się zmieścić.
Brunet zauważył w tłumie Chikę, która jakimś cudem odłączyła się od niego w tym
zgiełku i która teraz machała do niego ponaglająco, przywołując go do siebie.
Dziewczyna zajęła miejsce na przedzie, z czego Uchiha nie był pewny czy może
się cieszyć. Koniec końców nie powinno go tu być, więc chyba wypadało, żeby
zaszył się gdzieś w kącie, a nie wciskał się na sam przód przed szereg, gdyż
oczywistym było, że wszyscy byli świadomi tego, że nie był demonem. Czuł na
sobie ciekawskie, czasem nawet oburzone czy zawistne spojrzenia ciskane przez
postronne osoby. Tym razem nie miał jednak żadnego wyboru, więc posłusznie
przebił się przez żywą ścianę ściśniętych ciał, zajmując miejsce koło Daichi.
Na
samym końcu sali znajdowało się niewielkie, drewniane podwyższenie imitujące
miniaturową scenę, na której w siadzie skrzyżnym siedział Isami. Kapłan
Demonicznej Świątyni ubrany był w czarne kimono, na którym zostały wymalowane
skomplikowane, nieczytelne demoniczne znaki białą farbą. Brunet ściskał w
dłoniach coś, co przypominało śmiesznie wielkie korale, z czego każda
pojedyncza kula nawleczona na gruby sznur wykonana była z innego materiału –
drewna, szkła, ceramiki, złota, srebra, cyny… Isami trzymał dłonie złożone jak
do modlitwy i pochylał się głęboko. Na jego twarzy malował się wyraz pełnego
skupienia, a przed nim mieścił się niewielki, kwadratowy blat, który wyglądał
na miniaturową wersję ołtarza. Póki co blat był pusty.
Kiedy
wszyscy zebrani zajęli już swoje miejsca Orochi zamknął drzwi od środka, choć
nie odstąpił ich na krok, trwając przy nich niezłomnie niczym swoisty strażnik.
Główny kapłan Demonicznej Świątyni przemówił do swoich pobratymców w
demonicznym języku, którego chłopak nie mógł zrozumieć. W chwilę potem więcej
świeczek, długich i cienkich jak ludzki palec, zapłonęło we wnękach w ścianach
jak na komendę, które póki co były niewidoczne, gdyż zdawały się stanowić
jedność z plamami cienia, którego chybotliwe płomienie nie były w stanie
rozgonić. Było w tym coś dziwnego i niepokojącego, gdyż świece te dawały niezdrowe,
chorobliwe zielonkawe światło, które było przecież tak nienaturalne. Niemniej
jednak dzięki większej ilości zapalonych świec brunet był teraz w stanie dostrzec,
że pomieszczenie ciągnęło się dalej w głąb góry za Isamim, a za nim samym siedziało
jeszcze kilku ludzi ubranych w czarne kimona niepokryte żadnymi znakami. Osoby
te miały zakryte twarze czarnymi, materiałowymi maskami, przez co do złudzenia
przypominały skrytobójców. Ninja z Konohy nie był pewien, co do ich tożsamości,
jednak obstawiał, że towarzysze siedzący w półkolu za przewodzącym obrzędom
byli adepci mający nadzieję objęcia stanowiska kapłana w niedalekiej
przyszłości. Pewności jednak nie miał, gdyż bardzo ciężko było rozpoznać chakrę
konkretnego demona i rozróżnić je od siebie, szczególnie w takim ścisku, gdyż byty
te nie polegały na zasobach własnej energii, ale używały tej rozproszonej w
przyrodzie. Dodatkowo sprawę utrudniał fakt, iż niejako znajdowali się
bezpośrednio we wnętrzu góry, przez co jego obraz był mocno zniekształcony.
Adepci
trzymali w rękach instrumenty, z których wkrótce zrobili należyty użytek.
Ceremonialna muzyka odbiła się od skalnych ścian echem, wibrując i z czasem
jakby tylko stając się głośniejsza i głośniejsza. Itachi skrzywił się i ledwo
powstrzymał się od zakrycia uszu, jednocześnie domyślając się, że pod koniec
tej imprezy skończy z niezłą migreną.
Isami
wydał z siebie krótki, gardłowy krzyk i skulił się w sobie, jakby ktoś kopnął
go w brzuch. Zaraz potem jednak zerwał się na równe nogi i odezwał się śpiewnym
tonem. Muzyka przycichła, tak, żeby nie zagłuszać słów kapłana, który rysował
dłońmi w powietrzu niewidzialne, skomplikowane znaki, poruszając się przy tym
zwinnie i lekko, w rytm ciężkiej, monotonnej melodii. Jego magnetyczny,
hipnotyzujący głos wpędzał słuchaczy niemal w trans, a shinobi z Liścia odniósł
wrażenie, jakoby brunet odprawiał przed nim jakieś czary, wyśpiewując zaklęcia,
choć przecież rozum podpowiadał mu, że coś tak absurdalnego jak magia
najzwyczajniej w świecie nie istniało. Magia to tylko tanie sztuczki oszustów,
którzy mogli czarować co najwyżej małe dzieci – a przynajmniej tak uważał aż do
tej pory.
Kapłan
zaintonował wysoko powtarzając kilkukrotnie ten sam wers, gnąc się przy tym w
głębokim ukłonie. Upadł na kolana i kłaniał się nisko, aż do podłogi z
wyciągniętymi przed siebie rękami, jakby próbował sięgnąć osób siedzących w
pierwszym rzędzie. Wszyscy zebrani oglądali to niecodzienne przedstawienie z
zapartym tchem, niemym zachwytem, kiedy Uchiha z każdą chwilą w gruncie rzeczy
czuł się tylko coraz bardziej nieswojo i nie na miejscu jak chyba jeszcze nigdy
wcześniej. Nie rozumiał, co tak właściwie działo się wokół niego, ale przede
wszystkim nie rozumiał, co było tak wspaniałego w tym obrzędzie, czego
doszukiwały się w nim demony, a czego on nie mógł dostrzec. Owszem, musiał
przyznać, że Isami z całą pewnością mógł poszczycić się zdolnościami wokalnymi,
jednak nie wybrali się tu w końcu na koncert muzyki religijnej, prawda? Podczas
gdy wśród tłumu rósł zachwyt, w nim wzrastał jedynie niepokój. Niektórzy
dookoła niego kiwali głowami lub bujali się nieznacznie na boki w rytm muzyki,
inni nawet niemo powtarzali słowa za kapłanem, jednak nie mieli na tyle odwagi,
aby wraz z nim śpiewać w głos, przez co ograniczali się jedynie do bezgłośnego
otwierania i zamykania ust niczym ryba wyrzucona na brzeg.
Brunet
wyciągnął ręce przed siebie, jakby prosząc o pomoc, jednak nikt nawet nie
drgnął ze swojego miejsca. Po jego ustach błąkał się cwaniacki, przebiegły
uśmieszek ukazujący mieszaninę niecierpliwości, ekscytacji i poczucia wyższości
nad pozostałą grupą zgromadzonych. Zaraz potem jednak znów krzyknął gardłowo,
ochryple. Jego ręce, na których wymalowane zostały atramentem demoniczne znaki,
zadrżały i zacisnęły się niemal konwulsyjnie, paznokcie zaryły w kamieniu.
Nieczytelne symbole zaczęły się zlewać, tłoczyć i mieszać ze sobą, przez co
wkrótce tworzyły już tyło nieskładną, czarną masę, zlepek zawijasów, mniejszych
i większych, pulsujących plam, które zdawały się żyć własnym życiem na jego
skórze.
Isami skulił się w sobie, obejmując się na
wysokości żeber. Z jego ust wydostawały się teraz dwa głosy – dwa, tak zupełnie
różne głosy – z czego jeden był niemal płaczliwy, pełen bólu, a drugi głęboki,
niski i ujmujący, niemal tak samo czarujący jak ton, którym kapłan przemawiał
na co dzień. Oba głosy w kółko powtarzały jeden wers.
Kiedy
brunet podniósł się do siadu raz jeszcze, po jego twarzy spływały krwawe łzy.
Isami wzniósł dłonie ku sklepieniu, a następnie zalał się krwią także z ust,
która ciekła mu po brodzie w gęstych, pieniących się strugach. Uchiha drgnął na
ten widok. Rzucił kontrolne spojrzenie Ochidzie, która siedziała spokojnie na
swoim miejscu i oglądała całe to przedstawienie jak ostatnią powtórkę
staromodnego sitcomu nadawanego w weekendy w czasie obiadowym. Uśmiechała się
delikatnie do siebie pod nosem i nic nie wskazywało na to, żeby była w
jakikolwiek sposób zaalarmowana, mimo iż jej przyjaciel, osoba, z którą, jak
sama twierdziła, była w dobrych relacjach, zalewała się krwią na jej oczach.
Kapłan
podążył wzrokiem za własnymi dłońmi i wzniósł oczy ku powale, które następnie
wywróciły się przekrwionymi białkami do góry. Jego złota tęczówka oraz ta
rozmyta, ślepa uciekły gdzieś w głąb czaszki, a znaki na jego szyi i prawej
części twarzy zgęstniały, pomnożyły się, rozprzestrzeniając się niczym zaraza.
Isami zamiast śpiewać zaczął zwyczajnie krzyczeć, wręcz drzeć się niczym w
agonii, a z jego gardła wydobywały się już nie dwa, ale wiele głosów na raz –
każdy z nich był ochrypły i szorstki, paskudny, wręcz obrzydliwy. Jego oczy
stały się jeszcze bardziej opuchnięte, sińce nabiegły krwią, stając się niemal
czarne, przez co jego gałki oczne wydawały się być zbyt głęboko osadzone w
czaszce, zupełnie jakby ktoś wcisnął mu je tam siłą.
Isami
wydał z siebie jeszcze jeden przeraźliwy wrzask, na który zebrani w końcu
odpowiedzieli. Zaczęli skandować pojedyncze słowo, które powtarzali niczym
mantrę. Chłopak ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że to, co dla niego brzmiało
jak wrzaski, krzyki, nieludzkie odgłosy i zawodzenia ze strony kapłana dla pozostałych
mogło być w jakiś niepojęty przez niego sposób zrozumiałe, dlatego byli w
stanie odpowiedzieć mu we właściwym czasie.
Krzyki
i wrzaski znów na moment zostały przerwane melodycznym śpiewem bruneta, jednak
tylko na chwilę. Mężczyzna na podeście miotał się niespokojnie, rzucał się
jakby w konwulsjach, szeptał, krzyczał, zawodził, płakał i zalewał się krwią,
która z każdą chwilą zdawała się gęstnieć i przybierać coraz ciemniejszy
odcień, aż w końcu niemal stała się czarna. Kapłan rozłożył szeroko ręce, jakby
chciał objąć wszystkich zgromadzonych, stał tak przez dłuższą chwilę,
obserwując jak jego własna krew, która sączyła mu się z oczu, nosa, uszu i ust
spływała na niewielki, kamienny ołtarz znajdujący się u jego stóp. Długowłosy z
niedowierzaniem patrzył, jak skała reaguje na krew demona i zaczyna jarzyć się
jasnym, intensywnie zielonym światłem. Obserwował, jak zielone żyłki zaczynają
rozpełzać się po całej sali, napełniając martwy kamień życiem i energią, która
z pewnością była czymś dalekim od tego, co było znane ludziom.
Ninja
z Konohy zafascynowany przyglądał się zielonemu, pulsującemu życiem
krwioobiegowi, który oplótł całe pomieszczenie w rekordowym tempie wypełniając
je przy tym swoim oślepiającym, fluorescencyjnym blaskiem. Kompletnie zbity z
tropu odwrócił się do dziewczyny, żeby poprosić o wyjaśnienia, jednak ta była
tak skupiona, na tym, co działo się na drewnianym podeście, że nie była w
stanie odpowiedzieć. Ponad to Itachi w jakiś sposób czuł, że to nie był dobry
czas na pytania. To nie był dobry czas na odzywanie się. Wszystkie pytania i
niepewności musiał zostawić sobie na później.
Zwrócił
również uwagę na to, że włosy jego towarzyszki stały się idealnie białe, a oczy
zamiast być zielone przybrały złotą barwę. Daichi poczuła się na tyle
rozluźniona, że pozwoliła sobie przybrać swoją prawdziwą, demoniczną formę. W
końcu była wśród swoich. Tutaj nie musiała się z niczym ukrywać.
Uchiha
odwrócił od niej spojrzenie i ponownie skupił wzrok na tym, co działo się
zaledwie kilka metrów przed nim. Isami najwyraźniej również pozwolił sobie na
przyjęcie swojej właściwej postaci w chwili, kiedy ten był rozproszony,
ponieważ kiedy brunet wrócił spojrzeniem do kapłana jego włosy zmieniły swój
kolor z czarnego na platynowy blond, a jego wywrócone do góry białkami oczy
stały się całe idealnie czarne.
Demon
przewodzący ceremonii naprzemiennie śpiewał i krzyczał, z jego gardła wciąż
momentami wydostawało się kilka głosów na raz, jednak obecnie znów głównie
przemawiał swoim własnym odmawiając coś, co mogło, choć niekoniecznie musiało
być modlitwą. Zebrani od czasu do czasu odpowiadali mu, wpatrując się w niego z
zachwytem.
W
końcu kapłan położył dłonie na kamiennym ołtarzu i zaczął mruczeć coś do
siebie, co w odbiorze chłopaka brzmiało jak nieskładne majaczenia osoby
trawionej wysoką gorączką. Pochylił się do przodu, niemal kładąc na deskach
podestu i zamarł w takiej pozycji. Raptem zrobiło się niewyobrażalnie cicho,
kiedy wszystkie wrzaski, śpiewy, szepty i muzyka w końcu ucichły. Dwóch
najbliżej siedzących muzykantów ruszyło się ze swoich miejsc i podeszli do
Isamiego. Chwycili półprzytomnego pod pachami i zwlekli bezwładne ciało z
podwyższenia. Przepchnęli się między zgromadzonymi w stronę Orochiego, który
posłusznie odemknął drzwi pozwalając zamaskowanym demonom wynieść wycieńczonego
kapłana.
***
Po
przebytym obrzędzie shinobi z Liscia opuścił kamienną salę z niebywałą ulgą.
Odłączył się od radosnej, prowadzącej żywe rozmowy grupy demonów, która z
powrotem udała się na główny dziedziniec mieszczący się przed frontową bramą
Świątyni. Potrzebował chwili spokoju, żeby przetrawić to, co rozegrało się na
jego oczach zaledwie chwilę temu. Skierował się zatem do sypialni, która na
pewien czas została mu przydzielona wspólnie z Ochidą. Chłopak rozsunął drzwi
prowadzące na taras, za którym dalej rozciągało się wewnętrzne podwórze. W
takim miejscu w jego własnym domu mieścił się pieczołowicie doglądany przez
jego matkę, zadbany ogród, który o tej porze roku mienił się całą paletą barw.
W Demonicznej Świątyni nie było jednak tak przyjemnie, żywo i wesoło. Podwórze było
głównie miejscem, gdzie wykonywane były prace gospodarskie. Między drewnianymi
słupkami rozciągnięta została linka, na której suszyło się pranie. Gdzieś po
bokach walały się drewniane miski i balie, z których niektóre były dziurawe lub
mocno naznaczone przez ząb czasu i czynniki atmosferyczne, na które były ciągle
wyeksponowane. Wśród tego rozgardiaszu znalazło się także kilka nie najnowszych
narzędzi ogrodowych – jakieś szczerbate grabie, rdzewiejący szpadel, koślawa
motyka… W tym wszystkim jednak jego wzrok przyciągnął gruby, niewysoki pieniek
stojący w pobliżu tylnego wejścia do kuchni. Nosił on głębokie ślady po jakiś
ostro zakończonych narzędziach oraz był naznaczony krwią, która zdążyła
wsiąknąć w drewno na dobre i żaden deszcz nie zdołał już jej wypłukać.
Wyglądało na to, że ów kawałek drewna musiał pełnić rolę swoistego stołu
rzeźnickiego, kiedy zabijano na nim zwierzęta w celu przygotowania potraw dla
mieszkańców przybytku.
Itachi
oparł się niedbale o framugę drzwi i odetchnął ciężko. W życiu wiele razy już
widział krew, spotykał różnych popaprańców i szaleńców na swojej drodze, jednak
pomimo to demoniczna ceremonia w jakiś sposób odbiła na nim swoje piętno. Nie
mieściło mu się w głowie, że to całe zbiegowisko zebrało się w gruncie rzeczy
tylko po to, żeby popatrzeć, jak główny kapłan zalewał się krwią, wrzeszczał i
rzucał się w konwulsjach. Najgorsze w tym wszystkim jednak było to, że nikt nie
wykazywał się chęcią wyciągnięcia do niego pomocnej dłoni – mało tego,
wyglądało na to, że gapie oglądali to makabryczne przedstawienie ku swojej
niebanalnej uciesze!...
Nie
rozumiał tego. Nie widział w tym nawet najmniejszego sensu i po raz pierwszy
raz w życiu nie był pewny czy w istocie chce się zmierzyć z prawdą. Może jednak
było lepiej zostawić to tak, jak było. Nie dopytywać i zapomnieć, póki jeszcze
była ku temu chociażby minimalna możliwość.
Podniósł
głowę raz jeszcze wyrwany z własnych rozmyślań, kiedy doszedł do niego odgłos
szorowania, jakby ktoś ciągnął za sobą coś ciężkiego. Wychylił się zza barierki
tarasu, próbując dostrzec zza zasłony białych prześcieradeł, co też działo się
w pobliżu tylnego wejścia do kuchni. Pierwsze pojawiły się plamy. Brązowe plamy
rozpryskiwanego błota naznaczyły nieskazitelną biel prześcieradeł. Zaraz potem
za nimi pojawiły się także ciemnoczerwone i rudawe plamy.
Długowłosy
zacisnął szczęki w nerwowym geście, przezornie przygotowując się na najgorsze.
Atak jednak nie nadchodził. Zamiast niego zza białej kurtyny wyłoniła się jedna
zamaskowana, ubrana na czarno postać, a zaraz potem druga.
-
Uchiha-san – ninja z Konohy rozpoznał głos Amane, który sięgnął materiału maski
i ściągnął go z twarzy – jak podobała ci się nasza ceremonia? – zapytał z
delikatnym uśmiechem, spoglądając na człowieka łagodnie. – Miałeś niebywałe
szczęście, że pozwolono oglądać ci coś podobnego. Odprawiamy podobne rytuały
zaledwie kilka razy w roku – dodał.
Brunet
nie odpowiedział, gdyż zwietrzył w tym pytaniu podstęp, pułapkę. Lider adeptów
chciał pociągnąć go za język, żeby później móc zarzucać mu zamiłowanie do
brutalności lub obrazę i pogardę kierowaną wobec demonów i ich tradycji.
Widział to w jego zmrożonych jeziorach przebiegłych oczu. Prawdopodobnie był z
niego bardziej szczwany lis niż ustawa mogła przewidywać. Pewnie nie na darmo
to właśnie on został wybrany liderem swojej małej grupy.
Amane
go nie lubił. Nie dawał tego poznać po sobie wprost, jednak żywił do niego
niechęć zapewne z samej racji różnic dzielących ich rasy. Nie była to jednak
zwykła, prostolinijna niechęć, którą emanował Aoshi – w szatynie tkwiło coś
niepomiernie złego, zgniłego i obrzydliwego, co trąciło jak padlina.
Niezaprzeczalnie ten młodzieniec nosił w sobie wiele mroku, a fakt, z jaką
łatwością przychodziło mu maskowanie tego i udawanie przyjaznego, niemal z
lekka apatycznego uczniaka był zatrważający.
Zaraz
za Amane zza kurtyny prześcieradeł wyłonił się Saku, który również pozbył się
swojej maski. Dopiero po dłuższej chwili Itachi zorientował się, że adepci
niosą coś ze sobą. Na wyłysiałym podłożu, na które głównie składała się
rozmokła, błotnista ziemia z zaledwie kilkoma zielonymi, pojedynczymi kępami
trawy leżał pakunek, torba owinięta w czarne sukna. Zainteresowany shinobi
próbował dostrzec, co też mogło znajdywać się w środku. Odpowiedź przyszła
sama, kiedy zniecierpliwiony brakiem odpowiedzi z jego strony szatyn przestąpił
nerwowo z nogi na nogę i niechcący potrącił sporych rozmiarów zawiniątko, a z
niego wysunęła się ludzka ręka, która z pluskiem wpadła wprost w mętną kałużę.
Chłopak drgnął i spiął się, co nie uszło uwadze demonów.
-
Nie ma się, czego obawiać – zapewnił lider adeptów beztrosko kopiąc rękę trupa,
żeby ta z powrotem przyległa to martwego ciała. – Ale lepiej byłoby, żebyś już
poszedł – polecił. - Mamy swoje obowiązki do wypełnienia – wyjaśnił. Brunet
przełknął z trudem i sztywno skinął głową, powoli wycofując się w głąb
pomieszczenia. – Saku, dawaj drewno. Trzeba rozpalić ogień – zarządził i były
to ostatnie słowa, jakie usłyszał Uchiha zanim wyszedł z sypialni na ponowne
poszukiwania Daichi.
Nie
chciał nic z tego rozumieć, ale najwyraźniej został postawiony przed faktem
dokonanym. Teraz już z pewnością nie udałoby mu się zapomnieć o ostatnich
wydarzeniach – nie póki te stanowiły dla niego niespójną zagadkę. Mroczną
zagadkę. Dziewczyna musiała wytłumaczyć mu wiele rzeczy, gdyż w przeciwnym
wypadku jego domysły mogły doprowadzić go do szaleństwa i czystego obłędu.