niedziela, 11 czerwca 2017

ROZDZIAŁ IX

- Powinniśmy ją obudzić? – usłyszała nad sobą stłumiony szept.
- Zostaw ją, niech śpi – odpowiedział inny, również przyciszony głos.
- Ale ja jestem głodny!... – jęknięcie trzeciego z rozmówców było znacznie głośniejsze, co wiązało się z tym, że za jego sprawą dość niechętnie zaczynała odzyskiwać świadomość, wybudzając się z błogiego snu. – Poza tym wczoraj nie mieliśmy nawet okazji, żeby chwilę pogadać, bo Chika była zaaferowana Mikoto, a potem tym całym Uchihą czy jak mu tam… - burknął.
- Aoshi, dobrze wiesz o istnieniu klanu Uchiha, więc przestań zachowywać się, jakbyś słyszał o nim po raz pierwszy – fuknęła osoba, która pierwotnie była przeciwna wybudzaniu jasnowłosej, jednak teraz jej głos również stał się bardziej donośny. – Twoja powszechna niechęć do rasy ludzkiej jest nam wszystkim dobrze znana i nie musisz się z nią aż tak afiszować – prychnął. – Poza tym, bądź co bądź, jedno musisz przyznać; swego czasu sam podziwiałeś Madarę. I w sumie słusznie, bo człowiek ten dokonywał rzeczy doprawdy niezwykłych – przyznał z uznaniem. – A Madara skąd pochodził? No, powiedz! Nie uwierzę, jeśli spróbujesz się wykręcić, że nie pamiętasz albo że nigdy cię to nie obchodziło – zaśmiał się paskudnie, dobrze wiedząc, że wygrał tę potyczkę słowną. Kunoichi rozlepiła w końcu zaspane oczy, zmuszając się do karkołomnego zadania uniesienia powiek, które opadały jej, jakby każda z nich ważyła tyle, ile pięć kamiennych głów kolejnych Hokage wykutych w urwisku górującym nad wioską. Zdezorientowana rozejrzała się po swojej prowizorycznej, wciąż nieumeblowanej sypialni i trzech barbarzyńcach, którzy bezczelnie ośmielili się zakłócić jej spokojny sen. – O, patrzcie, sama się obudziła! Witaj, słońce! Jak się spało? – nad sobą zobaczyła górującą, smukłą, serdeczną twarz Sochiro w ramie srebrnych włosów i czarnej bandanie na czole.
- Świetnie… - mruknęła wciąż zachrypniętym od snu głosem. - …dopóki ktoś mnie nie obudził… - dodała jadowicie, mierząc nieprzychylnym spojrzeniem trójkę wojowników, którzy obsiedli ją niczym lwy, które cieszyły się właśnie upolowaną gazelą, wystawną kolacją. – Co wy tu robicie? – zapytała, dźwigając się z twardego futonu rzuconego zaledwie na gołe deski podłogi, która aż prosiła się o wymianę. Cóż, przed nimi wciąż jeszcze masa roboty związana z remontem…
- Stęskniliśmy się – odezwał się brunet, w którego włosach pobłyskiwały niebieskie i granatowe pasma, szczerząc się drapieżnie.
Prawdą było, że poprzedniego dnia nie miała za bardzo okazji porozmawiać z byłymi kamratami, a nawet nauczycielami. Była zaaferowana wyjaśnianiem sytuacji, w której przyszło jej się znaleźć Mikoto, a później Itachiemu. Zaraz potem zastał ją już wieczór, a trzeba przecież było jeszcze zorganizować jakieś pokoje dla gości – szczególnie dla „bóstwa”, które nie mogło spać na ziemi czy na drewnianym stole w obszernej stołówce, tak jak robili to inni! Trzeba było znaleźć mu jakieś odpowiednie lokum, co wcale nie było takim łatwym zadaniem - w szczególności w środku gruntownej odnowy podupadającego budynku. Należało też podjąć strudzonych drogą wędrowców posiłkiem, a tak z pozoru banalna rzecz ponownie okazała się być całkiem upierdliwą barierą, nad którą trzeba było się chwilę zastanowić i wyjść z jakimś sprytnym planem, żeby ją obejść. W końcu przesiedlenie i remont pochłaniało oszczędności rodu Ochida jak zaraza, a reparacje, jakie dostali od Piątej w ramach zadośćuczynienia za zniszczenie ich poprzedniej rezydencji, były śmiesznie niskie i zapewne nie wystarczyłyby nawet na pokrycie kosztów najbardziej podstawowych napraw, a co dopiero mówić tu o zaopatrywania się w przedmioty i produkty codziennego użytku i wykarmienie rodziny. Jednym słowem, klepali teraz biedę i przez najbliższy czas nic nie miało tego zmienić. Podwładni Daichi rozpatrywali podobny obrót sytuacji jako swoistą karę od losu lub pokutę i nie skarżyli się przesadnie, jednak teraz nie chodziło tu już tylko i wyłącznie o nich. Całe szczęście Uchiha wciąż ich wspierali, gdyż bez ich pomocy byłoby z nimi naprawdę cienko.
Niemniej jednak po przebytej rozmowie z długowłosym nie wypadało jej wparowywać do jego domu na gwałt wieczorową porą, a właściwie to do spiżarni, tłumacząc się sytuacją podbramkową i rzucając na prawo i lewo kolejne zapewnienia, że kiedyś spłaci swoje długi względem dziedziców sharnigana. Z tej racji sama również musiała na szybko pomagać w kuchni lepić kotlety z soczewicy, gdyż w obecnej chwili najzwyczajniej w świecie nie było ich stać, żeby kupić wystarczającą ilość mięsa dla wszystkich. Właściwie to posiłki Ochida póki co ograniczały się do miski ryżu na śniadanie, obiad i kolację, a więc teraz musieli wyjść z jakimś planem awaryjnym, żeby nie stracić twarzy i nie urazić swoją biedotą i prostotą takiej persony jak ich niezapowiedziany i w gruncie rzeczy nieproszony gość.
Przyjrzała się znajomym twarzom, które zostały tak drastycznie zmienione przez upływ czasu. Szczupły, wysoki Sochiro o gibkiej postawie pantery wciąż trzymał się świetnie i wyglądał dużo młodziej niż był w istocie. Podłużną, chudą twarz o wystających kościach policzkowych rozjaśniał przyjazny uśmiech rozciągający wąskie, spierzchnięte usta mieszczące się pod prostym, niewielkim nosem. Oczy o stalowej barwie zachmurzonego nieba wciąż błyszczały bystro i przenikliwie, przewrotnie, pomimo że wokół nich zaczęły pojawiać się już pierwsze, płytkie bruzdy zmarszczek. Jego srebrzyste włosy w niektórych miejscach zaczęły jawić się czystą bielą, która oślepiała w mocnych promieniach słońca wpadających do środka pomieszczenia przez okno krzywo zasłonięte jakimś przypadkowym skrawkiem materiału.
Aoshi ściął włosy. Jego czarno-granatowe pasma opadały mu zaledwie na kark, przykrywając go grubą, lśniącą strzechą. Wielkie, niesamowicie intensywne, błękitne oczy pozostały niezmienione – wciąż mieszkał w nich ten sam złośliwy błysk charakteryzujący rozrabiakę. Malinowe, pełne usta nosiły wyraźne ślady po nerwowym zagryzaniu ich. Zdawało się, że jego barki stały się szersze, tak samo jak i klatka piersiowa. Ręce wyglądały na bardziej muskularne, ciało smuklejsze. Po samej aparycji dziewczyna mylnie mogłaby nazwać go tancerzem niżby szermierzem, gdyby go nie znała, jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że niebieskooki był mistrzem w swoim fachu, a jego pojedynki faktycznie bardziej przypominały pokazy tanecznie niżby starcia na śmierć i życie. Spod materiału czarnego, prostego kimona wychylały się nieśmiało blizny, zerkając ciekawsko na wciąż półleżącą kunoichi. Przybyło ich, od czasu, kiedy ta widziała się z Aoshim po raz ostatni. Niektóre z nich były już zupełnie blade i w pełni zasklepione, inne wciąż pyszniły się intensywną czerwienią, purpurą lub głębokim, zsiniałym różem, co świadczyło o tym, że wciąż były bardzo świeże.
Najbardziej jednak zmienił się Jin. Małomówny, najmłodszy ze strażników Mikoto, który był niemal w jej wieku. Zawsze był dość specyficzny. Odkąd tylko spotkali się po raz pierwszy, Ochida nie mogła wyzbyć się niepokojącego wrażenia, że okalała go jakaś mroczna, niezdrowa aura, że tkwiło w nim coś niepomiernie smutnego lub złego. Teraz to „coś” tylko uwydatniało się z czasem. W przeciwieństwie do brata, który i tak w wystarczającym stopniu był jego kontrastem, Jin zapuścił włosy, które teraz sięgały jego łopatek. Z czerwonych refleksów ostało się zaledwie kilka krwistych pasm, które spływały prostą, lśniącą kaskadą na jego prawe oko, zasłaniając je. Po lewej stronie głowy zaplecione miał trzy warkoczyki blisko skóry, które odsłaniały jego ucho, w którym z kolei pobłyskiwały i obijały się o siebie srebrne kolczyki w ilości znacznie przekraczającą utarte standardy. Ciemne włosy mocno kontrastowały z jego jasną, wręcz chorobliwie bladą cerą. Wokół głęboko osadzonych, fiołkowych oczu malowały się głębokie cienie, a pod stosunkowo płaskim nosem malowała się wąska, niemal bezbarwna kreska ust.
Jin był mniej postawny niż jego starszy brat, niższy niż Sochiro, ale nosił w spojrzeniu czysty mrok i zimną próżnię, która przerażała i sprawiała, że potencjalny przeciwnik z miejsca brał nogi za pas, nawet jeśli chłopak sam w sobie nie prezentował się nadzwyczaj odstraszająco czy bojowniczo. Brunet, w którego włosach pobłyskiwały czerwone pasma, nosił czarny kaftan i obszerny, również czarny szal, w którym zwykł ukrywać twarz, zupełnie jakby nie chciał, żeby ktokolwiek go oglądał i tym samym rozpoznał. Jednak pomimo dość obszernego ubrania zielonooka z łatwością mogła dopatrzeć się kilku odstających od aksamitnej czerni białych lub nawet zszarzałych już ze starości, wielokrotnie pranych w ręku, szorstkich bandaży, które wychylały się to tu, to tam niczym wstydliwy dzieciak zza spódnicy matki.
Z ich stałej drużyny jedynie Mikoto nie zmienił się wcale. Kunoichi przyglądała mu się wczoraj ciekawsko i intensywnie w poszukiwaniu owych zmian, jednak te zwyczajnie nie miały miejsca. Jego włosy wciąż pozostawały takiej samej długości, podobnie jak i blada cera, szczupła, koścista sylwetka czy niewielka, intensywna plama koloru ust. Wydawało się, że nawet drobne naczynia krwionośne widoczne spod alabastrowej skóry wciąż pozostawały takie same, podobnie jak i statyczny cień rzucany przez długą grzywkę, która zasłaniała jego oczy. Zupełnie tak jakby upływ czasu go nie dotyczył, zaprzeczając przy tym wszelkim prawom logiki i fizyki. Choć jakby się tak nad tym zastanowić i wciąć poprawkę na to, że przecież rozprawialiśmy o personie niemal pokroju demonicznego bóstwa, może zwyczajnie za tym wszystkim stała i kryła się jakaś magia, której tak prymitywne, stojące znacznie niżej w hierarchii formy życia nie mogły objąć rozumem.
- Co wy tu robicie? – wychrypiała w końcu.
- Zgubiliśmy się w drodze do toalety, psze pani – sarknął Aoshi niemal dziecięcym, nosowym głosem.
- Całą grupą? – wyszczerzyła się krzywo półgębkiem.
- Zgubić się zawsze raźniej w grupie niżby samemu, dlatego zawsze przemieszczamy się „stadnie” – odparował postawny szermierz, na co jego srebrnowłosy kamrat tylko przewrócił oczyma i westchnął ciężko.
Dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo się za nimi stęskniła. Wróciły do niej wszystkie wspomnienia i obrazy tych radosnych chwil, które miała to niebywałe szczęście spędzić ze strażą przyboczną Mikoto. Swego czasu trenowała pod ich okiem. Treningi zgotowane przez tę niepowtarzalną trójcę były wycieńczające i piekielnie trudne, jednak bezsprzecznie efektowne i warte poświęcenia. Poza tym nie mogła narzekać na towarzystwo. Entuzjastyczny Sochiro zawsze dbał, żeby reszta przyjaciół nie pozabijała się podczas kłótni lub drobnych spięć, rozluźniał panującą między nimi atmosferę. Jin pełnił rolę milczącego powiernika tajemnic, swoisty konfesjonał, studnię bez dna. Był spokojny niczym czarna, niezmącona tafla podziemnego jeziora, na które można było krzyczeć, przy którym można było płakać lub śmiać się, a ten znosił to wszystko statycznie nie drgnąłwszy przy tym nawet ani jednym mięśniem mimicznym. Aoshi z kolei był tym, który napędzał całą tę grupę, nie pozwalając im się przy tym nudzić. Zdarzało się, że bywał przy tym nieco irytujący, a czasem nawet nieco bardziej niż tylko „nieco”, jednak taki był właśnie jego charakterystyczny urok. Niebieskooki był żartobliwy, ale przy tym także posiadał cięty język i miał skłonności do narzekania. Niemniej jednak był niezastąpionym kamratem, a o drugiego takiego naprawdę było ciężko.
Swego czasu dziewczyna miała nawet dostąpić tego zaszczytu wstąpienia do straży przybocznej Mikoto, jednak musiała zrezygnować z tego przywileju, kiedy za sprawą chowańca ojca, białego wilka imieniem Moro, dowiedziała się o wojnie między Krajem Ognia a Krajem Ziemi. Wtedy to właśnie zmuszona była przerwać swoją podróż bez określonego celu po świecie i wrócić w rodzinne strony, aby wesprzeć swój klan podczas toczących się już walk. Z jednej strony, kiedy wracała, cieszyła się, że znów będzie miała okazję spotkać krewnych i odwiedzić wioskę, z drugiej jednak niekoniecznie znowu było jej aż tak spieszno, żeby zaraz spotkać się ze wszystkimi członkami jej rodziny. Nie wszyscy z nich wszak byli jej przychylni – i to od samego początku, jakby sama jej egzystencja była już wystarczająco uciążliwym faktem, za który można było rościć sobie do niej jakieś pretensje. Nie wracała jednak z ciężkim sercem, obawiając się utraty swobody i wolności nadanej przez ojca, bowiem była święcie przekonana, że oddziały Liścia rozprawią się ze Skałą, a po tym wszystkim będzie mogła ponownie kontynuować swoją przerwaną podróż. Zakładała, że wróci do Sochiro, Jina i Aoshiego i w konsekwencji może dołączy do ich składu na dobre. Z opóźnieniem, ale jednak. Oczami wyobraźni widziała swoją przyszłość w objęciach chwały i szacunku, jakim zostałaby obdarzona, gdyby tylko faktycznie mogłaby stać się jednym ze strażników „demonicznego bóstwa”. W końcu taka pozycja nie była oferowana byle komu. Mimo iż wiedziała, że Konoha była właśnie w stanie wojennym właściwie nie mogła już się doczekać, żeby stanąć po latach twarzą w twarz z ojcem i z dumą bezpośrednio obwieścić o zaszczycie, jaki ją spotkał, o tym, jaką sławę przyniosła swojemu klanowi. Wśród innych demonicznych rodów z pewnością już rozniosła się wieść o tym, jakoby pół-demon, pół-człowiek miał zostać wcielony do straży przybocznej Mikoto. A to oznaczało, że ich prestiż dramatycznie wzrośnie. Będą poważani i szanowani. I to wszystko za jej sprawą. Oczekiwała, że po latach nieustannych, karkołomnych starań w końcu zobaczy uznanie w oczach rodzica, że dostanie pochwałę, o którą tak bardzo zabiegała.
Los jednak nie obchodził się z nią delikatnie. Kiedy dotarła na miejsce, nie było wcale czasu na rozmowy, świętowanie ponownego spotkania i poklepywanie się po plecach. Została od razu rzucona w wir walki, a niedługo po tym jej ojciec zginął. Przed śmiercią zdążył zamienić z córką zaledwie kilka słów, a i tak w większości były one rozkazami, przedstawianiem planów i taktyk wojennych. Czyste formalności. Nie było miejsca na rodzicielską miłość.
Po śmierci lidera klanu to właśnie jej przyszło objąć tytuł głowy rodziny, pomimo iż była kobietą. W świecie, w którym żyła Ochida, kobiety nie miały prawa posiadania ziem na własność, nie mogły samodzielnie zarządzać majątkiem, nie mogły przewodzić rodzinie. Miały zadowolić się staniem u boku mężczyzny i rodzić dzieci, żeby przedłużyć istnienie klanu. W jej własnym odbiorze było to nie lada krzywdzące i godne pożałowania. Głupi, kontynuowany z uporem maniaka stereotyp, który w końcu należało złamać. Cudem było, iż kobieta została Hokage. O Tsunade małe dziewczynki rozprawiały jak o nadzwyczajnej super bohaterce, którą po części w zasadzie była. Była dla nich inspiracją i siłą do położenia kresu bezsilności i bierności, która była narzucana ich płci od wieków. Jasnowłosa również nie zamierzała dać się wygryźć lub zwyczajnie poddać. Postanowiła podjąć wyzwanie i zostać nowym liderem klanu, nawet jeśli nie wszyscy z tego powodu byli zadowoleni. Niemniej jednak była jedynym dzieckiem poległego w walce poprzedniego przywódcy, toteż z tej racji czuła się odpowiedzialna za koordynację pracy jej rodziny. Starszyzna rodu niechętnie ustąpiła jej miejsca, gdyż formalnie nie dysponowali żadnymi argumentami, żeby zabronić jej tego, co zamierzała zrobić. W końcu była jedynym dziedzicem w trzonie klanu, w której płynęła czysta, a przynajmniej „czystsza” krew, a ponad to była „bronią”. Oficjalnie należało jej się to stanowisko, a płeć nie mogła jej z miejsca zdyskwalifikować, gdyż więcej było argumentów „za” niż „przeciw”. W takim wypadku zgrzybiali starcy postanowili zrobić z niej swoją marionetkę, jednak ta była uparta i dążyła do objęcia prawdziwej władzy. Właściwie robiła to niechętnie i może nawet nieco bez przekonania, bo gdyby tylko miała inną opcję, to już dawno z powrotem uciekłaby daleko poza mury rodzinnej rezydencji. Po zaledwie krótkim pobycie w domu zdała sobie sprawę, jak bardzo zatrute, niebezpieczne i nieprzychylne było dla niej to miejsce. Gdyby ktoś zapytał ją o zdanie, zdecydowanie bardziej wolałaby przyłączyć się do straży Mikoto, ale rodzina była ważniejsza od szacunku i prestiżowej posady. Poza tym pozostawało jeszcze poczucie odpowiedzialności i obowiązku. Była przeświadczona, że ojciec przewróciłby się w grobie, gdyby pozwoliła sobie raz jeszcze odejść i skupić się na własnej karierze i rozwoju, zaniedbując przy tym własny klan. Była też świadoma, że gdyby postąpiła w ten właśnie sposób, zapewne później zżerałoby sumienie. Z tych właśnie oto wszystkich powodów zmuszona była porzucić swoje marzenie, zboczyć z łatwej i przyjemnej drogi, którą do tej pory podążała i wejść na tę bardziej stromą i kamienistą. Zmuszona była odmówić Mikoto, o czym swego czasu było dość głośno. Szczerze powiedziawszy spodziewała się z jego strony jakiejś obrazy, pogorszenia się stosunków, rzucania klątwami na prawo i lewo, podczas gdy ten w spokoju jedynie skinął głową na znak zrozumienia – identycznie jak i w chwili, kiedy ta znów mu odmówiła, tym razem nie będąc w stanie eskortować mu w drodze do Demonicznej Świątyni.
Właściwie to była zdziwiona, że „demoniczne bóstwo” wciąż o niej pamiętało i po zniewadze, jakiej doświadczyło z jej strony, wciąż potrafiło prosić ją o przysługę, niejako powierzając swoje bezpieczeństwo w jej ręce. To świadczyło o tym, że mimo wszystko Mikoto wciąż jej ufał, a ponad to prawdziwie cenił i wierzył w jej zdolności.
Kiedy spoglądała tak na starych kompanów jej serce ściskała stalowa obręcz tęsknoty. Marzyło jej się, żeby wrócić do tych pięknych i prostych czasów, kiedy nie czuła na sobie przygniatającej odpowiedzialności za cały ród spoczywający na jej barkach, kiedy spędzała czas pod gołym niebem z trzema szermierzami, śmiejąc się, jedząc i pijąc, podróżując, ucząc się, szkoląc, ale przede wszystkim dobrze bawiąc. Jej serce i dusza rwały się ku wolności, która została jej odebrana i odmówiona. Błądząc tak przez lata po kontynencie mając przy sobie jedynie u boku białego wilka nauczyła się kochać brak zobowiązań i przywiązania do jednego miejsca i ludzi, które działały jak kajdany. W gruncie rzeczy zdawała sobie sprawę, że była lekkoduchem, który teraz został uwięziony i ograniczony wbrew własnej woli. Nic nie mogła jednak na to poradzić. Wierzyła, że taki właśnie był jej los i musiała wyjść mu naprzeciw, żeby ten nie zmiótł jej z nóg niczym potężny nurt rzeki lub fala morska.
Po chwili zastanowienia doszła też do wniosku, że lubiła spędzać czas z szermierzami nie tylko ze względu na ich budujące towarzystwo, ale także na ich pochodzenie. Nagle zdała sobie sprawę, że w jakiś sposób znacznie bardziej preferowała towarzystwo demonów niżby ludzi. Z jakiś względów ludzie wydawali jej się być okropnie obłudni, fałszywi i zdradzieccy. Nie oznaczało to jednak, że naiwnie wierzyła, że demony nie potrafiły takie być. Bo potrafiły. I była tego świadoma. Pomimo to jednak… czuła z nimi jakąś mocniejszą więź. Jakby… jakby rasa demonów w ogólnym pojęciu była jej prawdziwą rodziną. Tą prawdziwą.
W jej domu zamieszkiwali ludzie, którzy potrafili zapanować nad swoimi demonami – jednym z nich faktycznie było bliżej do istot ludzkich, innym wręcz przeciwnie – oraz zwykli, najzwyczajniejsi ludzie, którzy nie mieli zbyt wiele wspólnego z bytami wyższymi. Ze względu na to w większej mierze zapatrywała się na własny klan jak na zbiorowisko ludzi – a jako że nie czuła się we własnym domu nigdy zbyt komfortowo, a i w wiosce swego czasu było jej trudno, możliwe że właśnie z tych względów instynktownie bardziej skłaniała się do towarzystwa demonów. Miała doświadczenia z różnymi rodami, rasami i gatunkami, ale w gruncie rzeczy nie nawiązywała zbyt głębokich relacji z demonami – czy to tych pozytywnych, czy to negatywnych. Zwyczajnie nie miała ku temu nigdy sposobności. Pobieżne znajomości nie dawały jej pełnego obrazu, jakie w istocie potrafiły być demony, ale z całą pewnością była to przyjemna alternatywa do towarzystwa ludzi, które pozostawiało wiele do życzenia. Jednym z nielicznych z jej bliższych związków była przyjaźń ze strażą przyboczną Mikoto i samym Mikoto. Ze strony żadnego z zaprzyjaźnionych demonów nigdy nie doznała żadnej krzywdy i możliwe, że zapatrywała się na wszystkie byty wyższe właśnie w taki, a nie inny sposób ze względu na to, że spoglądała na nich przez pozytywny pryzmat tychże znajomości. Możliwe, że jej obraz był mocno przerysowany i wyidealizowany, ale chciała wierzyć, że tak właśnie wyglądała rzeczywistość. Bo w końcu w coś wierzyć musiała. Musia też posiadać jakąś nadzieję, że w tym świecie wciąż ostało się także coś dobrego – coś co ją dotyka – i że owy świat się na nią w jakiś wyjątkowy sposób nie uwziął, zsyłając na nią same nieszczęścia i cierpienia.

***

Chika siedziała przed nim wyprostowana, spięta, ale i przy tym w jakiś niezrozumiały sposób podekscytowana. Jej intensywnie zielone oczy lśniły gorączką wywołaną natychmiastową chęcią działania. Z tego wszystkiego ledwo potrafiła usiedzieć w miejscu.
- Jak ty to sobie wyobrażasz? – Itachi ściągnął brwi w niezrozumieniu. – Chcesz od tak po prostu sobie odejść? – posłał jej twarde spojrzenie.
W gruncie rzeczy już rozumiał. Wszystko wyczytał z jej postawy. Ona tęskniła za wolnością i brakiem obowiązków wobec innych. Chciała poczuć się jak za dawnych czasów. Szukała chwili ucieczki i zapomnienia od wymagającej rutyny. To był prawdziwy motyw jej działania.
- Nie odejść tylko… co najwyżej się przejść – przewróciła oczyma. – W końcu odmówiłam Mikoto już raz, kiedy ten zaproponował mi przystąpienie do jego straży przybocznej. Już wtedy dużo osób krzywo na mnie patrzyło, twierdząc, że była to nie lada zniewaga i że powinnam za to słono zapłacić. Odmówienie mu po raz drugi stawia nas w teoretycznym zagrożeniu. Nie tylko inne demoniczne rody mogą zacząć myśleć o moim klanie jeszcze gorzej, ale nie jestem pewna czy sam Mikoto nie zechce prędzej czy później wziąć sobie odwetu za te ciągłe odmowy – argumentowała. – W końcu jesteśmy związani paktem, a ja przez to jestem zobowiązana mu służyć; mimo to póki co potrafię się jedynie wycofywać i odmawiać – zauważyła.
Ona zwyczajnie chce zwiać na chwilę jak mała dziewczynka. Chce pojechać na wycieczkę i chwilę się zrelaksować, zapomnieć o otaczającym ją świecie, żyjąc swoimi marzeniami i pragnieniami. Wymyśla argumenty na poczekaniu. Zdaje sobie sprawę, że to jedyna taka możliwość. Tu i teraz. Albo teraz pójdzie z tym całym Mikoto do Demonicznej Świątyni, albo będzie siedzieć na tyłku w Konoha przez cały czas. Ona po prostu chce iść. Desperacko tego pragnie.
- A co z obowiązkami rodzinnymi? Twój klan nie jest w najlepszym stanie. Poza tym nawet remont nowej rezydencji wciąż się jeszcze nie skończył – pozwolił sobie zauważyć. – Komu zamierzasz zostawić ten cały burdel pod swoją nieobecność? – dociekał.
Dziewczyna uśmiechnęła się krzywo, kwaśno na te słowa. Założyła ręce na piersi.
- No cóż… Pomyślałam sobie, że skoro i tak jestem już ci tyle winna, to może mogłabym cię prosić o jeszcze jedną, „drobną” przysługę… - zachichotała.
- A więc to ja miałbym doglądać twojego klanu, kiedy ty wyruszyłabyś na wycieczkę krajoznawczą, żeby podziwiać piękne widoki? – sarknął długowłosy. Pionowa zmarszczka poirytowania pojawiła się między jego brwiami.
- Dopisz to sobie do mojego rachunku – poleciła. – W końcu jesteś geniuszem. Dasz sobie radę – oświadczyła prosto.
Nie podobało mu się to. Nie tylko to, że Daichi z wielką łatwością i bez chwili zastanowienia chciała zrzucić na jego barki odpowiedzialność za oba zaprzyjaźnione rody, ale jej nagląca potrzeba ucieczki była niezwykle niepokojąca. Nie mógł pozwolić jej wycofać się w takiej chwili. Co więcej, nie mógł zostawić jej samej. Tym bardziej z demonami! Wystarczyło mu, kiedy widział, jak jasnowłosa zachowywała się przy trójce demonicznych szermierzy. Po prostu nie mógł pozwolić, żeby ci ją zabrali w dodatku na całe dnie, może nawet tygodnie. Ich relacje były zbyt ciepłe, zbyt bliskie. Uchiha nie obawiał się jednak jakoby między którymś z mężczyzn a jego rozmówczynią miało dojść do romansu. On zwyczajnie obawiał się tego, że zielonooka już i tak wystarczająco w ostatnim czasie stroniła od ludzi. Zdawało się, że w jakiś dziwny sposób unikała nawet członków własnej rodziny, którzy nie władali kekkei-genkai. Za bardzo asymilowała się z demonami. Nie mógł dopuścić, żeby ta dalej uparcie brnęła w tym kierunku, gdyż w przeciwnym razie mógł ją stracić. A przecież jej potrzebował – jako sojusznika, jako dłużnika z długiem do spłacenia, a przy tym także jako kogoś więcej…
Z drugiej strony jednak dwukrotne odmówienie „demonicznemu bóstwu” również nie brzmiało zbyt mądrze. Bo przecież jak wiadomo, każdy ma swoje granice cierpliwości… A on miał prawo wymagać, to fakt. W takim razie naprawdę niedobrze byłoby zostawić go z pustą ręką. W dodatku ponownie. Brunet nie znał się na hierarchii i nastrojach panujących wśród demonicznych klanów, jednak potrafił się domyślić, że stracony autorytet i uznanie z pewnością nie było czymś, czego ktokolwiek mógłby sobie życzyć dla własnego rodu. Lepiej było nie ryzykować nadszarpniętą reputacją.
W takim razie porządnie trzeba było zastanowić się nad jakimś rozwiązaniem pośrednim… tak, żeby i wilk był syty, i owca cała.

***

- To taki śmieszny żart, tak? – zapytała unosząc jedną brew, która drgnęła w nerwowym tiku.
- Wiesz, że akurat żarty nigdy się mnie nie trzymały – zauważył samokrytycznie chłopak.
- No właśnie – zgodziła się. – Dlatego upewniam się czy wszystko dobrze zrozumiałam… - ściągnęła brwi.
- Nie, nie żartowałem – sprostował. – Mówię całkiem poważnie.
- Czekaj, chwila… Daj mi to jeszcze raz przemyśleć – cmoknęła z niezadowoleniem, spuszczając głowę w zamyśleniu, którą następnie podparła na dłoni zaciśniętej w pięść. – Więc jak ty to sobie wyobrażasz? Ja idę z Mikoto, bo jestem do tego zobligowana ze względu na łączące nas układy, żeby nie stracić w oczach innych demonicznych rodów i oczywiście nie narażać mu się… a ty to tam po cholerę nam do szczęścia potrzebny? – podniosła się z miejsca, krążąc podenerwowana po pokoju niczym rozjuszony kot. – Miałeś zostać na miejscu! – wypomniała mu, a może nawet mówiła do siebie, głośno myśląc. – Kto będzie miał oko na oba nasze klany, kiedy obydwoje ruszymy w szeroki świat? – prychnęła. – Nie bądź głupi. Zawiązaliśmy sojusz, dlatego miałam nadzieję, że na czas mojej nieobecności będziesz doglądał sytuacji mojej rodziny – usprawiedliwiła się. – Ale co jeśli żadne z nas nie będzie na miejscu? Zamierzasz zostawić sprawy swojemu biegowi, zrobić sobie wakacje i ewentualnie później wrócić, mając nadzieję, że zastaniemy jeszcze przynajmniej kamień na kamieniu w miejscu, gdzie niegdyś stały nasze domy, licząc, że jeszcze coś będzie dało się uratować i uporządkować? – posłała mu ostre spojrzenie lśniących niebezpiecznie, niesamowicie intensywnie zielonych oczu.
- Dla mnie to nie są wakacje – zaoponował. – Może dla ciebie owszem, ale nie dla mnie. Dla mnie ta wyprawa to raczej wycieczka edukacyjna – spokojnie sięgnął po swoją herbatę, zupełnie nie zwracając uwagę na jawne niezadowolenie, jakim kipiała jego rozmówczyni.
Cóż, szczerze powiedziawszy zdziwiłby się, gdyby ta zareagowała inaczej. W końcu bezpardonowo wepchnął się z butami do jej marzenia o krótkim powrocie do przeszłości, w której wszystko było prostsze i przyjemniejsze. Niszczył jej tą mrzonkę, bo mimo iż wciąż pozostawał po tej samej stronie barykady, to zwyczajnie jej tam nie pasował. W czasie, w którym ona pogłębiała swoje relacje z demonami, on pozostawał odległy i nieobecny. Swoim towarzystwem wszystko zmieniał, niszczył iluzję, do której ta chciała się przenieść, żeby dać sobie chwilę wytchnienia. Mając Itachiego u boku nie mogła oszukiwać sama siebie, że wojna z Krajem Ziemi, śmierć ojca i Keizo, a nawet walka z shinigami nigdy nie miała miejsca. Nie mogła udawać, że te wszystkie okropności po prostu nie zaszły. Nie mogła na chwilę o nich zapomnieć, wymazać ich z pamięci. On zbyt dobitnie i zbyt boleśnie przypominał jej o nich i przywracał ją do rzeczywistości, od której tak chciała uciec.
Nie podobało jej się działanie długowłosego. Nie łudziła się, że ten nie domyślił się już jej motywów. W końcu to Uchiha. Mało tego, geniusz. A ona nie ukrywała się z tym jakoś przesadnie. W sumie i tak nie było po co. Potrzebowała chwili wytchnienia, a on nie pozwalał jej złapać tchu. Dlaczego? Na litość wszystkich bożków z Wysokiej Równiny Nieba, dlaczego?! Czy prosiła o tak wiele? Parę dni w towarzystwie zaufanych przyjaciół, niegdysiejszych nauczycieli i wzorców. To przecież nie tak, że uciekała na zawsze. Zamierzała wrócić. Musiała. I on o tym wiedział, a mimo to i tak pozostawał nieustępliwy.
A może jednak nie był aż tak do końca przekonany co do jej lojalności i silnego poczucia odpowiedzialności? Czyżby obawiał się, że kiedy Daichi znów poczuje się jak za dawnych czasów, ta rzuci doczesne obowiązki, zawinie Mandżur i najzwyczajniej w świecie ucieknie? Czy to był powód, dla którego nie chciał puścić jej samej?
- Pod moją nieobecność moim klanem zajmować się będzie Sasuke i Shisui. Mój brat jest następny po mnie w kolejce do objęcia pozycji lidera, więc nie mogłem go pominąć, jednak wciąż jest młody i narwany, dlatego zdecydowałem, że nadzór Shisuiego będzie niezbędny. W razie potrzeby obaj będą zasięgać rady u mojego ojca – wyjaśnił. Już miał to wszystko zaplanowane, skubany… - Myślę, że ty też powinnaś wyznaczyć tymczasowego lidera po swojej stronie. Tak byłoby najrozsądniej. Wciąż utrzymujemy współpracę, jednak myślę, że zrzucanie odpowiedzialności za oba rody na jedną osobę jest stanowczo zbyt wielkim brzemieniem do udźwignięcia. Poza tym obawiałbym się, że gdybyśmy wyznaczyli jedną osobę, która miałaby nas zastępować, sprzymierzony ród, z którego nie pochodziłaby owa osoba mógłby się czuć poszkodowany. Mam przez to na myśli, że gdyby tymczasowy lider pochodził z mojego klanu, twoja rodzina mogłaby odnieść wrażenie, że nie otrzymuje należytej ilości uwagi lub też, że zastępczy lider skupia się bardziej na interesach mojej rodziny niżby twojej i vice versa. Trudno byłoby pracować w taki sposób, aby nikt nie czuł się pokrzywdzony – stwierdził.
- Fakt… - przyznała niechętnie. – Ale ty masz autorytet i kredyt zaufania! – znów zaczęła się wykłócać. – Poza tym naprawdę nie rozumiem, po kiego grzyba ty chcesz iść ze mną. Demoniczna Świątynia to nieodpowiednie miejsce dla ludzi – burknęła.
- A więc dla ciebie również pielgrzymki do tego miejsca nie są wskazane – uśmiechnął się nieznacznie, triumfalnie, kiedy dziewczyna drgnęła na to stwierdzenie. – Dlatego wolałbym się upewnić, że nic ci się nie stanie ani w drodze, ani na miejscu. Poza tym, tak jak już powiedziałem wcześniej, traktowałbym tę wyprawę jako wycieczkę edukacyjną. Słusznie powiedziałaś któregoś razu, że nie mam pojęcia o kulturze, obyczajach i hierarchii demonów. Niemniej jednak wypadałoby uzupełnić te braki wiedzy, skoro niejako moi sprzymierzeńcy mają całkiem niemało wspólnego z tymi istotami, prawda? – argumentował. Jasnowłosa już otwierała usta, żeby zaprotestować, jednak on nie dał jej dojść do słowa. – Tylko nie próbuj mi tu wmawiać, że w swoim czasie wytłumaczysz mi to wszystko lub że z czasem sam zrozumiem – nie powstrzymał się od przewrócenia oczyma, a gest ten zdarzał mu się przecież niezwykle rzadko. – Bo byłoby to oczywiście kłamstwo. Wybacz, Chika, ale już cię trochę znam i wiem, że nie jesteś typem, który lubi otwierać się przed innymi, ujawniając swoje tajemnice. Jestem w stanie znieść to do pewnego stopnia, ale dla dobra mojego i mojej rodziny chcę zrozumieć, na jakim gruncie przyszło mi stanąć. Chcę znać dokładnie swoje obecne położenie, żeby wiedzieć, jakie mogę planować następne posunięcia – wyjaśnił rzeczowo. – Zdaję sobie sprawę, że masz wiele swoich tajemnic i zapewne większość z nich nigdy nikomu nie zdradzisz, nawet jeśli ktoś wziąłby cię na tortury – uśmiechnął się krzywo, półgębkiem. – Taka już jesteś – rozłożył bezradnie ręce. Zielonooka spuściła głowę na te słowa, gdyż dla niej zabrzmiało to tak, jakby brunet był nią rozczarowany i się skarżył – a ja tego nijak nie zmienię. Dlatego nie pozostaje mi nic innego, jak przekonanie się o pewnych rzeczach na własnej skórze – zakończył.
- To znaczy, że mi nie ufasz? – wydusiła z siebie.
- Ufam – odparł zdecydowanie. – Ufam, ale potrzebuję wiedzieć więcej. Nie mogę jedynie pokładać nadziei w tobie i ślepo wierzyć we wszystko, co mi powiesz. Chcę się przekonać na własne oczy, jak to wszystko wygląda – wyjaśnił. – Poza tym pomyśl o tym w nieco bardziej pozytywny sposób. Zyskując ową wiedzę, będę w stanie więcej zrozumieć. Będę w stanie lepiej zrozumieć ciebie i twoje problemy, obawy, a więc możliwe, że stanę się również bardziej użyteczny dla ciebie – próbował przekonać ją do siebie. – Ponad to, pomyśl sobie, co by się stało, gdyby z jakiś przyczyn twoje stosunki z jednym z demonicznych rodów pogorszyły się lub gdyby któryś nawet zdecydował się nas zaatakować. Jako twój sprzymierzeniec byłbym zobowiązany udzielić ci pomocy. I co wtedy? Wysłałbyś moich ludzi na pewną śmierć, na starcie z kompletnie niewyobrażalną i nieporównywalną do niczego innego siłą, o której nie mieliby nawet zielonego pojęcia? – zapytał, mając w pamięci zarówno potęgę i umiejętności, jakimi dysponował bożek śmierci jak i sama dziewczyna w swojej demonicznej postaci. – Wtedy nie byłoby już czasu na wyjaśnienia, organizowanie wykładów i przeprowadzanie przyspieszonych kursów z zakresu demonologii – prychnął. – Wtedy byłoby już za późno.
Ochida zmieszała się. Rozumiała, że Itachi chciał chronić swoją rodzinę i pragnął w miarę możliwości być przygotowany na każdą ewentualność. Rozumiała to, gdyż przez nią przemawiały te same chęci i pragnienia. Niemniej jednak, sprostanie jego wymaganiom wiązało się z wywleczeniem nie tylko jej, ale i w ogólnym pojęciu pewnych sekretów i tajemnic demonów na światło dzienne, co było nieco uciążliwe. Demony bowiem same z siebie charakteryzowały się dość skrytą naturą i cechowały się niechęcią do ludzi. Znów stała pomiędzy dwoma stronami konfliktu, a właściwie siedziała na płocie oddzielającym dwie strony barykady. No bo przecież rozumiała demony, ich pobudki i niechęć wobec ludzi, w jakimś stopniu była jednym z nich i chroniąc ich interesy chciała jednocześnie chronić własną rodzinę, ale z drugiej strony rozumiała także Uchihę i to, jak on się czuł. Ponad to była przecież jego dłużniczką i zawdzięczała mu tak wiele. Nie mogła o tym zapomnieć.
Dziewczyna przygryzła dolną wargę, po czym westchnęła ciężko, drapiąc się nieporadnie po karku.
- Demoniczna Świątynia nie jest miejscem, do którego ludzie mają wstęp wolny – wyznała w końcu. Brunet już chciał argumentować, jednak ona kontynuowała. – Z tej racji właściwie nie w moim geście leży zezwolenie ci na branie udziału w tej wyprawie lub też zabronienie ci tego. Ponad to pozostaje jeszcze sprawa Mikoto. To do niego należy decyzja, w kogo towarzystwie ten będzie chciał podróżować i z kim u boku będzie czuł się bezpiecznie – sapnęła ciężko. – Porozmawiam z nim o tym – zapewniła z miną cierpiętnika. – Niczego nie obiecuję, ale przedstawię mu wszystkie argumenty, których dziś użyłeś, a potem przyniosę ci odpowiedź zwrotną – poddała się.
Na te słowa długowłosy z miejsca rozpromienił się. Skinął głową zadowolony, a delikatny uśmiech wpłynął na jego usta, ocieplając jego ekspresję.
- Byłbym wielce zobowiązany, gdybyś tak właśnie zrobiła – skwitował, ponownie sięgając po herbatę.

***

W zaledwie kilka dni później purpurowo-czerwona lektyka mieniąca się złotymi ornamentami była ponownie w drodze w obstawie swojej nieodłącznej straży oraz dwóch ponadprogramowych uczestników wyprawy. Ekipa uprzednio zaopatrzyła się w wiosce i teraz zmierzała właśnie ku Demonicznej Świątyni, do której mieli dotrzeć w przeciągu najbliższego tygodnia.
Aoshi od rana miał kwaśną minę, zupełnie jakby ktoś siłą wepchnął mu do ust cytrynę lub zjadł na śniadanie coś nieświeżego, czym wciąż mu się odbijało, przywołując paskudny smak raz za razem i nie pozwalając mu odejść. Widocznie nie cieszył się z faktu obecności człowieka w jego drużynie. Wydawać by się mogło, że był niezadowolony z podobnego powodu co kunoichi – towarzystwo Itachiego nie pozwalało mu wrócić do sielankowej przeszłości i przez chwilę żyć wspomnieniami, gdyż najzwyczajniej w świecie on nie pasował do tychże wspomnień i nie był ich częścią składową.
Sochiro nie poskarżył się nawet słowem, jednak nie był tak radosny jak zwykle. Pozostawał dość powściągliwy z okazywaniem swojego entuzjazmu i co jakiś czas posyłał badawcze, kontrolne spojrzenie nieproszonemu gościowi. Co jak co, ale on nie miał jeszcze okazji przekonać się o prawości i oddaniu Uchihy, toteż nie darzył nieznajomego wielką dozą zaufania. Rozpatrywał go raczej w kategoriach potencjalnego zagrożenia dla Mikoto, a więc kłopotów. Co prawda Chika za niego zaręczyła, ale cóż… przezorny, zawsze ubezpieczony.
Jedyny Jin wydawał się pozostawać wobec tego wszystkiego obojętny. Jak zwykle pozostawał milczący i odległy, nie zwracał uwagi na bruneta prawie wcale, choć dziewczyna doskonale była świadoma, iż była to jedynie przykrywka. Chłopak zawsze pozostawał skupiony i czujny, wiecznie gotowy do natychmiastowej reakcji – ataku lub też obrony. W ciszy brnął przed siebie, nie komentując miny własnego brata ani nieprzychylnych spojrzeń najstarszego z szermierzy.
- Potrzebny nam on tutaj, jak druga dziura w dupie – odezwał się grubiańsko brunet, w którego włosach pobłyskiwały niebieskie pasma w blasku słońca. – Po co w ogóle Mikoto zgodził się mu z nami podróżować? Co, my mu już nie wystarczamy jako obstawa? – prychnął, doskonale zdając sobie sprawę, że jego zleceniodawca wszystko słyszał. – Potrzebny mu wielce sławny dziedzic sharingana, żeby czuć się bezpieczniej? – paplał jak nakręcony. – Przecież w gruncie rzeczy on żadnego z nas nie potrzebuje! Poradziłby sobie bez nas w każdej sytuacji! – sapnął poirytowany.
- Skończ już, co? – fuknął srebrnowłosy, który jednak starał się nie okazywać swojej niechęci względem człowieka zbyt dobitnie. – Jesteśmy dobrze opłacani, a poza tym możemy cieszyć się również wieloma innymi przywilejami płynącymi z faktu pełnienia funkcji straży Mikoto – przewrócił oczyma. – Więc może z łaski swojej skończ narzekać, bo ten jeszcze gotów będzie wyświadczyć ci tę wielką przysługę i cię odprawić, jeśli coś ci się nie podoba – przestrzegł. – A w ostatnim czasie ciągle się na coś skarżysz, Aoishi – pokręcił z dezaprobatą głową.
- I co, może jeszcze weźmie sobie tego Uchihę od siedmiu boleści na moje miejsce? – prychnął niebieskooki.
- A żebyś wiedział – Sochiro nie ustępował. – Ten przynajmniej wie, kiedy trzymać język za zębami i nie mieli bezmyślnie ozorem. W przeciwieństwie do ciebie – podkreślił.
Właśnie. Długowłosy maszerował, podobnie jak i Jin, bez słowa. Zdawało się, że nie zwracał uwagi na docinki postawnego szermierza, jednak w istocie był jedynie świadom tego, że odzywając się mógłby tylko dolać oliwy do ognia. A tego nie chciał. Musiał przeczekać i zdzierżyć swoje. Straż Mikoto musiała przywyknąć i oswoić się z nowym towarzyszem, któremu, póki co, nie mieli żadnych solidnych powodów by ufać chociażby w najmniejszym stopniu. Nie ufali mu, ale zmuszeni byli zawierzyć słowom ich niegdysiejszej uczennicy i samej decyzji Mikoto, od której nie było odwołania i prawdopodobnie tylko dlatego między nimi wciąż jeszcze nie wywiązała się otwarta walka.
Brat Jina zacisnął gniewnie szczęki i ściągnął brwi. Już chciał coś odpowiedzieć, jednak tym razem ubiegła go jasnowłosa.
- Ej, chłopaki, zluzujcie trochę. Obaj – zaznaczyła. – Nie ma przecież żadnych powodów do kłótni – starała się załagodzić sytuację.
- To wytłumacz to temu bęcwałowi – fuknął srebrnooki.
- Jeszcze słowo i będziesz zbierał zęby z ziemi… - syknął obrażony.
- A jak się zaraz obaj nie zamkniecie, to będziecie podróżowali dziś o pustych żołądkach – wtrąciła się zielonooka.
Jej twarz rozjaśniał szeroki uśmiech, jednak był on przerażający, gdyż z łatwością dało się zauważyć pulsującą na jej skroni żyłkę zdenerwowania. Obaj mężczyźni pojęli, że jeszcze chwilę i naprawdę dojdzie do rękoczynów… albo przynajmniej zmuszeni będą do głodowania przez najbliższy czas. W końcu znali się już z kunoichi wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że ta nie żartowała i czasem potrafiła być prawdziwie okrutna…
- I milczeć – warknęła. – Nie chcę słyszeć ani słowa – burknęła ostrzegawczo.
W gruncie rzeczy niechęć Aoishiego względem dziedzica sharingana nie była znowu aż taka ślepa, głupia i nieuzasadniona. Swego czasu w świecie było głośno o sharinganie, a w szczególności o jego unikalnej zdolności kontrolowania demonów. Oczywiście podobna sytuacja miała miejsce za sprawą nikogo innego jak Madary. I choć sam protoplasta rodu Uchihów zajmował się raczej ujarzmianiem demonicznych bestii niżby wyższych demonów, które znacznie bardziej przypominały z wyglądu i zachowania ludzi, to demoniczne społeczeństwo i tak odebrało to w jakiś sposób jako swoistą potwarz. W tym właśnie czasie zrodziła się głęboka niechęć względem samego Madary jak i jego krewnych. Demony najzwyczajniej w świecie obawiały się zdolności, jakie dawał ludziom sharingan.
Daichi również była tego świadoma, jednak ona znała się przecież z chłopakiem od lat i nie zapatrywała się na niego jedynie przez pryzmat jego technik wzrokowych. Widziała w nim znacznie więcej, choć musiała przyznać, że gdy trafiła do Liścia po raz pierwszy, sama nosiła w sercu zimne uprzedzenie względem bruneta. Z tej przyczyny przydział jej grupy był jej początkowo niepomiernie nie na rękę, jednak z czasem nauczyła się jakoś radzić i działać z Uchihami. W ilości razy dwa. Z czasem nauczyła się ich także tolerować, a później nawet ufać czy lubić…
Do tego wszystkiego potrzeba było jednak czasu – czasu, którego Aoishi, Sochiro i Jin wcześniej nie mieli. Rozumiała ich, gdyż w przeszłości znajdywała się w niemal identycznym położeniu, jednak z drugiej strony nie mogła pozwolić, żeby jej przyjaciel, sprzymierzeniec, wybawca był przesadnie źle traktowany. Nie zamierzała robić z niego księcia czy wynosić go pod chwałę ołtarza, jednak zwyczajnie miała nadzieję, że mężczyźni niedługo nauczą się przebywać w swoim towarzystwie, gdyż czuła się okropnie źle widząc i słysząc, jak jej bliscy przejawiają dziką chęć skakania sobie do oczu i gardeł z pazurami… i ewentualnie jakąś bronią białą.
Westchnęła ciężko, wznosząc oczy ku niebu. Zapowiadało się na to, że czekała ich ciężka przeprawa…

***

Czas mijał nieubłaganie, a ona przypomniała sobie o tym nie zawsze działającym na korzyść człowieka lub demona fakcie przemierzając dobrze znaną drogę, a jednak tak zupełnie inną. Drzewa i krzewy stały się bujniejsze, ich pienie grubsze, a zielone czupryny skołtunione i wielkie. Powstało więcej udeptanych wśród ściółki leśnej ścieżek, wydeptanych traktów, ale ona i tak bez trudu potrafiła odnaleźć drogę, którą powinna podążać. Działo się tak nie tylko za sprawą jej niezawodnej pamięci czy doskonałej orientacji w terenie, ale przede wszystkim za sprawą przeznaczenia i punktu docelowego ich podróży. Myśląc o Demonicznej Świątyni dziewczyna niemal słyszała w myślach jak ta ją woła, przyzywa – nie jako budynek, ale jako coś więcej. Jako miejsce kultu, święte, a zarazem przeklęte. Drugi dom. Miejsce spirytualnego odnowienia i oczyszczenia dokonywanego za sprawą okładania się bluźnierczymi przekleństwami i nakładania kolejnych skaz i zabrudzeń na własną duszę. Miejsce wykluczających się skrajności. Brama do świata demonów.
Niebo zasnuło się stalowoszarymi chmurami. Wilgotność powietrza była wysoka i zapowiadało się w najbliższym czasie na deszcz, jednak jasnowłosa nie narzekała. Rozpierała ją niepojęta radość towarzysząca wyrwaniu się od wymagającej rutyny. Teraz zwyczajnie była piechurem, ewentualnie strażnikiem, jeśli natknęliby się na jakieś niebezpieczeństwo i faktycznie byłoby się przed czym bronić. Niemniej jednak nawet w takim przypadku jej robota pozostawała wręcz śmiesznie prosta. Pokonać przeszkodę – jaka by ona nie była. Jeśli był to zwalony pień drzewa, który blokował drogę, przeciąć go. Jeśli było to dzikie zwierzę, które mogło zaatakować w nocy, odstraszyć je. Jeśli była to szajka dybiąca na życie lub bogactwo Mikoto, pozbyć się napastników. Pod terminem „pozbyć” kryło się jednak wiele. Obezwładnić. Pokonać. Zabić. Odwalić brudną robotę, przerabiając zwyczajnie wszystko, co się rusza, a co jest wrogie, na krwawą siekankę. „Demoniczne bóstwo” nie przebierało w środkach. Jak na arystokratę nie przepadał za eleganckim certoleniem się, z jakiego znana była klasa wyższa. Robota zwyczajnie miała być zrobiona szybko i płynnie. Żadnych opóźnień. W końcu Mikoto miał napięty terminarz i masę rzeczy do zrobienia, z których większość była tajemnicą nawet dla jego straży przybocznej.
Ach, życie było takie proste, takie spokojne, kiedy nie trzeba było o niczym myśleć tylko co najwyżej pomachać kataną od czasu do czasu! W końcu to nie ona była tu szefem. Tym razem tylko bezmyślnie wykonywała czyjeś polecenia. Jak wygodnie wyzbyć się odpowiedzialności za własne czyny i zwalić ją na kogoś innego! Cudownie!
Wiatr był dość silny, jednak wciąż ciepły i wręcz aksamitny. Swoimi delikatnymi dłońmi gładził odsłoniętą skórę zielonookiej i przeczesywał jej długie włosy. Kunoichi brnęła przed siebie niezmordowana od samego ranka, mimo iż obecnie zastał ich już niemal wieczór, sprężystym krokiem, a jej twarz jaśniała błogim spokojem i zadowoleniem. Zdawała się upajać każdą ulotną chwilą obecnego stanu. Jej towarzysze nie podzielali jej entuzjazmu i kroczyli przed siebie w grobowej ciszy, jednak nawet ciężka atmosfera między mężczyznami nie mogła zepsuć jej dobrego nastroju. Grunt, że się nie odzywali i nie sięgnęli jeszcze po ostro zakończone przedmioty. Reszta póki co mało ją interesowała. A zarówno szermierze jak i ninja z Konohy preferowali siedzieć cicho, jakby na raz wszyscy oni nagle złożyli śluby milczenia. Przyczyna tego była jednak prosta. Dobrze zdawali sobie sprawę, że wystarczyło jedno nieopaczne słowo, żeby rozpętać kłótnię lub tylko pogorszyć już i tak wystarczająco przytłaczającą atmosferę. Mało tego, wystarczyło jedno krzywe spojrzenie, dlatego nawet unikali wzajemnego spoglądania na siebie. Ze szczególną trudnością przychodziło to wszystko Aoshiemu, jednak niebieskooki starał się z całych sił. Bowiem był on świadom jeszcze jednego zagrożenia wiszącego w powietrzu niczym ostrze gilotyny zawieszone na nadgryzionym zębem czasu sznurze, który trzeszczał podejrzanie i w każdej chwili gotów był puścić uciążliwy ciężar, który przecież i tak dzierżył już wystarczająco długo – owym zagrożeniem była oczywiście Ochida sama w sobie. Brunet o zadziornym charakterze doskonale zdawał sobie sprawę z ekstazy, w jaką niemal popadła jego dawna towarzyszka broni. Gdyby tylko ośmielił się zniszczyć jej ulotną sielankę, drżącą mrzonkę, którą żyła i śniła w obecnej chwili w dodatku w tak prostacki i banalny sposób, jak rzucenie jakiegoś nieprzemyślanego, zgryźliwego komentarza, przyszłoby mu za to słono zapłacić. A kobiecy gniew potrafił być prawdziwie straszliwy i nieokiełznany… Tak, Aoshi zdecydowanie wolał sobie tego oszczędzić, dlatego zasznurował usta i uporczywie wpatrywał się w wystający, pozłacany melizmat zamkniętej lektyki, tylko od czasu do czasu sprawdzając okolicę, żeby upewnić się, że wszystko było tak jak należy. Starał się skierować swoje myśli na inne tory i nie roztrząsać uciążliwej obecności członka klanu Uchiha u jego boku, ba!, mało tego, nawet jego obecnego przywódcy.
Kto to w ogóle widział, żeby taki dzieciak stał na czele klanu? Dobra, brunet, w którego włosach pobłyskiwały niebieskie pasma słyszał nie raz i nie dwa jak o tym konkretnie dziedzicu sharingana mówiono jak o geniuszu, no ale przecież to nie zmieniało faktu, że to wciąż był tylko dzieciak – a już z pewnością w jego oczach. Bo choć postawny szermierz wciąż trzymał się nieźle i wyglądał całkiem przyzwoicie, to miał na karku znacznie więcej lat niż którykolwiek człowiek mógłby podejrzewać. W końcu w jego żyłach płynęła stara krew demonów. Ponad to sam pochodził z rodu, którego charakterystyczną cechą była długowieczność. W takim wypadku Itachi w jego mniemaniu uchodził za zwykłego niedorostka. Bo co on niby mógł się nauczyć przez ten krótki czas, jakim było jego życie? W czasie porównywalnym do pojedynczego oddechu w mniemaniu demona.
No właśnie, a ile to on mógł mieć właściwie lat? Z tego, co wywnioskował z niedokładnie słuchanych opowieści Daichi zdawało mu się, że długowłosy mógł być co najwyżej parę lat starszy od samej dziewczyny. Więc dzieciak. Jednym słowem, dzieciak, nieobyty młokos, którego miał prawo ignorować i czuć się ponad nim ze względu na powalającą różnicę w ich doświadczeniu. W walce. I w ogóle życiu.
Mimo iż Chika była młodsza od Uchihy, któremu Aoishi co i rusz znajdował kolejne wytłumaczenia, dlaczego to niby miałby się czuć od niego lepszy, ten akurat na nią konkretnie zapatrywał się zupełnie inaczej. Znał jasnowłosą od dawna i znał również jej historię. Wiedział, że życie jej nie oszczędzało i był świadom, że ta musiała znacznie szybciej dorosnąć niżby mogła sobie tego życzyć. Niżby to było nawet naturalne. Pamiętał doskonale ich pierwsze spotkanie. Została mu przedstawiona mała dziewczynka, około trzynastoletnia, która nosiła na plecach katanę właściwie niewiele mniejszą od niej samej. Demon szczerze wątpił czy ta w ogóle potrafiła unieść ją jedną ręką i po samej prezencji szczupłego, w jego pobieżnej opinii, słabego ciała sklasyfikował ją jako kogoś niewartego uwagi. A był to błąd. Przekonał się o tym dosłownie w chwilę później, kiedy skończył lustrować sylwetkę dziecka i spojrzał mu w oczy. Zimne, wręcz niemożliwie intensywnie zielone oczy, które należały do osoby, która zdecydowanie widziała i przeszła już stanowczo zbyt wiele. Mieszkał w nich chłód i opanowanie, jakiego wojownicy uczyli się latami. Zdecydowanie. Tak, to też z łatwością mógł zobaczyć w jej oczach. Zdecydowana chęć życia. Desperacka gotowość chwycenia się każdej możliwej opcji, byleby tylko wciąż należeć do dziedziny żywych. Dzieci nie mają takich oczu. Zdecydowanie. Albo przynajmniej nie powinny posiadać takich oczu.
Kunoichi była młoda, o wiele za młoda, żeby przejąć obowiązki głowy rodziny, jednak jej sytuacja tego wymagała i właściwie nie pozostawiała żadnych innych opcji. Była młoda, jednak zdecydowanie nie była już dzieciakiem. Życie wiele ją nauczyło, o czym brat Jina mógł nieraz przekonać się widząc jej nieustanny progres chociażby w czasie, kiedy ta szkoliła się pod okiem strażników Mikoto.
Aoshi nie orientował się tak dobrze w sytuacji rodzinnej ich nieproszonego towarzysza, jednak podejrzewał, że przejmowanie zwierzchnictwa nad klanem w tak młodym wieku wśród Uchihów również nie było czymś absolutnie normalnym i na porządku dziennym. Domyślał się, że musiało się zadziać coś zadziwiającego, strasznego lub zasmucającego, skoro wszystko potoczyło się właśnie w ten sposób, jednak zwyczajnie nie był wystarczająco zainteresowany, żeby drążyć temat. Jeżeli chodziło o Uchihów, to krok do tyłu zawsze był wskazany. Im dalej od nich, tym lepiej. W końcu ich sharingan też miał jakieś ograniczenia i mógł działać tylko na określoną odległość. Co najważniejsze jednak, ich kekkei-genkai było skuteczne tylko wtedy, kiedy jego właściciel mógł dostrzec potencjalnego wroga. Kiedy cię nie widział, był właściwie nieszkodliwy i bezbronny. Dlatego właśnie warto czasem było się wycofać i pozostać ukrytym w cieniu zamiast na wariata pchać się w pierwszym rzędzie do walki jako mięso armatnie. Czasami trzeba było nawet przeczekać nieco w tym cieniu, jednak skuteczna taktyka zawsze była o wiele lepszym rozwiązaniem niż młócenie mieczem na oślep. Czekanie zawsze było wynagradzane. To jedna z zasad, których szermierz nauczył się przez swoje długie lata życia nawet pomimo swojego porywistego usposobienia i gorącej krwi, która często w nim aż kipiała.
Zrobiło się już niemal całkowicie ciemno, dlatego zatrzymali się na owalnej polanie na zboczu traktu, żeby zrobić postój. Lektyka spoczęła na długiej, perlącej się kroplami rosy trawie, ale osoba nią przewożona nie wysiadła. Itachi zastanawiał się, jakim cudem Mikoto mógł nie opuszczać swojego środka transportu ani przez chwilę przez cały dzień. Czy to oznaczało, że istoty wyższe nie odczuwały potrzeb fizjologicznych albo zwyczajnie głodu czy pragnienia? Bo w końcu nie wychylił się nawet, żeby przyjąć coś do zjedzenia czy picia. A może zwyczajnie suchy prowiant i zwyczajna woda tak bardzo godziły w jego wysublimowane gusta, że ten wolał już głodować niżby zniżyć się do ich poziomu i przyjmować pożywienie pod tak haniebnie prostą postacią?
Sochiro sapnął ciężko i złapał się za obolałe plecy, prostując się z ciężkim jęknięciem. Zaczął się rozciągać i rozgrzewać trzeszczące stawy, podczas gdy Jin z miejsca zabrał się do roboty. Zaczął krążyć po okolicy w poszukiwaniu suchego czy przynajmniej jako-tako suchego drewna na opał, a następnie przykucnął mniej więcej pośrodku zbiorowiska, które wkrótce miało przerodzić się w prowizoryczny obóz i wyjął z torby podróżnej ówcześnie zebrany suchy chrust, który miał mu pozwolić rozpalić ognisko. Aoshi zdecydował się obejść najbliższą okolicę, orientując się w terenie, w którym przyszło spędzić im noc oraz upewniając się, że jest tu bezpiecznie. Przy okazji zabrał też bukłaki i bidony na wodę, pamiętając, że gdzieś w tej okolicy powinno mieścić się niewielkie źródełko.
Kiedy ogień był już rozpalony, najstarszy oraz najmłodszy szermierz, a także ninja z Konohy zabrali się za przyrządzanie prostej kolacji i rozdysponowywali między sobą zapasy. Itachi szybko zrozumiał, że niebieskooki oddalił się, żeby uniknąć konfrontacji właśnie z nim. Wolał nie kusić losu, a co najważniejsze, nie wystawiać swoich własnych nerwów na próbę, które, jak wszyscy zebrani już wiedzieli, nie były zrobione ze stali. I w sumie dobrze. Tak długo jak mogli uniknąć niepotrzebnych spięć, tym lepiej.
W chwili, w której nakładali już porcje wodnistej, marnej zupy do metalowych kubków, brunet zorientował się, że nie tylko nieprzychylnie nastawiony do niego demon nie był obecny w obozowisku. Nim się obejrzał, zielonooka jakby rozpłynęła się w powietrzu. Zdziwiony rozejrzał się gwałtownie dookoła, może nawet zbyt gwałtownie, co zdradziło jego zdenerwowanie.
- Zostaw ją – odezwał się srebrnowłosy. – Daj jej chwilę. To jedno z jej ulubionych miejsc – wyjaśnił.
- Znacie te okolice? – zapytał długowłosy.
- Jak własną kieszeń – starszy zaśmiał się, podczas gdy Jin w ciszy sączył płyn o zapachu i smaku suszonych warzyw w ciszy, wpatrując się niczym zahipnotyzowany w trzaskające płomienie, od których biło kojące ciepło. – Demony raz na jakiś czas podróżują do Demonicznej Świątyni – kontynuował. – To nie jakiś obowiązek ani reguła, a raczej… - zamyślił się na moment, szukając odpowiednich słów. - …potrzeba – pokiwał głową, jakby podkreślając tym samym, że zgadza się z własnymi słowami. – Ona też czuje tę potrzebę, gdyż tkwi w niej pobudzona nieludzka cząstka. Dla demona sama droga do Świątyni jest przyjemna, gdyż jest ona… - znów się zamyślił, próbując jak najwierniej przedstawić i jak najwłaściwiej opisać chłopakowi towarzyszące mu uczucia.
- …wyciszająca – wtrącił się przyciszonym głosem drugi demon.
- Właśnie – zgodził się Sochiro. – Wyciszająca. Sama wizja celu, do którego zmierzamy daje ci poczucie spokoju i… znalezienia swojego miejsca na ziemi… miejsca, do którego bezsprzecznie przynależysz i w którym ktoś lub coś zawsze na ciebie czeka… tak przynajmniej ja to rozumiem – wzruszył ramionami.
- Dom – mruknął brunet, w którego włosach pobłyskiwały czerwone pasma. – To jak powrót do domu, kiedy jesteś strudzony po latach wędrówki. Czujesz ulgę, kiedy już tam dojdziesz, ale tak naprawdę odczuwasz ją już od samego początku, kiedy tylko wykonasz pierwszy krok z zamiarem ruszenia w drogę powrotną. Z każdym kolejnym krokiem czujesz coraz większą radość i spokój – wyjaśnił, nie odrywając wzroku od paleniska.
Ninja zdziwił się, gdyż był to pierwszy raz, kiedy ten miał okazję usłyszeć małomównego szermierza. Brat Aoshiego zazwyczaj milczał niczym zaklęty, a więc kiedy w końcu wylał się z niego taki potok słów była to najzwyczajniej w świecie swoista rewelacja łamiąca standardowy, dzienny porządek rzeczy, do którego chłopak szybko się przyzwyczajał.
Słysząc jednak owe słowa Uchiha wcale nie poczuł się raźniej. Szczególnie nie spodobała mu się wzmianka o czekającym na nim „kimś lub czymś” na miejscu. Nie wiedział, czego mógł się spodziewać i to nie dawało mu spokoju.
- Dla ciebie pewnie jest zupełnie odwrotnie, co? – rzucił najstarszy z szermierzy z mdłym uśmieszkiem na ustach, grzebiąc patykiem w spopielającym się drewnie. – Ty będziesz czuł się w ten sam sposób, co my, kiedy będziemy wracać; kiedy będziemy coraz bliżej twojego, dobrze znanego ci domu, a coraz dalej naszego miejsca – odezwał się bez kpiny, bez ukrytej chęci zasiania ziarna niezgody. Odezwał się właściwie zupełnie obojętnie, zwyczajnie stwierdzając zauważony fakt.
Itachi nie odpowiedział, bo i nikt nie oczekiwał od niego odpowiedzi. W chwilę potem dołączył do nich ponownie Aoshi, rzucając na ziemię uzupełnione zapasy wody, a następnie uwalając się ciężko na przytachaną, omszałą kłodę, która służyła im za ławkę i sięgnął po swoją porcję zupy.
- Kto pierwszy trzyma wartę? – zapytał od razu rzeczowo, żeby nie pozostawiać sobie jakże kuszącej możliwości do przekomarzania się i utarczków.
- Mnie bolą plecy – poskarżył się Sochiro, krzyżując ręce na piersi.
- A mnie noga w biedrze – prychnął niebieskooki, spoglądając na swojego kamrata z politowaniem i przyganą zarazem.
- Ja mogę – Jin zgłosił się na ochotnika. – I tak nie jestem jeszcze śpiący – dodał.
- W takim razie postanowione – uradowany srebrnooki klasnął w dłonie. – Tymczasem ja życzę państwu dobrej nocy – wstał i przeciągnął się raz jeszcze, aż mu coś łupnęło w krzyżu. – Ja trzymam wartę nad ranem – zadeklarował, po czym odsunął się na bok i nie dbając o to, że pomoczy czy pobrudzi sobie ubranie, położył się na ziemi i odwrócił plecami do reszty obozowiczów.
- On tak zawsze – rzucił niebieskooki, widząc zdziwienie człowieka niecodziennym zachowaniem jednego z szermierzy. – Jak dzieciak. Jak się tylko ściemni to idzie spać, ale za to wstaje skoro świt. Zawsze trzyma ranną wartę – objaśnił.
Długowłosy pokiwał głową ze zrozumieniem, jednak jego sylwetka wciąż była napięta, co nie umknęło uwadze obu demonów. Najmłodszy ze strażników Mikoto podniósł się z zamiarem okrążenia obozowiska, jednak nagle zatrzymał się w pół kroku i nie odwracając się wykonał przywołujący ruch dłonią.
- Chodź – mruknął na Uchihę.
Itachi podniósł się ze swojego miejsca. Aoshi wkrótce ułożył się w pobliżu starszego kompana, a jego brat z towarzyszącym mu człowiekiem ruszyli między drzewa. Szli w ciszy, a ninja z Konohy nie pytał, dokąd zmierzali, gdyż wydawało mu się, że przerwanie owej ciszy mogło okazać się bardzo nie na miejscu lub zwyczajnie Jin nie odpowiedziałby mu, gdyż w końcu nie był typem gaduły.
Niedługo jednak wszystko stało się jasne. Doszli do niewielkiej, ale wystarczająco szerokiej, żeby przepłynąć po niej barką rzeki. Na środku jej szerokości utworzyła się miniaturowa wydma ze szczątkami pojedynczych pasm trawy, które wyglądały jak tandetna przykrywka dla jej łysiny. Na niej właśnie w siadzie skrzyżnym siedziała dziewczyna. Jej otwarte dłonie skierowane wierzchem do góry spoczywały delikatnie na jej kolanach. Wyprostowana sylwetka mocno wyróżniała się na tle stalowego nieba. Włosy czesał jej wiatr, bawił się nimi i plątał, targając nimi raz w jedną, raz w drugą stronę, podczas gdy ta niezmiennie statycznie siedziała w miejscu z zamkniętymi oczami i jedynie głęboko oddychała. A przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka. Na jej twarzy malował się spokój i opanowanie, jakiego chłopak już dawno nie widział u Ochidy, a może nawet nigdy nie podejrzewał jej o coś podobnego.
Zmrużył oczy, starając się rozwikłać czy to już jego coraz to bardziej pogarszający się wzrok płatał mu figle, czy też to, co widział było w istocie realne. Bowiem wyglądało na to, jakoby jasnowłosa jednak nie tylko trenowała ćwiczenia oddechowe. Tuż nad jej lewą dłonią unosiła się czarna aura – ni to płomień, ni to kula światła – a nad jej prawą dokładnie identyczna lecz biała. Spadkobierca sharingana zamrugał kilkakrotnie próbując zrozumieć, czym też były te dwa fenomeny w rękach jego sprzymierzeńca.
- Medytuje – demon o fiołkowych oczach odezwał się ponownie. – Balansuje swoje natury: ludzką i demoniczną – wyjaśnił. – To bardzo ważne dla kogoś jej pokroju, bo w końcu w jakiejś części jest też człowiekiem. Ja, mój brat i Sochiro posiadamy jedną naturę: demoniczną. Ty też masz jedną: ludzką. Ona jednak ma dwie i musi zachowywać między nimi nieustanny balans, żeby nie stracić zmysłów – objaśnił. – Poza tym oczyszcza też umysł. To przydatne. Szczególnie przed wizytą w Świątyni. Dobrze jest mieć czysty umysł zanim się do niej wkroczy. Tobie też polecam podobne praktyki zanim dotrzemy do celu – poradził, po czym zawrócił w stronę, z której przyszli.
Brunet stał jeszcze przez dłuższą chwilę na brzegu rzeki. Po pewnym czasie Daichi odetchnęła głęboko i otworzyła oczy, a natury spoczywające w jej dłoniach rozpłynęły się w powietrzu. Oparła ręce na kolanach i spojrzała na swojego towarzysza, uśmiechając się delikatnie. Promieniała wręcz radością i spokojem niczym oświecony mnich.

Itachi nie był jednak w tak fantastycznym humorze jak kunoichi. Wszystko bowiem wskazywało na to, że demoniczna, „zła strona mocy”, jak to określał w myślach, miała zdecydowanie więcej do zaoferowania dziewczynie niż on miał. A to niedobrze. Ponieważ to stawiało go w realnym zagrożeniu utracenia jej, stwarzało możliwość, która zakładała, że Chika mogła jednak finalnie opowiedzieć się po stronie demonów i zostawić całe swoje dotychczasowe, nieciekawe życie prowadzone wśród ludzi. A na to pozwolić nie mógł.