-
Powinniśmy ją obudzić? – usłyszała nad sobą stłumiony szept.
-
Zostaw ją, niech śpi – odpowiedział inny, również przyciszony głos.
- Ale
ja jestem głodny!... – jęknięcie trzeciego z rozmówców było znacznie
głośniejsze, co wiązało się z tym, że za jego sprawą dość niechętnie zaczynała
odzyskiwać świadomość, wybudzając się z błogiego snu. – Poza tym wczoraj nie
mieliśmy nawet okazji, żeby chwilę pogadać, bo Chika była zaaferowana Mikoto, a
potem tym całym Uchihą czy jak mu tam… - burknął.
-
Aoshi, dobrze wiesz o istnieniu klanu Uchiha, więc przestań zachowywać się,
jakbyś słyszał o nim po raz pierwszy – fuknęła osoba, która pierwotnie była
przeciwna wybudzaniu jasnowłosej, jednak teraz jej głos również stał się
bardziej donośny. – Twoja powszechna niechęć do rasy ludzkiej jest nam
wszystkim dobrze znana i nie musisz się z nią aż tak afiszować – prychnął. –
Poza tym, bądź co bądź, jedno musisz przyznać; swego czasu sam podziwiałeś
Madarę. I w sumie słusznie, bo człowiek ten dokonywał rzeczy doprawdy
niezwykłych – przyznał z uznaniem. – A Madara skąd pochodził? No, powiedz! Nie
uwierzę, jeśli spróbujesz się wykręcić, że nie pamiętasz albo że nigdy cię to
nie obchodziło – zaśmiał się paskudnie, dobrze wiedząc, że wygrał tę potyczkę
słowną. Kunoichi rozlepiła w końcu zaspane oczy, zmuszając się do karkołomnego
zadania uniesienia powiek, które opadały jej, jakby każda z nich ważyła tyle,
ile pięć kamiennych głów kolejnych Hokage wykutych w urwisku górującym nad
wioską. Zdezorientowana rozejrzała się po swojej prowizorycznej, wciąż
nieumeblowanej sypialni i trzech barbarzyńcach, którzy bezczelnie ośmielili się
zakłócić jej spokojny sen. – O, patrzcie, sama się obudziła! Witaj, słońce! Jak
się spało? – nad sobą zobaczyła górującą, smukłą, serdeczną twarz Sochiro w
ramie srebrnych włosów i czarnej bandanie na czole.
-
Świetnie… - mruknęła wciąż zachrypniętym od snu głosem. - …dopóki ktoś mnie nie
obudził… - dodała jadowicie, mierząc nieprzychylnym spojrzeniem trójkę
wojowników, którzy obsiedli ją niczym lwy, które cieszyły się właśnie upolowaną
gazelą, wystawną kolacją. – Co wy tu robicie? – zapytała, dźwigając się z
twardego futonu rzuconego zaledwie na gołe deski podłogi, która aż prosiła się
o wymianę. Cóż, przed nimi wciąż jeszcze masa roboty związana z remontem…
-
Stęskniliśmy się – odezwał się brunet, w którego włosach pobłyskiwały
niebieskie i granatowe pasma, szczerząc się drapieżnie.
Prawdą
było, że poprzedniego dnia nie miała za bardzo okazji porozmawiać z byłymi
kamratami, a nawet nauczycielami. Była zaaferowana wyjaśnianiem sytuacji, w
której przyszło jej się znaleźć Mikoto, a później Itachiemu. Zaraz potem zastał
ją już wieczór, a trzeba przecież było jeszcze zorganizować jakieś pokoje dla
gości – szczególnie dla „bóstwa”, które nie mogło spać na ziemi czy na
drewnianym stole w obszernej stołówce, tak jak robili to inni! Trzeba było
znaleźć mu jakieś odpowiednie lokum, co wcale nie było takim łatwym zadaniem -
w szczególności w środku gruntownej odnowy podupadającego budynku. Należało też
podjąć strudzonych drogą wędrowców posiłkiem, a tak z pozoru banalna rzecz
ponownie okazała się być całkiem upierdliwą barierą, nad którą trzeba było się
chwilę zastanowić i wyjść z jakimś sprytnym planem, żeby ją obejść. W końcu
przesiedlenie i remont pochłaniało oszczędności rodu Ochida jak zaraza, a
reparacje, jakie dostali od Piątej w ramach zadośćuczynienia za zniszczenie ich
poprzedniej rezydencji, były śmiesznie niskie i zapewne nie wystarczyłyby nawet
na pokrycie kosztów najbardziej podstawowych napraw, a co dopiero mówić tu o
zaopatrywania się w przedmioty i produkty codziennego użytku i wykarmienie
rodziny. Jednym słowem, klepali teraz biedę i przez najbliższy czas nic nie miało
tego zmienić. Podwładni Daichi rozpatrywali podobny obrót sytuacji jako swoistą
karę od losu lub pokutę i nie skarżyli się przesadnie, jednak teraz nie
chodziło tu już tylko i wyłącznie o nich. Całe szczęście Uchiha wciąż ich
wspierali, gdyż bez ich pomocy byłoby z nimi naprawdę cienko.
Niemniej
jednak po przebytej rozmowie z długowłosym nie wypadało jej wparowywać do jego
domu na gwałt wieczorową porą, a właściwie to do spiżarni, tłumacząc się
sytuacją podbramkową i rzucając na prawo i lewo kolejne zapewnienia, że kiedyś
spłaci swoje długi względem dziedziców sharnigana. Z tej racji sama również
musiała na szybko pomagać w kuchni lepić kotlety z soczewicy, gdyż w obecnej
chwili najzwyczajniej w świecie nie było ich stać, żeby kupić wystarczającą
ilość mięsa dla wszystkich. Właściwie to posiłki Ochida póki co ograniczały się
do miski ryżu na śniadanie, obiad i kolację, a więc teraz musieli wyjść z
jakimś planem awaryjnym, żeby nie stracić twarzy i nie urazić swoją biedotą i
prostotą takiej persony jak ich niezapowiedziany i w gruncie rzeczy nieproszony
gość.
Przyjrzała
się znajomym twarzom, które zostały tak drastycznie zmienione przez upływ
czasu. Szczupły, wysoki Sochiro o gibkiej postawie pantery wciąż trzymał się
świetnie i wyglądał dużo młodziej niż był w istocie. Podłużną, chudą twarz o
wystających kościach policzkowych rozjaśniał przyjazny uśmiech rozciągający
wąskie, spierzchnięte usta mieszczące się pod prostym, niewielkim nosem. Oczy o
stalowej barwie zachmurzonego nieba wciąż błyszczały bystro i przenikliwie,
przewrotnie, pomimo że wokół nich zaczęły pojawiać się już pierwsze, płytkie
bruzdy zmarszczek. Jego srebrzyste włosy w niektórych miejscach zaczęły jawić
się czystą bielą, która oślepiała w mocnych promieniach słońca wpadających do
środka pomieszczenia przez okno krzywo zasłonięte jakimś przypadkowym skrawkiem
materiału.
Aoshi
ściął włosy. Jego czarno-granatowe pasma opadały mu zaledwie na kark,
przykrywając go grubą, lśniącą strzechą. Wielkie, niesamowicie intensywne,
błękitne oczy pozostały niezmienione – wciąż mieszkał w nich ten sam złośliwy
błysk charakteryzujący rozrabiakę. Malinowe, pełne usta nosiły wyraźne ślady po
nerwowym zagryzaniu ich. Zdawało się, że jego barki stały się szersze, tak samo
jak i klatka piersiowa. Ręce wyglądały na bardziej muskularne, ciało
smuklejsze. Po samej aparycji dziewczyna mylnie mogłaby nazwać go tancerzem
niżby szermierzem, gdyby go nie znała, jednak doskonale zdawała sobie sprawę,
że niebieskooki był mistrzem w swoim fachu, a jego pojedynki faktycznie bardziej
przypominały pokazy tanecznie niżby starcia na śmierć i życie. Spod materiału
czarnego, prostego kimona wychylały się nieśmiało blizny, zerkając ciekawsko na
wciąż półleżącą kunoichi. Przybyło ich, od czasu, kiedy ta widziała się z
Aoshim po raz ostatni. Niektóre z nich były już zupełnie blade i w pełni
zasklepione, inne wciąż pyszniły się intensywną czerwienią, purpurą lub
głębokim, zsiniałym różem, co świadczyło o tym, że wciąż były bardzo świeże.
Najbardziej
jednak zmienił się Jin. Małomówny, najmłodszy ze strażników Mikoto, który był
niemal w jej wieku. Zawsze był dość specyficzny. Odkąd tylko spotkali się po
raz pierwszy, Ochida nie mogła wyzbyć się niepokojącego wrażenia, że okalała go
jakaś mroczna, niezdrowa aura, że tkwiło w nim coś niepomiernie smutnego lub
złego. Teraz to „coś” tylko uwydatniało się z czasem. W przeciwieństwie do
brata, który i tak w wystarczającym stopniu był jego kontrastem, Jin zapuścił
włosy, które teraz sięgały jego łopatek. Z czerwonych refleksów ostało się
zaledwie kilka krwistych pasm, które spływały prostą, lśniącą kaskadą na jego
prawe oko, zasłaniając je. Po lewej stronie głowy zaplecione miał trzy
warkoczyki blisko skóry, które odsłaniały jego ucho, w którym z kolei
pobłyskiwały i obijały się o siebie srebrne kolczyki w ilości znacznie
przekraczającą utarte standardy. Ciemne włosy mocno kontrastowały z jego jasną,
wręcz chorobliwie bladą cerą. Wokół głęboko osadzonych, fiołkowych oczu
malowały się głębokie cienie, a pod stosunkowo płaskim nosem malowała się
wąska, niemal bezbarwna kreska ust.
Jin był
mniej postawny niż jego starszy brat, niższy niż Sochiro, ale nosił w
spojrzeniu czysty mrok i zimną próżnię, która przerażała i sprawiała, że
potencjalny przeciwnik z miejsca brał nogi za pas, nawet jeśli chłopak sam w sobie
nie prezentował się nadzwyczaj odstraszająco czy bojowniczo. Brunet, w którego
włosach pobłyskiwały czerwone pasma, nosił czarny kaftan i obszerny, również
czarny szal, w którym zwykł ukrywać twarz, zupełnie jakby nie chciał, żeby
ktokolwiek go oglądał i tym samym rozpoznał. Jednak pomimo dość obszernego
ubrania zielonooka z łatwością mogła dopatrzeć się kilku odstających od
aksamitnej czerni białych lub nawet zszarzałych już ze starości, wielokrotnie
pranych w ręku, szorstkich bandaży, które wychylały się to tu, to tam niczym
wstydliwy dzieciak zza spódnicy matki.
Z ich
stałej drużyny jedynie Mikoto nie zmienił się wcale. Kunoichi przyglądała mu
się wczoraj ciekawsko i intensywnie w poszukiwaniu owych zmian, jednak te
zwyczajnie nie miały miejsca. Jego włosy wciąż pozostawały takiej samej
długości, podobnie jak i blada cera, szczupła, koścista sylwetka czy niewielka,
intensywna plama koloru ust. Wydawało się, że nawet drobne naczynia krwionośne
widoczne spod alabastrowej skóry wciąż pozostawały takie same, podobnie jak i
statyczny cień rzucany przez długą grzywkę, która zasłaniała jego oczy.
Zupełnie tak jakby upływ czasu go nie dotyczył, zaprzeczając przy tym wszelkim
prawom logiki i fizyki. Choć jakby się tak nad tym zastanowić i wciąć poprawkę
na to, że przecież rozprawialiśmy o personie niemal pokroju demonicznego
bóstwa, może zwyczajnie za tym wszystkim stała i kryła się jakaś magia, której
tak prymitywne, stojące znacznie niżej w hierarchii formy życia nie mogły objąć
rozumem.
- Co wy
tu robicie? – wychrypiała w końcu.
-
Zgubiliśmy się w drodze do toalety, psze pani – sarknął Aoshi niemal
dziecięcym, nosowym głosem.
- Całą
grupą? – wyszczerzyła się krzywo półgębkiem.
-
Zgubić się zawsze raźniej w grupie niżby samemu, dlatego zawsze przemieszczamy
się „stadnie” – odparował postawny szermierz, na co jego srebrnowłosy kamrat
tylko przewrócił oczyma i westchnął ciężko.
Dopiero
w tej chwili zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo się za nimi stęskniła.
Wróciły do niej wszystkie wspomnienia i obrazy tych radosnych chwil, które
miała to niebywałe szczęście spędzić ze strażą przyboczną Mikoto. Swego czasu
trenowała pod ich okiem. Treningi zgotowane przez tę niepowtarzalną trójcę były
wycieńczające i piekielnie trudne, jednak bezsprzecznie efektowne i warte poświęcenia.
Poza tym nie mogła narzekać na towarzystwo. Entuzjastyczny Sochiro zawsze dbał,
żeby reszta przyjaciół nie pozabijała się podczas kłótni lub drobnych spięć,
rozluźniał panującą między nimi atmosferę. Jin pełnił rolę milczącego
powiernika tajemnic, swoisty konfesjonał, studnię bez dna. Był spokojny niczym
czarna, niezmącona tafla podziemnego jeziora, na które można było krzyczeć,
przy którym można było płakać lub śmiać się, a ten znosił to wszystko
statycznie nie drgnąłwszy przy tym nawet ani jednym mięśniem mimicznym. Aoshi z
kolei był tym, który napędzał całą tę grupę, nie pozwalając im się przy tym
nudzić. Zdarzało się, że bywał przy tym nieco irytujący, a czasem nawet nieco
bardziej niż tylko „nieco”, jednak taki był właśnie jego charakterystyczny urok.
Niebieskooki był żartobliwy, ale przy tym także posiadał cięty język i miał
skłonności do narzekania. Niemniej jednak był niezastąpionym kamratem, a o
drugiego takiego naprawdę było ciężko.
Swego
czasu dziewczyna miała nawet dostąpić tego zaszczytu wstąpienia do straży
przybocznej Mikoto, jednak musiała zrezygnować z tego przywileju, kiedy za
sprawą chowańca ojca, białego wilka imieniem Moro, dowiedziała się o wojnie
między Krajem Ognia a Krajem Ziemi. Wtedy to właśnie zmuszona była przerwać
swoją podróż bez określonego celu po świecie i wrócić w rodzinne strony, aby
wesprzeć swój klan podczas toczących się już walk. Z jednej strony, kiedy
wracała, cieszyła się, że znów będzie miała okazję spotkać krewnych i odwiedzić
wioskę, z drugiej jednak niekoniecznie znowu było jej aż tak spieszno, żeby
zaraz spotkać się ze wszystkimi członkami jej rodziny. Nie wszyscy z nich wszak
byli jej przychylni – i to od samego początku, jakby sama jej egzystencja była
już wystarczająco uciążliwym faktem, za który można było rościć sobie do niej
jakieś pretensje. Nie wracała jednak z ciężkim sercem, obawiając się utraty
swobody i wolności nadanej przez ojca, bowiem była święcie przekonana, że
oddziały Liścia rozprawią się ze Skałą, a po tym wszystkim będzie mogła
ponownie kontynuować swoją przerwaną podróż. Zakładała, że wróci do Sochiro,
Jina i Aoshiego i w konsekwencji może dołączy do ich składu na dobre. Z
opóźnieniem, ale jednak. Oczami wyobraźni widziała swoją przyszłość w objęciach
chwały i szacunku, jakim zostałaby obdarzona, gdyby tylko faktycznie mogłaby
stać się jednym ze strażników „demonicznego bóstwa”. W końcu taka pozycja nie
była oferowana byle komu. Mimo iż wiedziała, że Konoha była właśnie w stanie
wojennym właściwie nie mogła już się doczekać, żeby stanąć po latach twarzą w
twarz z ojcem i z dumą bezpośrednio obwieścić o zaszczycie, jaki ją spotkał, o
tym, jaką sławę przyniosła swojemu klanowi. Wśród innych demonicznych rodów z
pewnością już rozniosła się wieść o tym, jakoby pół-demon, pół-człowiek miał
zostać wcielony do straży przybocznej Mikoto. A to oznaczało, że ich prestiż
dramatycznie wzrośnie. Będą poważani i szanowani. I to wszystko za jej sprawą.
Oczekiwała, że po latach nieustannych, karkołomnych starań w końcu zobaczy
uznanie w oczach rodzica, że dostanie pochwałę, o którą tak bardzo zabiegała.
Los
jednak nie obchodził się z nią delikatnie. Kiedy dotarła na miejsce, nie było
wcale czasu na rozmowy, świętowanie ponownego spotkania i poklepywanie się po
plecach. Została od razu rzucona w wir walki, a niedługo po tym jej ojciec
zginął. Przed śmiercią zdążył zamienić z córką zaledwie kilka słów, a i tak w
większości były one rozkazami, przedstawianiem planów i taktyk wojennych.
Czyste formalności. Nie było miejsca na rodzicielską miłość.
Po
śmierci lidera klanu to właśnie jej przyszło objąć tytuł głowy rodziny, pomimo
iż była kobietą. W świecie, w którym żyła Ochida, kobiety nie miały prawa
posiadania ziem na własność, nie mogły samodzielnie zarządzać majątkiem, nie
mogły przewodzić rodzinie. Miały zadowolić się staniem u boku mężczyzny i
rodzić dzieci, żeby przedłużyć istnienie klanu. W jej własnym odbiorze było to
nie lada krzywdzące i godne pożałowania. Głupi, kontynuowany z uporem maniaka
stereotyp, który w końcu należało złamać. Cudem było, iż kobieta została
Hokage. O Tsunade małe dziewczynki rozprawiały jak o nadzwyczajnej super
bohaterce, którą po części w zasadzie była. Była dla nich inspiracją i siłą do
położenia kresu bezsilności i bierności, która była narzucana ich płci od
wieków. Jasnowłosa również nie zamierzała dać się wygryźć lub zwyczajnie
poddać. Postanowiła podjąć wyzwanie i zostać nowym liderem klanu, nawet jeśli
nie wszyscy z tego powodu byli zadowoleni. Niemniej jednak była jedynym
dzieckiem poległego w walce poprzedniego przywódcy, toteż z tej racji czuła się
odpowiedzialna za koordynację pracy jej rodziny. Starszyzna rodu niechętnie
ustąpiła jej miejsca, gdyż formalnie nie dysponowali żadnymi argumentami, żeby
zabronić jej tego, co zamierzała zrobić. W końcu była jedynym dziedzicem w trzonie
klanu, w której płynęła czysta, a przynajmniej „czystsza” krew, a ponad to była
„bronią”. Oficjalnie należało jej się to stanowisko, a płeć nie mogła jej z
miejsca zdyskwalifikować, gdyż więcej było argumentów „za” niż „przeciw”. W
takim wypadku zgrzybiali starcy postanowili zrobić z niej swoją marionetkę,
jednak ta była uparta i dążyła do objęcia prawdziwej władzy. Właściwie robiła
to niechętnie i może nawet nieco bez przekonania, bo gdyby tylko miała inną
opcję, to już dawno z powrotem uciekłaby daleko poza mury rodzinnej rezydencji.
Po zaledwie krótkim pobycie w domu zdała sobie sprawę, jak bardzo zatrute,
niebezpieczne i nieprzychylne było dla niej to miejsce. Gdyby ktoś zapytał ją o
zdanie, zdecydowanie bardziej wolałaby przyłączyć się do straży Mikoto, ale
rodzina była ważniejsza od szacunku i prestiżowej posady. Poza tym pozostawało
jeszcze poczucie odpowiedzialności i obowiązku. Była przeświadczona, że ojciec
przewróciłby się w grobie, gdyby pozwoliła sobie raz jeszcze odejść i skupić
się na własnej karierze i rozwoju, zaniedbując przy tym własny klan. Była też
świadoma, że gdyby postąpiła w ten właśnie sposób, zapewne później zżerałoby
sumienie. Z tych właśnie oto wszystkich powodów zmuszona była porzucić swoje
marzenie, zboczyć z łatwej i przyjemnej drogi, którą do tej pory podążała i
wejść na tę bardziej stromą i kamienistą. Zmuszona była odmówić Mikoto, o czym
swego czasu było dość głośno. Szczerze powiedziawszy spodziewała się z jego
strony jakiejś obrazy, pogorszenia się stosunków, rzucania klątwami na prawo i
lewo, podczas gdy ten w spokoju jedynie skinął głową na znak zrozumienia –
identycznie jak i w chwili, kiedy ta znów mu odmówiła, tym razem nie będąc w
stanie eskortować mu w drodze do Demonicznej Świątyni.
Właściwie
to była zdziwiona, że „demoniczne bóstwo” wciąż o niej pamiętało i po
zniewadze, jakiej doświadczyło z jej strony, wciąż potrafiło prosić ją o
przysługę, niejako powierzając swoje bezpieczeństwo w jej ręce. To świadczyło o
tym, że mimo wszystko Mikoto wciąż jej ufał, a ponad to prawdziwie cenił i
wierzył w jej zdolności.
Kiedy
spoglądała tak na starych kompanów jej serce ściskała stalowa obręcz tęsknoty.
Marzyło jej się, żeby wrócić do tych pięknych i prostych czasów, kiedy nie
czuła na sobie przygniatającej odpowiedzialności za cały ród spoczywający na
jej barkach, kiedy spędzała czas pod gołym niebem z trzema szermierzami,
śmiejąc się, jedząc i pijąc, podróżując, ucząc się, szkoląc, ale przede
wszystkim dobrze bawiąc. Jej serce i dusza rwały się ku wolności, która została
jej odebrana i odmówiona. Błądząc tak przez lata po kontynencie mając przy
sobie jedynie u boku białego wilka nauczyła się kochać brak zobowiązań i
przywiązania do jednego miejsca i ludzi, które działały jak kajdany. W gruncie
rzeczy zdawała sobie sprawę, że była lekkoduchem, który teraz został uwięziony
i ograniczony wbrew własnej woli. Nic nie mogła jednak na to poradzić.
Wierzyła, że taki właśnie był jej los i musiała wyjść mu naprzeciw, żeby ten
nie zmiótł jej z nóg niczym potężny nurt rzeki lub fala morska.
Po
chwili zastanowienia doszła też do wniosku, że lubiła spędzać czas z
szermierzami nie tylko ze względu na ich budujące towarzystwo, ale także na ich
pochodzenie. Nagle zdała sobie sprawę, że w jakiś sposób znacznie bardziej
preferowała towarzystwo demonów niżby ludzi. Z jakiś względów ludzie wydawali
jej się być okropnie obłudni, fałszywi i zdradzieccy. Nie oznaczało to jednak,
że naiwnie wierzyła, że demony nie potrafiły takie być. Bo potrafiły. I była
tego świadoma. Pomimo to jednak… czuła z nimi jakąś mocniejszą więź. Jakby…
jakby rasa demonów w ogólnym pojęciu była jej prawdziwą rodziną. Tą prawdziwą.
W jej
domu zamieszkiwali ludzie, którzy potrafili zapanować nad swoimi demonami –
jednym z nich faktycznie było bliżej do istot ludzkich, innym wręcz przeciwnie
– oraz zwykli, najzwyczajniejsi ludzie, którzy nie mieli zbyt wiele wspólnego z
bytami wyższymi. Ze względu na to w większej mierze zapatrywała się na własny
klan jak na zbiorowisko ludzi – a jako że nie czuła się we własnym domu nigdy
zbyt komfortowo, a i w wiosce swego czasu było jej trudno, możliwe że właśnie z
tych względów instynktownie bardziej skłaniała się do towarzystwa demonów.
Miała doświadczenia z różnymi rodami, rasami i gatunkami, ale w gruncie rzeczy
nie nawiązywała zbyt głębokich relacji z demonami – czy to tych pozytywnych,
czy to negatywnych. Zwyczajnie nie miała ku temu nigdy sposobności. Pobieżne
znajomości nie dawały jej pełnego obrazu, jakie w istocie potrafiły być demony,
ale z całą pewnością była to przyjemna alternatywa do towarzystwa ludzi, które
pozostawiało wiele do życzenia. Jednym z nielicznych z jej bliższych związków
była przyjaźń ze strażą przyboczną Mikoto i samym Mikoto. Ze strony żadnego z
zaprzyjaźnionych demonów nigdy nie doznała żadnej krzywdy i możliwe, że
zapatrywała się na wszystkie byty wyższe właśnie w taki, a nie inny sposób ze
względu na to, że spoglądała na nich przez pozytywny pryzmat tychże znajomości.
Możliwe, że jej obraz był mocno przerysowany i wyidealizowany, ale chciała
wierzyć, że tak właśnie wyglądała rzeczywistość. Bo w końcu w coś wierzyć
musiała. Musia też posiadać jakąś nadzieję, że w tym świecie wciąż ostało się
także coś dobrego – coś co ją dotyka – i że owy świat się na nią w jakiś
wyjątkowy sposób nie uwziął, zsyłając na nią same nieszczęścia i cierpienia.
***
Chika
siedziała przed nim wyprostowana, spięta, ale i przy tym w jakiś niezrozumiały
sposób podekscytowana. Jej intensywnie zielone oczy lśniły gorączką wywołaną
natychmiastową chęcią działania. Z tego wszystkiego ledwo potrafiła usiedzieć w
miejscu.
- Jak ty to sobie
wyobrażasz? – Itachi ściągnął brwi w niezrozumieniu. – Chcesz od tak po prostu
sobie odejść? – posłał jej twarde spojrzenie.
W
gruncie rzeczy już rozumiał. Wszystko wyczytał z jej postawy. Ona tęskniła za
wolnością i brakiem obowiązków wobec innych. Chciała poczuć się jak za dawnych
czasów. Szukała chwili ucieczki i zapomnienia od wymagającej rutyny. To był
prawdziwy motyw jej działania.
- Nie
odejść tylko… co najwyżej się przejść – przewróciła oczyma. – W końcu odmówiłam
Mikoto już raz, kiedy ten zaproponował mi przystąpienie do jego straży
przybocznej. Już wtedy dużo osób krzywo na mnie patrzyło, twierdząc, że była to
nie lada zniewaga i że powinnam za to słono zapłacić. Odmówienie mu po raz
drugi stawia nas w teoretycznym zagrożeniu. Nie tylko inne demoniczne rody mogą
zacząć myśleć o moim klanie jeszcze gorzej, ale nie jestem pewna czy sam Mikoto
nie zechce prędzej czy później wziąć sobie odwetu za te ciągłe odmowy –
argumentowała. – W końcu jesteśmy związani paktem, a ja przez to jestem
zobowiązana mu służyć; mimo to póki co potrafię się jedynie wycofywać i
odmawiać – zauważyła.
Ona
zwyczajnie chce zwiać na chwilę jak mała dziewczynka. Chce pojechać na
wycieczkę i chwilę się zrelaksować, zapomnieć o otaczającym ją świecie, żyjąc
swoimi marzeniami i pragnieniami. Wymyśla argumenty na poczekaniu. Zdaje sobie
sprawę, że to jedyna taka możliwość. Tu i teraz. Albo teraz pójdzie z tym całym
Mikoto do Demonicznej Świątyni, albo będzie siedzieć na tyłku w Konoha przez
cały czas. Ona po prostu chce iść. Desperacko tego pragnie.
- A co
z obowiązkami rodzinnymi? Twój klan nie jest w najlepszym stanie. Poza tym
nawet remont nowej rezydencji wciąż się jeszcze nie skończył – pozwolił sobie
zauważyć. – Komu zamierzasz zostawić ten cały burdel pod swoją nieobecność? –
dociekał.
Dziewczyna
uśmiechnęła się krzywo, kwaśno na te słowa. Założyła ręce na piersi.
- No
cóż… Pomyślałam sobie, że skoro i tak jestem już ci tyle winna, to może
mogłabym cię prosić o jeszcze jedną, „drobną” przysługę… - zachichotała.
- A
więc to ja miałbym doglądać twojego klanu, kiedy ty wyruszyłabyś na wycieczkę
krajoznawczą, żeby podziwiać piękne widoki? – sarknął długowłosy. Pionowa
zmarszczka poirytowania pojawiła się między jego brwiami.
-
Dopisz to sobie do mojego rachunku – poleciła. – W końcu jesteś geniuszem. Dasz
sobie radę – oświadczyła prosto.
Nie
podobało mu się to. Nie tylko to, że Daichi z wielką łatwością i bez chwili
zastanowienia chciała zrzucić na jego barki odpowiedzialność za oba zaprzyjaźnione
rody, ale jej nagląca potrzeba ucieczki była niezwykle niepokojąca. Nie mógł
pozwolić jej wycofać się w takiej chwili. Co więcej, nie mógł zostawić jej
samej. Tym bardziej z demonami! Wystarczyło mu, kiedy widział, jak jasnowłosa
zachowywała się przy trójce demonicznych szermierzy. Po prostu nie mógł
pozwolić, żeby ci ją zabrali w dodatku na całe dnie, może nawet tygodnie. Ich
relacje były zbyt ciepłe, zbyt bliskie. Uchiha nie obawiał się jednak jakoby
między którymś z mężczyzn a jego rozmówczynią miało dojść do romansu. On
zwyczajnie obawiał się tego, że zielonooka już i tak wystarczająco w ostatnim
czasie stroniła od ludzi. Zdawało się, że w jakiś dziwny sposób unikała nawet
członków własnej rodziny, którzy nie władali kekkei-genkai. Za bardzo asymilowała
się z demonami. Nie mógł dopuścić, żeby ta dalej uparcie brnęła w tym kierunku,
gdyż w przeciwnym razie mógł ją stracić. A przecież jej potrzebował – jako
sojusznika, jako dłużnika z długiem do spłacenia, a przy tym także jako kogoś
więcej…
Z drugiej
strony jednak dwukrotne odmówienie „demonicznemu bóstwu” również nie brzmiało
zbyt mądrze. Bo przecież jak wiadomo, każdy ma swoje granice cierpliwości… A on
miał prawo wymagać, to fakt. W takim razie naprawdę niedobrze byłoby zostawić
go z pustą ręką. W dodatku ponownie. Brunet nie znał się na hierarchii i
nastrojach panujących wśród demonicznych klanów, jednak potrafił się domyślić,
że stracony autorytet i uznanie z pewnością nie było czymś, czego ktokolwiek
mógłby sobie życzyć dla własnego rodu. Lepiej było nie ryzykować nadszarpniętą
reputacją.
W takim
razie porządnie trzeba było zastanowić się nad jakimś rozwiązaniem pośrednim…
tak, żeby i wilk był syty, i owca cała.
***
- To
taki śmieszny żart, tak? – zapytała unosząc jedną brew, która drgnęła w nerwowym
tiku.
-
Wiesz, że akurat żarty nigdy się mnie nie trzymały – zauważył samokrytycznie
chłopak.
- No
właśnie – zgodziła się. – Dlatego upewniam się czy wszystko dobrze zrozumiałam…
- ściągnęła brwi.
- Nie,
nie żartowałem – sprostował. – Mówię całkiem poważnie.
-
Czekaj, chwila… Daj mi to jeszcze raz przemyśleć – cmoknęła z niezadowoleniem,
spuszczając głowę w zamyśleniu, którą następnie podparła na dłoni zaciśniętej w
pięść. – Więc jak ty to sobie wyobrażasz? Ja idę z Mikoto, bo jestem do tego zobligowana
ze względu na łączące nas układy, żeby nie stracić w oczach innych demonicznych
rodów i oczywiście nie narażać mu się… a ty to tam po cholerę nam do szczęścia
potrzebny? – podniosła się z miejsca, krążąc podenerwowana po pokoju niczym
rozjuszony kot. – Miałeś zostać na miejscu! – wypomniała mu, a może nawet
mówiła do siebie, głośno myśląc. – Kto będzie miał oko na oba nasze klany,
kiedy obydwoje ruszymy w szeroki świat? – prychnęła. – Nie bądź głupi.
Zawiązaliśmy sojusz, dlatego miałam nadzieję, że na czas mojej nieobecności
będziesz doglądał sytuacji mojej rodziny – usprawiedliwiła się. – Ale co jeśli
żadne z nas nie będzie na miejscu? Zamierzasz zostawić sprawy swojemu biegowi,
zrobić sobie wakacje i ewentualnie później wrócić, mając nadzieję, że
zastaniemy jeszcze przynajmniej kamień na kamieniu w miejscu, gdzie niegdyś
stały nasze domy, licząc, że jeszcze coś będzie dało się uratować i
uporządkować? – posłała mu ostre spojrzenie lśniących niebezpiecznie,
niesamowicie intensywnie zielonych oczu.
- Dla
mnie to nie są wakacje – zaoponował. – Może dla ciebie owszem, ale nie dla
mnie. Dla mnie ta wyprawa to raczej wycieczka edukacyjna – spokojnie sięgnął po
swoją herbatę, zupełnie nie zwracając uwagę na jawne niezadowolenie, jakim
kipiała jego rozmówczyni.
Cóż,
szczerze powiedziawszy zdziwiłby się, gdyby ta zareagowała inaczej. W końcu
bezpardonowo wepchnął się z butami do jej marzenia o krótkim powrocie do
przeszłości, w której wszystko było prostsze i przyjemniejsze. Niszczył jej tą
mrzonkę, bo mimo iż wciąż pozostawał po tej samej stronie barykady, to
zwyczajnie jej tam nie pasował. W czasie, w którym ona pogłębiała swoje relacje
z demonami, on pozostawał odległy i nieobecny. Swoim towarzystwem wszystko
zmieniał, niszczył iluzję, do której ta chciała się przenieść, żeby dać sobie
chwilę wytchnienia. Mając Itachiego u boku nie mogła oszukiwać sama siebie, że
wojna z Krajem Ziemi, śmierć ojca i Keizo, a nawet walka z shinigami nigdy nie
miała miejsca. Nie mogła udawać, że te wszystkie okropności po prostu nie
zaszły. Nie mogła na chwilę o nich zapomnieć, wymazać ich z pamięci. On zbyt
dobitnie i zbyt boleśnie przypominał jej o nich i przywracał ją do
rzeczywistości, od której tak chciała uciec.
Nie
podobało jej się działanie długowłosego. Nie łudziła się, że ten nie domyślił
się już jej motywów. W końcu to Uchiha. Mało tego, geniusz. A ona nie ukrywała
się z tym jakoś przesadnie. W sumie i tak nie było po co. Potrzebowała chwili
wytchnienia, a on nie pozwalał jej złapać tchu. Dlaczego? Na litość wszystkich
bożków z Wysokiej Równiny Nieba, dlaczego?! Czy prosiła o tak wiele? Parę dni w
towarzystwie zaufanych przyjaciół, niegdysiejszych nauczycieli i wzorców. To
przecież nie tak, że uciekała na zawsze. Zamierzała wrócić. Musiała. I on o tym
wiedział, a mimo to i tak pozostawał nieustępliwy.
A może
jednak nie był aż tak do końca przekonany co do jej lojalności i silnego
poczucia odpowiedzialności? Czyżby obawiał się, że kiedy Daichi znów poczuje
się jak za dawnych czasów, ta rzuci doczesne obowiązki, zawinie Mandżur i
najzwyczajniej w świecie ucieknie? Czy to był powód, dla którego nie chciał
puścić jej samej?
- Pod
moją nieobecność moim klanem zajmować się będzie Sasuke i Shisui. Mój brat jest
następny po mnie w kolejce do objęcia pozycji lidera, więc nie mogłem go
pominąć, jednak wciąż jest młody i narwany, dlatego zdecydowałem, że nadzór
Shisuiego będzie niezbędny. W razie potrzeby obaj będą zasięgać rady u mojego
ojca – wyjaśnił. Już miał to wszystko zaplanowane, skubany… - Myślę, że ty też
powinnaś wyznaczyć tymczasowego lidera po swojej stronie. Tak byłoby
najrozsądniej. Wciąż utrzymujemy współpracę, jednak myślę, że zrzucanie
odpowiedzialności za oba rody na jedną osobę jest stanowczo zbyt wielkim
brzemieniem do udźwignięcia. Poza tym obawiałbym się, że gdybyśmy wyznaczyli
jedną osobę, która miałaby nas zastępować, sprzymierzony ród, z którego nie
pochodziłaby owa osoba mógłby się czuć poszkodowany. Mam przez to na myśli, że
gdyby tymczasowy lider pochodził z mojego klanu, twoja rodzina mogłaby odnieść wrażenie,
że nie otrzymuje należytej ilości uwagi lub też, że zastępczy lider skupia się
bardziej na interesach mojej rodziny niżby twojej i vice versa. Trudno byłoby
pracować w taki sposób, aby nikt nie czuł się pokrzywdzony – stwierdził.
- Fakt…
- przyznała niechętnie. – Ale ty masz autorytet i kredyt zaufania! – znów
zaczęła się wykłócać. – Poza tym naprawdę nie rozumiem, po kiego grzyba ty
chcesz iść ze mną. Demoniczna Świątynia to nieodpowiednie miejsce dla ludzi –
burknęła.
- A
więc dla ciebie również pielgrzymki do tego miejsca nie są wskazane –
uśmiechnął się nieznacznie, triumfalnie, kiedy dziewczyna drgnęła na to
stwierdzenie. – Dlatego wolałbym się upewnić, że nic ci się nie stanie ani w
drodze, ani na miejscu. Poza tym, tak jak już powiedziałem wcześniej,
traktowałbym tę wyprawę jako wycieczkę edukacyjną. Słusznie powiedziałaś
któregoś razu, że nie mam pojęcia o kulturze, obyczajach i hierarchii demonów.
Niemniej jednak wypadałoby uzupełnić te braki wiedzy, skoro niejako moi
sprzymierzeńcy mają całkiem niemało wspólnego z tymi istotami, prawda? –
argumentował. Jasnowłosa już otwierała usta, żeby zaprotestować, jednak on nie
dał jej dojść do słowa. – Tylko nie próbuj mi tu wmawiać, że w swoim czasie
wytłumaczysz mi to wszystko lub że z czasem sam zrozumiem – nie powstrzymał się
od przewrócenia oczyma, a gest ten zdarzał mu się przecież niezwykle rzadko. –
Bo byłoby to oczywiście kłamstwo. Wybacz, Chika, ale już cię trochę znam i
wiem, że nie jesteś typem, który lubi otwierać się przed innymi, ujawniając
swoje tajemnice. Jestem w stanie znieść to do pewnego stopnia, ale dla dobra
mojego i mojej rodziny chcę zrozumieć, na jakim gruncie przyszło mi stanąć.
Chcę znać dokładnie swoje obecne położenie, żeby wiedzieć, jakie mogę planować
następne posunięcia – wyjaśnił rzeczowo. – Zdaję sobie sprawę, że masz wiele
swoich tajemnic i zapewne większość z nich nigdy nikomu nie zdradzisz, nawet
jeśli ktoś wziąłby cię na tortury – uśmiechnął się krzywo, półgębkiem. – Taka
już jesteś – rozłożył bezradnie ręce. Zielonooka spuściła głowę na te słowa,
gdyż dla niej zabrzmiało to tak, jakby brunet był nią rozczarowany i się
skarżył – a ja tego nijak nie zmienię. Dlatego nie pozostaje mi nic innego, jak
przekonanie się o pewnych rzeczach na własnej skórze – zakończył.
- To znaczy,
że mi nie ufasz? – wydusiła z siebie.
- Ufam
– odparł zdecydowanie. – Ufam, ale potrzebuję wiedzieć więcej. Nie mogę jedynie
pokładać nadziei w tobie i ślepo wierzyć we wszystko, co mi powiesz. Chcę się
przekonać na własne oczy, jak to wszystko wygląda – wyjaśnił. – Poza tym pomyśl
o tym w nieco bardziej pozytywny sposób. Zyskując ową wiedzę, będę w stanie
więcej zrozumieć. Będę w stanie lepiej zrozumieć ciebie i twoje problemy,
obawy, a więc możliwe, że stanę się również bardziej użyteczny dla ciebie –
próbował przekonać ją do siebie. – Ponad to, pomyśl sobie, co by się stało,
gdyby z jakiś przyczyn twoje stosunki z jednym z demonicznych rodów pogorszyły
się lub gdyby któryś nawet zdecydował się nas zaatakować. Jako twój
sprzymierzeniec byłbym zobowiązany udzielić ci pomocy. I co wtedy? Wysłałbyś
moich ludzi na pewną śmierć, na starcie z kompletnie niewyobrażalną i
nieporównywalną do niczego innego siłą, o której nie mieliby nawet zielonego
pojęcia? – zapytał, mając w pamięci zarówno potęgę i umiejętności, jakimi
dysponował bożek śmierci jak i sama dziewczyna w swojej demonicznej postaci. –
Wtedy nie byłoby już czasu na wyjaśnienia, organizowanie wykładów i
przeprowadzanie przyspieszonych kursów z zakresu demonologii – prychnął. –
Wtedy byłoby już za późno.
Ochida
zmieszała się. Rozumiała, że Itachi chciał chronić swoją rodzinę i pragnął w
miarę możliwości być przygotowany na każdą ewentualność. Rozumiała to, gdyż
przez nią przemawiały te same chęci i pragnienia. Niemniej jednak, sprostanie
jego wymaganiom wiązało się z wywleczeniem nie tylko jej, ale i w ogólnym
pojęciu pewnych sekretów i tajemnic demonów na światło dzienne, co było nieco
uciążliwe. Demony bowiem same z siebie charakteryzowały się dość skrytą naturą
i cechowały się niechęcią do ludzi. Znów stała pomiędzy dwoma stronami
konfliktu, a właściwie siedziała na płocie oddzielającym dwie strony barykady.
No bo przecież rozumiała demony, ich pobudki i niechęć wobec ludzi, w jakimś
stopniu była jednym z nich i chroniąc ich interesy chciała jednocześnie chronić
własną rodzinę, ale z drugiej strony rozumiała także Uchihę i to, jak on się
czuł. Ponad to była przecież jego dłużniczką i zawdzięczała mu tak wiele. Nie
mogła o tym zapomnieć.
Dziewczyna przygryzła
dolną wargę, po czym westchnęła ciężko, drapiąc się nieporadnie po karku.
-
Demoniczna Świątynia nie jest miejscem, do którego ludzie mają wstęp wolny –
wyznała w końcu. Brunet już chciał argumentować, jednak ona kontynuowała. – Z
tej racji właściwie nie w moim geście leży zezwolenie ci na branie udziału w
tej wyprawie lub też zabronienie ci tego. Ponad to pozostaje jeszcze sprawa
Mikoto. To do niego należy decyzja, w kogo towarzystwie ten będzie chciał
podróżować i z kim u boku będzie czuł się bezpiecznie – sapnęła ciężko. –
Porozmawiam z nim o tym – zapewniła z miną cierpiętnika. – Niczego nie
obiecuję, ale przedstawię mu wszystkie argumenty, których dziś użyłeś, a potem
przyniosę ci odpowiedź zwrotną – poddała się.
Na te
słowa długowłosy z miejsca rozpromienił się. Skinął głową zadowolony, a delikatny
uśmiech wpłynął na jego usta, ocieplając jego ekspresję.
-
Byłbym wielce zobowiązany, gdybyś tak właśnie zrobiła – skwitował, ponownie
sięgając po herbatę.
***
W
zaledwie kilka dni później purpurowo-czerwona lektyka mieniąca się złotymi
ornamentami była ponownie w drodze w obstawie swojej nieodłącznej straży oraz
dwóch ponadprogramowych uczestników wyprawy. Ekipa uprzednio zaopatrzyła się w
wiosce i teraz zmierzała właśnie ku Demonicznej Świątyni, do której mieli
dotrzeć w przeciągu najbliższego tygodnia.
Aoshi
od rana miał kwaśną minę, zupełnie jakby ktoś siłą wepchnął mu do ust cytrynę
lub zjadł na śniadanie coś nieświeżego, czym wciąż mu się odbijało, przywołując
paskudny smak raz za razem i nie pozwalając mu odejść. Widocznie nie cieszył
się z faktu obecności człowieka w jego drużynie. Wydawać by się mogło, że był
niezadowolony z podobnego powodu co kunoichi – towarzystwo Itachiego nie
pozwalało mu wrócić do sielankowej przeszłości i przez chwilę żyć
wspomnieniami, gdyż najzwyczajniej w świecie on nie pasował do tychże wspomnień
i nie był ich częścią składową.
Sochiro
nie poskarżył się nawet słowem, jednak nie był tak radosny jak zwykle.
Pozostawał dość powściągliwy z okazywaniem swojego entuzjazmu i co jakiś czas
posyłał badawcze, kontrolne spojrzenie nieproszonemu gościowi. Co jak co, ale
on nie miał jeszcze okazji przekonać się o prawości i oddaniu Uchihy, toteż nie
darzył nieznajomego wielką dozą zaufania. Rozpatrywał go raczej w kategoriach
potencjalnego zagrożenia dla Mikoto, a więc kłopotów. Co prawda Chika za niego
zaręczyła, ale cóż… przezorny, zawsze ubezpieczony.
Jedyny
Jin wydawał się pozostawać wobec tego wszystkiego obojętny. Jak zwykle
pozostawał milczący i odległy, nie zwracał uwagi na bruneta prawie wcale, choć
dziewczyna doskonale była świadoma, iż była to jedynie przykrywka. Chłopak
zawsze pozostawał skupiony i czujny, wiecznie gotowy do natychmiastowej reakcji
– ataku lub też obrony. W ciszy brnął przed siebie, nie komentując miny
własnego brata ani nieprzychylnych spojrzeń najstarszego z szermierzy.
-
Potrzebny nam on tutaj, jak druga dziura w dupie – odezwał się grubiańsko
brunet, w którego włosach pobłyskiwały niebieskie pasma w blasku słońca. – Po
co w ogóle Mikoto zgodził się mu z nami podróżować? Co, my mu już nie
wystarczamy jako obstawa? – prychnął, doskonale zdając sobie sprawę, że jego
zleceniodawca wszystko słyszał. – Potrzebny mu wielce sławny dziedzic
sharingana, żeby czuć się bezpieczniej? – paplał jak nakręcony. – Przecież w
gruncie rzeczy on żadnego z nas nie potrzebuje! Poradziłby sobie bez nas w
każdej sytuacji! – sapnął poirytowany.
-
Skończ już, co? – fuknął srebrnowłosy, który jednak starał się nie okazywać
swojej niechęci względem człowieka zbyt dobitnie. – Jesteśmy dobrze opłacani, a
poza tym możemy cieszyć się również wieloma innymi przywilejami płynącymi z
faktu pełnienia funkcji straży Mikoto – przewrócił oczyma. – Więc może z łaski
swojej skończ narzekać, bo ten jeszcze gotów będzie wyświadczyć ci tę wielką
przysługę i cię odprawić, jeśli coś ci się nie podoba – przestrzegł. – A w
ostatnim czasie ciągle się na coś skarżysz, Aoishi – pokręcił z dezaprobatą
głową.
- I co,
może jeszcze weźmie sobie tego Uchihę od siedmiu boleści na moje miejsce? –
prychnął niebieskooki.
- A
żebyś wiedział – Sochiro nie ustępował. – Ten przynajmniej wie, kiedy trzymać
język za zębami i nie mieli bezmyślnie ozorem. W przeciwieństwie do ciebie –
podkreślił.
Właśnie. Długowłosy
maszerował, podobnie jak i Jin, bez słowa. Zdawało się, że nie zwracał uwagi na
docinki postawnego szermierza, jednak w istocie był jedynie świadom tego, że
odzywając się mógłby tylko dolać oliwy do ognia. A tego nie chciał. Musiał
przeczekać i zdzierżyć swoje. Straż Mikoto musiała przywyknąć i oswoić się z
nowym towarzyszem, któremu, póki co, nie mieli żadnych solidnych powodów by
ufać chociażby w najmniejszym stopniu. Nie ufali mu, ale zmuszeni byli
zawierzyć słowom ich niegdysiejszej uczennicy i samej decyzji Mikoto, od której
nie było odwołania i prawdopodobnie tylko dlatego między nimi wciąż jeszcze nie
wywiązała się otwarta walka.
Brat
Jina zacisnął gniewnie szczęki i ściągnął brwi. Już chciał coś odpowiedzieć,
jednak tym razem ubiegła go jasnowłosa.
- Ej,
chłopaki, zluzujcie trochę. Obaj – zaznaczyła. – Nie ma przecież żadnych powodów
do kłótni – starała się załagodzić sytuację.
- To
wytłumacz to temu bęcwałowi – fuknął srebrnooki.
-
Jeszcze słowo i będziesz zbierał zęby z ziemi… - syknął obrażony.
- A jak
się zaraz obaj nie zamkniecie, to będziecie podróżowali dziś o pustych
żołądkach – wtrąciła się zielonooka.
Jej
twarz rozjaśniał szeroki uśmiech, jednak był on przerażający, gdyż z łatwością
dało się zauważyć pulsującą na jej skroni żyłkę zdenerwowania. Obaj mężczyźni
pojęli, że jeszcze chwilę i naprawdę dojdzie do rękoczynów… albo przynajmniej
zmuszeni będą do głodowania przez najbliższy czas. W końcu znali się już z
kunoichi wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że ta nie żartowała i czasem
potrafiła być prawdziwie okrutna…
- I
milczeć – warknęła. – Nie chcę słyszeć ani słowa – burknęła ostrzegawczo.
W
gruncie rzeczy niechęć Aoishiego względem dziedzica sharingana nie była znowu
aż taka ślepa, głupia i nieuzasadniona. Swego czasu w świecie było głośno o
sharinganie, a w szczególności o jego unikalnej zdolności kontrolowania
demonów. Oczywiście podobna sytuacja miała miejsce za sprawą nikogo innego jak
Madary. I choć sam protoplasta rodu Uchihów zajmował się raczej ujarzmianiem
demonicznych bestii niżby wyższych demonów, które znacznie bardziej
przypominały z wyglądu i zachowania ludzi, to demoniczne społeczeństwo i tak
odebrało to w jakiś sposób jako swoistą potwarz. W tym właśnie czasie zrodziła
się głęboka niechęć względem samego Madary jak i jego krewnych. Demony najzwyczajniej
w świecie obawiały się zdolności, jakie dawał ludziom sharingan.
Daichi
również była tego świadoma, jednak ona znała się przecież z chłopakiem od lat i
nie zapatrywała się na niego jedynie przez pryzmat jego technik wzrokowych.
Widziała w nim znacznie więcej, choć musiała przyznać, że gdy trafiła do Liścia
po raz pierwszy, sama nosiła w sercu zimne uprzedzenie względem bruneta. Z tej
przyczyny przydział jej grupy był jej początkowo niepomiernie nie na rękę,
jednak z czasem nauczyła się jakoś radzić i działać z Uchihami. W ilości razy
dwa. Z czasem nauczyła się ich także tolerować, a później nawet ufać czy lubić…
Do tego
wszystkiego potrzeba było jednak czasu – czasu, którego Aoishi, Sochiro i Jin
wcześniej nie mieli. Rozumiała ich, gdyż w przeszłości znajdywała się w niemal
identycznym położeniu, jednak z drugiej strony nie mogła pozwolić, żeby jej
przyjaciel, sprzymierzeniec, wybawca był przesadnie źle traktowany. Nie
zamierzała robić z niego księcia czy wynosić go pod chwałę ołtarza, jednak zwyczajnie
miała nadzieję, że mężczyźni niedługo nauczą się przebywać w swoim
towarzystwie, gdyż czuła się okropnie źle widząc i słysząc, jak jej bliscy
przejawiają dziką chęć skakania sobie do oczu i gardeł z pazurami… i
ewentualnie jakąś bronią białą.
Westchnęła
ciężko, wznosząc oczy ku niebu. Zapowiadało się na to, że czekała ich ciężka
przeprawa…
***
Czas
mijał nieubłaganie, a ona przypomniała sobie o tym nie zawsze działającym na
korzyść człowieka lub demona fakcie przemierzając dobrze znaną drogę, a jednak
tak zupełnie inną. Drzewa i krzewy stały się bujniejsze, ich pienie grubsze, a
zielone czupryny skołtunione i wielkie. Powstało więcej udeptanych wśród
ściółki leśnej ścieżek, wydeptanych traktów, ale ona i tak bez trudu potrafiła
odnaleźć drogę, którą powinna podążać. Działo się tak nie tylko za sprawą jej
niezawodnej pamięci czy doskonałej orientacji w terenie, ale przede wszystkim
za sprawą przeznaczenia i punktu docelowego ich podróży. Myśląc o Demonicznej
Świątyni dziewczyna niemal słyszała w myślach jak ta ją woła, przyzywa – nie
jako budynek, ale jako coś więcej. Jako miejsce kultu, święte, a zarazem
przeklęte. Drugi dom. Miejsce spirytualnego odnowienia i oczyszczenia
dokonywanego za sprawą okładania się bluźnierczymi przekleństwami i nakładania kolejnych
skaz i zabrudzeń na własną duszę. Miejsce wykluczających się skrajności. Brama
do świata demonów.
Niebo
zasnuło się stalowoszarymi chmurami. Wilgotność powietrza była wysoka i
zapowiadało się w najbliższym czasie na deszcz, jednak jasnowłosa nie narzekała.
Rozpierała ją niepojęta radość towarzysząca wyrwaniu się od wymagającej rutyny.
Teraz zwyczajnie była piechurem, ewentualnie strażnikiem, jeśli natknęliby się
na jakieś niebezpieczeństwo i faktycznie byłoby się przed czym bronić. Niemniej
jednak nawet w takim przypadku jej robota pozostawała wręcz śmiesznie prosta.
Pokonać przeszkodę – jaka by ona nie była. Jeśli był to zwalony pień drzewa,
który blokował drogę, przeciąć go. Jeśli było to dzikie zwierzę, które mogło
zaatakować w nocy, odstraszyć je. Jeśli była to szajka dybiąca na życie lub
bogactwo Mikoto, pozbyć się napastników. Pod terminem „pozbyć” kryło się jednak
wiele. Obezwładnić. Pokonać. Zabić. Odwalić brudną robotę, przerabiając
zwyczajnie wszystko, co się rusza, a co jest wrogie, na krwawą siekankę.
„Demoniczne bóstwo” nie przebierało w środkach. Jak na arystokratę nie
przepadał za eleganckim certoleniem się, z jakiego znana była klasa wyższa.
Robota zwyczajnie miała być zrobiona szybko i płynnie. Żadnych opóźnień. W
końcu Mikoto miał napięty terminarz i masę rzeczy do zrobienia, z których
większość była tajemnicą nawet dla jego straży przybocznej.
Ach,
życie było takie proste, takie spokojne, kiedy nie trzeba było o niczym myśleć
tylko co najwyżej pomachać kataną od czasu do czasu! W końcu to nie ona była tu
szefem. Tym razem tylko bezmyślnie wykonywała czyjeś polecenia. Jak wygodnie
wyzbyć się odpowiedzialności za własne czyny i zwalić ją na kogoś innego!
Cudownie!
Wiatr
był dość silny, jednak wciąż ciepły i wręcz aksamitny. Swoimi delikatnymi
dłońmi gładził odsłoniętą skórę zielonookiej i przeczesywał jej długie włosy.
Kunoichi brnęła przed siebie niezmordowana od samego ranka, mimo iż obecnie
zastał ich już niemal wieczór, sprężystym krokiem, a jej twarz jaśniała błogim
spokojem i zadowoleniem. Zdawała się upajać każdą ulotną chwilą obecnego stanu.
Jej towarzysze nie podzielali jej entuzjazmu i kroczyli przed siebie w grobowej
ciszy, jednak nawet ciężka atmosfera między mężczyznami nie mogła zepsuć jej
dobrego nastroju. Grunt, że się nie odzywali i nie sięgnęli jeszcze po ostro
zakończone przedmioty. Reszta póki co mało ją interesowała. A zarówno
szermierze jak i ninja z Konohy preferowali siedzieć cicho, jakby na raz
wszyscy oni nagle złożyli śluby milczenia. Przyczyna tego była jednak prosta.
Dobrze zdawali sobie sprawę, że wystarczyło jedno nieopaczne słowo, żeby
rozpętać kłótnię lub tylko pogorszyć już i tak wystarczająco przytłaczającą
atmosferę. Mało tego, wystarczyło jedno krzywe spojrzenie, dlatego nawet
unikali wzajemnego spoglądania na siebie. Ze szczególną trudnością przychodziło
to wszystko Aoshiemu, jednak niebieskooki starał się z całych sił. Bowiem był
on świadom jeszcze jednego zagrożenia wiszącego w powietrzu niczym ostrze
gilotyny zawieszone na nadgryzionym zębem czasu sznurze, który trzeszczał
podejrzanie i w każdej chwili gotów był puścić uciążliwy ciężar, który przecież
i tak dzierżył już wystarczająco długo – owym zagrożeniem była oczywiście
Ochida sama w sobie. Brunet o zadziornym charakterze doskonale zdawał sobie sprawę
z ekstazy, w jaką niemal popadła jego dawna towarzyszka broni. Gdyby tylko
ośmielił się zniszczyć jej ulotną sielankę, drżącą mrzonkę, którą żyła i śniła
w obecnej chwili w dodatku w tak prostacki i banalny sposób, jak rzucenie
jakiegoś nieprzemyślanego, zgryźliwego komentarza, przyszłoby mu za to słono
zapłacić. A kobiecy gniew potrafił być prawdziwie straszliwy i nieokiełznany…
Tak, Aoshi zdecydowanie wolał sobie tego oszczędzić, dlatego zasznurował usta i
uporczywie wpatrywał się w wystający, pozłacany melizmat zamkniętej lektyki,
tylko od czasu do czasu sprawdzając okolicę, żeby upewnić się, że wszystko było
tak jak należy. Starał się skierować swoje myśli na inne tory i nie roztrząsać
uciążliwej obecności członka klanu Uchiha u jego boku, ba!, mało tego, nawet
jego obecnego przywódcy.
Kto to
w ogóle widział, żeby taki dzieciak stał na czele klanu? Dobra, brunet, w
którego włosach pobłyskiwały niebieskie pasma słyszał nie raz i nie dwa jak o
tym konkretnie dziedzicu sharingana mówiono jak o geniuszu, no ale przecież to
nie zmieniało faktu, że to wciąż był tylko dzieciak – a już z pewnością w jego
oczach. Bo choć postawny szermierz wciąż trzymał się nieźle i wyglądał całkiem
przyzwoicie, to miał na karku znacznie więcej lat niż którykolwiek człowiek mógłby
podejrzewać. W końcu w jego żyłach płynęła stara krew demonów. Ponad to sam
pochodził z rodu, którego charakterystyczną cechą była długowieczność. W takim
wypadku Itachi w jego mniemaniu uchodził za zwykłego niedorostka. Bo co on niby
mógł się nauczyć przez ten krótki czas, jakim było jego życie? W czasie
porównywalnym do pojedynczego oddechu w mniemaniu demona.
No
właśnie, a ile to on mógł mieć właściwie lat? Z tego, co wywnioskował z
niedokładnie słuchanych opowieści Daichi zdawało mu się, że długowłosy mógł być
co najwyżej parę lat starszy od samej dziewczyny. Więc dzieciak. Jednym słowem,
dzieciak, nieobyty młokos, którego miał prawo ignorować i czuć się ponad nim ze
względu na powalającą różnicę w ich doświadczeniu. W walce. I w ogóle życiu.
Mimo iż
Chika była młodsza od Uchihy, któremu Aoishi co i rusz znajdował kolejne
wytłumaczenia, dlaczego to niby miałby się czuć od niego lepszy, ten akurat na
nią konkretnie zapatrywał się zupełnie inaczej. Znał jasnowłosą od dawna i znał
również jej historię. Wiedział, że życie jej nie oszczędzało i był świadom, że
ta musiała znacznie szybciej dorosnąć niżby mogła sobie tego życzyć. Niżby to
było nawet naturalne. Pamiętał doskonale ich pierwsze spotkanie. Została mu
przedstawiona mała dziewczynka, około trzynastoletnia, która nosiła na plecach
katanę właściwie niewiele mniejszą od niej samej. Demon szczerze wątpił czy ta
w ogóle potrafiła unieść ją jedną ręką i po samej prezencji szczupłego, w jego
pobieżnej opinii, słabego ciała sklasyfikował ją jako kogoś niewartego uwagi. A
był to błąd. Przekonał się o tym dosłownie w chwilę później, kiedy skończył
lustrować sylwetkę dziecka i spojrzał mu w oczy. Zimne, wręcz niemożliwie
intensywnie zielone oczy, które należały do osoby, która zdecydowanie widziała
i przeszła już stanowczo zbyt wiele. Mieszkał w nich chłód i opanowanie,
jakiego wojownicy uczyli się latami. Zdecydowanie. Tak, to też z łatwością mógł
zobaczyć w jej oczach. Zdecydowana chęć życia. Desperacka gotowość chwycenia
się każdej możliwej opcji, byleby tylko wciąż należeć do dziedziny żywych.
Dzieci nie mają takich oczu. Zdecydowanie. Albo przynajmniej nie powinny
posiadać takich oczu.
Kunoichi
była młoda, o wiele za młoda, żeby przejąć obowiązki głowy rodziny, jednak jej
sytuacja tego wymagała i właściwie nie pozostawiała żadnych innych opcji. Była
młoda, jednak zdecydowanie nie była już dzieciakiem. Życie wiele ją nauczyło, o
czym brat Jina mógł nieraz przekonać się widząc jej nieustanny progres
chociażby w czasie, kiedy ta szkoliła się pod okiem strażników Mikoto.
Aoshi
nie orientował się tak dobrze w sytuacji rodzinnej ich nieproszonego
towarzysza, jednak podejrzewał, że przejmowanie zwierzchnictwa nad klanem w tak
młodym wieku wśród Uchihów również nie było czymś absolutnie normalnym i na
porządku dziennym. Domyślał się, że musiało się zadziać coś zadziwiającego,
strasznego lub zasmucającego, skoro wszystko potoczyło się właśnie w ten
sposób, jednak zwyczajnie nie był wystarczająco zainteresowany, żeby drążyć
temat. Jeżeli chodziło o Uchihów, to krok do tyłu zawsze był wskazany. Im dalej
od nich, tym lepiej. W końcu ich sharingan też miał jakieś ograniczenia i mógł
działać tylko na określoną odległość. Co najważniejsze jednak, ich
kekkei-genkai było skuteczne tylko wtedy, kiedy jego właściciel mógł dostrzec
potencjalnego wroga. Kiedy cię nie widział, był właściwie nieszkodliwy i
bezbronny. Dlatego właśnie warto czasem było się wycofać i pozostać ukrytym w
cieniu zamiast na wariata pchać się w pierwszym rzędzie do walki jako mięso
armatnie. Czasami trzeba było nawet przeczekać nieco w tym cieniu, jednak
skuteczna taktyka zawsze była o wiele lepszym rozwiązaniem niż młócenie mieczem
na oślep. Czekanie zawsze było wynagradzane. To jedna z zasad, których
szermierz nauczył się przez swoje długie lata życia nawet pomimo swojego
porywistego usposobienia i gorącej krwi, która często w nim aż kipiała.
Zrobiło
się już niemal całkowicie ciemno, dlatego zatrzymali się na owalnej polanie na
zboczu traktu, żeby zrobić postój. Lektyka spoczęła na długiej, perlącej się
kroplami rosy trawie, ale osoba nią przewożona nie wysiadła. Itachi zastanawiał
się, jakim cudem Mikoto mógł nie opuszczać swojego środka transportu ani przez
chwilę przez cały dzień. Czy to oznaczało, że istoty wyższe nie odczuwały
potrzeb fizjologicznych albo zwyczajnie głodu czy pragnienia? Bo w końcu nie
wychylił się nawet, żeby przyjąć coś do zjedzenia czy picia. A może zwyczajnie
suchy prowiant i zwyczajna woda tak bardzo godziły w jego wysublimowane gusta,
że ten wolał już głodować niżby zniżyć się do ich poziomu i przyjmować
pożywienie pod tak haniebnie prostą postacią?
Sochiro
sapnął ciężko i złapał się za obolałe plecy, prostując się z ciężkim
jęknięciem. Zaczął się rozciągać i rozgrzewać trzeszczące stawy, podczas gdy
Jin z miejsca zabrał się do roboty. Zaczął krążyć po okolicy w poszukiwaniu
suchego czy przynajmniej jako-tako suchego drewna na opał, a następnie
przykucnął mniej więcej pośrodku zbiorowiska, które wkrótce miało przerodzić
się w prowizoryczny obóz i wyjął z torby podróżnej ówcześnie zebrany suchy
chrust, który miał mu pozwolić rozpalić ognisko. Aoshi zdecydował się obejść
najbliższą okolicę, orientując się w terenie, w którym przyszło spędzić im noc
oraz upewniając się, że jest tu bezpiecznie. Przy okazji zabrał też bukłaki i
bidony na wodę, pamiętając, że gdzieś w tej okolicy powinno mieścić się
niewielkie źródełko.
Kiedy
ogień był już rozpalony, najstarszy oraz najmłodszy szermierz, a także ninja z
Konohy zabrali się za przyrządzanie prostej kolacji i rozdysponowywali między
sobą zapasy. Itachi szybko zrozumiał, że niebieskooki oddalił się, żeby uniknąć
konfrontacji właśnie z nim. Wolał nie kusić losu, a co najważniejsze, nie
wystawiać swoich własnych nerwów na próbę, które, jak wszyscy zebrani już
wiedzieli, nie były zrobione ze stali. I w sumie dobrze. Tak długo jak mogli
uniknąć niepotrzebnych spięć, tym lepiej.
W
chwili, w której nakładali już porcje wodnistej, marnej zupy do metalowych
kubków, brunet zorientował się, że nie tylko nieprzychylnie nastawiony do niego
demon nie był obecny w obozowisku. Nim się obejrzał, zielonooka jakby
rozpłynęła się w powietrzu. Zdziwiony rozejrzał się gwałtownie dookoła, może
nawet zbyt gwałtownie, co zdradziło jego zdenerwowanie.
-
Zostaw ją – odezwał się srebrnowłosy. – Daj jej chwilę. To jedno z jej ulubionych
miejsc – wyjaśnił.
-
Znacie te okolice? – zapytał długowłosy.
- Jak
własną kieszeń – starszy zaśmiał się, podczas gdy Jin w ciszy sączył płyn o
zapachu i smaku suszonych warzyw w ciszy, wpatrując się niczym zahipnotyzowany
w trzaskające płomienie, od których biło kojące ciepło. – Demony raz na jakiś
czas podróżują do Demonicznej Świątyni – kontynuował. – To nie jakiś obowiązek
ani reguła, a raczej… - zamyślił się na moment, szukając odpowiednich słów. -
…potrzeba – pokiwał głową, jakby podkreślając tym samym, że zgadza się z
własnymi słowami. – Ona też czuje tę potrzebę, gdyż tkwi w niej pobudzona
nieludzka cząstka. Dla demona sama droga do Świątyni jest przyjemna, gdyż jest
ona… - znów się zamyślił, próbując jak najwierniej przedstawić i jak najwłaściwiej
opisać chłopakowi towarzyszące mu uczucia.
-
…wyciszająca – wtrącił się przyciszonym głosem drugi demon.
-
Właśnie – zgodził się Sochiro. – Wyciszająca. Sama wizja celu, do którego
zmierzamy daje ci poczucie spokoju i… znalezienia swojego miejsca na ziemi…
miejsca, do którego bezsprzecznie przynależysz i w którym ktoś lub coś zawsze
na ciebie czeka… tak przynajmniej ja to rozumiem – wzruszył ramionami.
- Dom –
mruknął brunet, w którego włosach pobłyskiwały czerwone pasma. – To jak powrót
do domu, kiedy jesteś strudzony po latach wędrówki. Czujesz ulgę, kiedy już tam
dojdziesz, ale tak naprawdę odczuwasz ją już od samego początku, kiedy tylko
wykonasz pierwszy krok z zamiarem ruszenia w drogę powrotną. Z każdym kolejnym
krokiem czujesz coraz większą radość i spokój – wyjaśnił, nie odrywając wzroku
od paleniska.
Ninja
zdziwił się, gdyż był to pierwszy raz, kiedy ten miał okazję usłyszeć
małomównego szermierza. Brat Aoshiego zazwyczaj milczał niczym zaklęty, a więc
kiedy w końcu wylał się z niego taki potok słów była to najzwyczajniej w
świecie swoista rewelacja łamiąca standardowy, dzienny porządek rzeczy, do
którego chłopak szybko się przyzwyczajał.
Słysząc
jednak owe słowa Uchiha wcale nie poczuł się raźniej. Szczególnie nie spodobała
mu się wzmianka o czekającym na nim „kimś lub czymś” na miejscu. Nie wiedział,
czego mógł się spodziewać i to nie dawało mu spokoju.
- Dla
ciebie pewnie jest zupełnie odwrotnie, co? – rzucił najstarszy z szermierzy z
mdłym uśmieszkiem na ustach, grzebiąc patykiem w spopielającym się drewnie. –
Ty będziesz czuł się w ten sam sposób, co my, kiedy będziemy wracać; kiedy
będziemy coraz bliżej twojego, dobrze znanego ci domu, a coraz dalej naszego
miejsca – odezwał się bez kpiny, bez ukrytej chęci zasiania ziarna niezgody. Odezwał
się właściwie zupełnie obojętnie, zwyczajnie stwierdzając zauważony fakt.
Itachi
nie odpowiedział, bo i nikt nie oczekiwał od niego odpowiedzi. W chwilę potem
dołączył do nich ponownie Aoshi, rzucając na ziemię uzupełnione zapasy wody, a
następnie uwalając się ciężko na przytachaną, omszałą kłodę, która służyła im
za ławkę i sięgnął po swoją porcję zupy.
- Kto
pierwszy trzyma wartę? – zapytał od razu rzeczowo, żeby nie pozostawiać sobie
jakże kuszącej możliwości do przekomarzania się i utarczków.
- Mnie
bolą plecy – poskarżył się Sochiro, krzyżując ręce na piersi.
- A
mnie noga w biedrze – prychnął niebieskooki, spoglądając na swojego kamrata z
politowaniem i przyganą zarazem.
- Ja
mogę – Jin zgłosił się na ochotnika. – I tak nie jestem jeszcze śpiący – dodał.
- W
takim razie postanowione – uradowany srebrnooki klasnął w dłonie. – Tymczasem
ja życzę państwu dobrej nocy – wstał i przeciągnął się raz jeszcze, aż mu coś
łupnęło w krzyżu. – Ja trzymam wartę nad ranem – zadeklarował, po czym odsunął
się na bok i nie dbając o to, że pomoczy czy pobrudzi sobie ubranie, położył
się na ziemi i odwrócił plecami do reszty obozowiczów.
- On
tak zawsze – rzucił niebieskooki, widząc zdziwienie człowieka niecodziennym
zachowaniem jednego z szermierzy. – Jak dzieciak. Jak się tylko ściemni to
idzie spać, ale za to wstaje skoro świt. Zawsze trzyma ranną wartę – objaśnił.
Długowłosy
pokiwał głową ze zrozumieniem, jednak jego sylwetka wciąż była napięta, co nie
umknęło uwadze obu demonów. Najmłodszy ze strażników Mikoto podniósł się z
zamiarem okrążenia obozowiska, jednak nagle zatrzymał się w pół kroku i nie
odwracając się wykonał przywołujący ruch dłonią.
- Chodź
– mruknął na Uchihę.
Itachi
podniósł się ze swojego miejsca. Aoshi wkrótce ułożył się w pobliżu starszego
kompana, a jego brat z towarzyszącym mu człowiekiem ruszyli między drzewa. Szli
w ciszy, a ninja z Konohy nie pytał, dokąd zmierzali, gdyż wydawało mu się, że
przerwanie owej ciszy mogło okazać się bardzo nie na miejscu lub zwyczajnie Jin
nie odpowiedziałby mu, gdyż w końcu nie był typem gaduły.
Niedługo
jednak wszystko stało się jasne. Doszli do niewielkiej, ale wystarczająco
szerokiej, żeby przepłynąć po niej barką rzeki. Na środku jej szerokości
utworzyła się miniaturowa wydma ze szczątkami pojedynczych pasm trawy, które
wyglądały jak tandetna przykrywka dla jej łysiny. Na niej właśnie w siadzie
skrzyżnym siedziała dziewczyna. Jej otwarte dłonie skierowane wierzchem do góry
spoczywały delikatnie na jej kolanach. Wyprostowana sylwetka mocno wyróżniała
się na tle stalowego nieba. Włosy czesał jej wiatr, bawił się nimi i plątał,
targając nimi raz w jedną, raz w drugą stronę, podczas gdy ta niezmiennie
statycznie siedziała w miejscu z zamkniętymi oczami i jedynie głęboko
oddychała. A przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka. Na jej twarzy
malował się spokój i opanowanie, jakiego chłopak już dawno nie widział u
Ochidy, a może nawet nigdy nie podejrzewał jej o coś podobnego.
Zmrużył
oczy, starając się rozwikłać czy to już jego coraz to bardziej pogarszający się
wzrok płatał mu figle, czy też to, co widział było w istocie realne. Bowiem
wyglądało na to, jakoby jasnowłosa jednak nie tylko trenowała ćwiczenia
oddechowe. Tuż nad jej lewą dłonią unosiła się czarna aura – ni to płomień, ni
to kula światła – a nad jej prawą dokładnie identyczna lecz biała. Spadkobierca
sharingana zamrugał kilkakrotnie próbując zrozumieć, czym też były te dwa
fenomeny w rękach jego sprzymierzeńca.
-
Medytuje – demon o fiołkowych oczach odezwał się ponownie. – Balansuje swoje
natury: ludzką i demoniczną – wyjaśnił. – To bardzo ważne dla kogoś jej
pokroju, bo w końcu w jakiejś części jest też człowiekiem. Ja, mój brat i
Sochiro posiadamy jedną naturę: demoniczną. Ty też masz jedną: ludzką. Ona
jednak ma dwie i musi zachowywać między nimi nieustanny balans, żeby nie stracić
zmysłów – objaśnił. – Poza tym oczyszcza też umysł. To przydatne. Szczególnie
przed wizytą w Świątyni. Dobrze jest mieć czysty umysł zanim się do niej
wkroczy. Tobie też polecam podobne praktyki zanim dotrzemy do celu – poradził,
po czym zawrócił w stronę, z której przyszli.
Brunet
stał jeszcze przez dłuższą chwilę na brzegu rzeki. Po pewnym czasie Daichi
odetchnęła głęboko i otworzyła oczy, a natury spoczywające w jej dłoniach
rozpłynęły się w powietrzu. Oparła ręce na kolanach i spojrzała na swojego towarzysza,
uśmiechając się delikatnie. Promieniała wręcz radością i spokojem niczym
oświecony mnich.
Itachi
nie był jednak w tak fantastycznym humorze jak kunoichi. Wszystko bowiem
wskazywało na to, że demoniczna, „zła strona mocy”, jak to określał w myślach,
miała zdecydowanie więcej do zaoferowania dziewczynie niż on miał. A to
niedobrze. Ponieważ to stawiało go w realnym zagrożeniu utracenia jej,
stwarzało możliwość, która zakładała, że Chika mogła jednak finalnie
opowiedzieć się po stronie demonów i zostawić całe swoje dotychczasowe,
nieciekawe życie prowadzone wśród ludzi. A na to pozwolić nie mógł.