- Yo! –
Sochiro przywitał się gromko. Podparł się pod boki, wciskając ręce pod rękojeści
mieczy, które odstawały od jego bioder niczym wajchy, za pomocy którymi można
było poruszać nogami szermierza. – Wyspani? – zapytał, szczerząc się
drapieżnie.
- I
rześcy, jak rosa o poranku… - burknął wciąż na pół śpiący Aoshi.
Brunet,
którego oczy, jak i niektóre pasma włosów, lśniły we wschodzącym słońcu
błękitnie, skrzywił się malowniczo, niechętnie windując się do pozycji
siedzącej. Ziewnął rozdzierająco i splótł palce dłoni, aby następnie wyrzucić
je nad głowę, przeciągając się. Coś nieprzyjemnie gruchnęło mu w kręgosłupie,
na co skrzywił się jeszcze bardziej. Był cały obolały, zziębnięty i mokry od
spania na gołej, rozmokłej ziemi, która teraz parowała intensywnie. Para
skraplała się na ciałach wędrowców, przez co ci wyglądali, jakby złapała ich
porządna ulewa lub dopiero co wyszli z kąpieli, którą z jakiejś ekstrawaganckiej
przyczyny mogliby zdecydować się wziąć w ubraniach. Okalająca ich dookoła mgła
była gęsta i nieprzejrzysta. Przywodziła na myśl jeden z górujących nad nimi,
puszystych obłoków, który zmęczył się i postanowił odpocząć na ziemi.
Aoshi
nie mógł podarować sobie sarkazmu, podczas gdy Jin jak zwykle pozostawał
powściągliwy. Brunet, którego dla odmiany włosy połyskiwały na czerwono,
również nie był zadowolony z sytuacji, w której przyszło im się znaleźć, jednak
nie narzekał tak otwarcie jak jego brat. Wolał zachować swoje przemyślenia dla
siebie. W chwili, kiedy wyższy brunet rozcierał ścierpnięte mięśnie i
niezadowolony burczał coś do siebie pod nosem, on przyglądał się niewyraźnej
postaci Sochiro. Srebrnowłosy, starszy szermierz wydawał się być w całkiem
niezłym humorze pomimo przeciwności losu, na które natrafiła cała ich trójka.
Rzucił siedzącym na ziemi towarzyszom bukłak z wodą, który poprzednio uzupełnił
w pobliskim źródełku. Jin złapał go w ostatniej chwili, nim jego brat zdążył
oberwać nietypowym pociskiem w głowę.
- Dziś
zapowiada się na całkiem ładny dzień – odezwał się optymistycznie srebrnowłosy.
– Więc i maszerować będzie lżej – mruknął.
- No,
pocieszające… - fuknął Aoshi.
- Nie
użalaj się – skarcił go najstarszy z trójki. – I tak jesteśmy już bliżej niż
dalej naszego celu. Wytrzymasz – założył ręce na piersi, przenosząc ciężar
ciała z jednej nogi na drugą, gdyż zaczął zapadać się w błotnistym podłożu.
-
Jasne… - syknął wyższy brunet. – Po co w ogóle Mikoto nas tu ze sobą ciągnął? –
sapnął poirytowany.
-
Jesteśmy jego strażą przyboczną – przypomniał mu brat.
-
Pewnie! Problem w tym, że on sam jest od nas dużo potężniejszy i pewnie
rozprawiłby się w pojedynkę trzy razy szybciej z wszelkimi napastnikami niż my!
– spochmurniał.
Sochiro
westchnął ciężko, pocierając grzbietem dłoni czoło przysłonięte czarną bandaną
przyozdobioną pojedynczym, cienkim łańcuszkiem w geście, który przypominał
ocieranie potu po ciężkim treningu. W istocie, znoszenie jęczącego bruneta
kosztowało go wiele wysiłku – nie tyle jednak fizycznego, co psychicznego.
Droga wszystkim dawała się we znaki, ale w ostatnim czasie niebieskooki stał
się nawet bardziej uciążliwy od wszelkich niedogodności, którym przyszło im
stanąć twarzą w twarz.
- Bo
jemu nie wypada walczyć – wyjaśnił cierpliwie srebrnowłosy. – Mikoto to wysoko
usytuowana persona. Nie może brudzić sobie rąk walką z jakimiś szajkami
złodziejaszków i porywaczy. To się nie godzi – rozłożył bezradnie ręce.
Aoshi
doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale w ostatnim czasie irytowało go już
niemal wszystko. Z czasem zaczął rościć sobie pretensje nawet do Mikoto o to,
że ten obsadził go na tym uprzywilejowanym stanowisku straży przybocznej, mimo
iż wcześniej pękał z dumy z tego powodu. Ponad to wciąż jeszcze jakoś nie
przywykł do myśli, że tak drobna i delikatna istota, która, zdawałoby się, nie
widziała nigdy słońca, mogła być tak potężna. Mikoto był wysoki, lecz szczupły,
ale nawet wątły. Był blady niczym śnieg. Jego alabastrową, wręcz idealnie białą
skórę pokrywała drobna, sina siatka naczyń krwionośnych i czarne znaki
układające się w pieczęci, przekleństwa i błogosławieństwa. Jego długie,
kruczoczarne włosy drastycznie kontrastowały z bladą skórą i spływały lśniącymi
kaskadami po kościstych, drobnych ramionach aż do pasa. Zazwyczaj nosił w nie
wpięte rozmaite, kosztowne, złote i srebrne ozdoby. Dwa pasma tuż przy jego policzkach
zawsze owinięte były wąskimi skrawkami pergaminu, na którym zostały
wykaligrafowane czarnym atramentem kolejne symbole. W jego szczupłej twarzy o
kształcie diamentu jedyną plamą koloru były pomalowane na czerwono usta, z
czego stosunkowo wąska, górna warga była zaznaczona w całości, a dolna została
uwydatniona jedynie pojedynczą kropką koloru na środku jej długości. Długa,
prosta grzywka przykrywała mu oczy, tak, iż nie dało się ich dostrzec. Mikoto
zawsze bardzo dbał, aby nikt nie widział jego oczu. Przez większość czasu
chodził z zamkniętymi powiekami, zachowując się niczym ociemniały. Pomimo tego,
iż brunet służył mu już od dłuższego czasu, wciąż nie miał pojęcia, dlaczego
jego pan zachowywał się w ten dość mocno niecodzienny sposób. Zgadywał jednak,
że ten musiał mieć ku temu jakiś dobry powód. W końcu Mikoto nigdy nie robił
nic bezpodstawnie. Był też bardzo wykształconą osobą, która nie pozwalała sobie
na głupie żarty.
Spojrzał
w stronę wystawnej, zamkniętej lektyki, w której podróżował i skrywał się jego
pan. Mikoto był naprawdę tajemniczą personą… On jednak nie oczekiwał zrozumieć
go. Przyjął do wiadomości, że jako może nawet i najlepszy na okolicznych
ziemiach, ale wciąż jedynie zwykły szermierz, nie był w stanie pojąć kogoś, kto
był na zupełnie innym poziomie.
***
W
klanie Ochida potrzebne były radykalne zmiany i zdawało się, że wszyscy byli
tego świadomi. Pierwszym, a zarazem najbardziej drastycznym krokiem ku drodze
do przemian było pozbycie się starszyzny rodu, która sprowadzała resztę na złą
drogę. Teraz jednak, bez balastu w postaci zgrzybiałych starców, przyszłość
malowała się w jaśniejszych odcieniach. Wszystko wydawało się być prostsze. Teraz
miało być już tylko z górki. A nawet jeśli przyjdzie im znów pokonywać jakieś
wzgórza i wzniesienia, to przynajmniej nie będą one już tak strome jak te,
które szczęśliwie mieli już za sobą. Wiele osób myślało w podobny sposób,
podążając za nowym przywódcą, licząc, że nowy lider powiedzie ich ku lepszej
przyszłości.
Z tej
racji nikt nie podważał już władzy Daichi. Co więcej, ocaleli z walki chętnie
przystali na pomysł bliższego zasymilowania się z wioską. Zdali sobie sprawę,
że zbyt wielka autopsja prowadziła do buty i w gruncie rzeczy do bycia wiernym
tylko samemu sobie – a to z kolei równało się pozostawaniu bezpańskim psem.
Pełna swoboda działania była komfortem, jednak nieposiadanie żadnego wyższego
autorytetu wiązało się z licznymi zagrożeniami; tym bardziej na polu walki. Nie
wszystkim wrogom wszak można było dać radę w pojedynkę. Czasem warto było mieć
sojuszników. Tym bardziej, jeśli byli to potężni sojusznicy. A już w
szczególności, jeśli byli to sojusznicy, którzy mieli innych sojuszników. Przyjaciel
mojego przyjaciela jest moim przyjacielem. W ten właśnie oto prosty sposób
działały wioski shinobi.
Z
czasem jasnowłosa wyszła z pomysłem przeprowadzki do wioski. Rezydencja Ochida
była wysunięta daleko poza obszar Konohy, co skutecznie utrudniało zacieśnienie
więzi. Ponad to budynek sam w sobie mocno ucierpiał podczas walk. Główny gmach,
gdzie niegdyś odbywały się narady i posiedzenia oraz gdzie zamieszkiwały osoby
wchodzące w trzon rodu, został niemal całkowicie pozbawiony jednej ze ścian. Wewnętrzne
strony murów obronnych pokryte były grubym nalotem sadzy, który z kolei był
śladem zostawionym po użytkowaniu technik wykorzystujących element ognia
podczas toczących się tu swego czasu walk. Wschodnia część zabudowań została
niemalże zrównana z ziemią, a główna brama została wysadzona. Naprawy tego
wszystkiego mogły okazać się nawet bardziej kosztowne niżby decyzja o przesiedleniu.
Co więcej, a może nawet co ważniejsze, w starych murach Ochida dało się czuć
skazę będącą skutkiem techniki kontrolującej używanej przez Iseiego. W tych
kamieniach mieszkało zbyt wiele złych wspomnień, których nie dało się wymazać,
odgonić czy w końcu przebaczyć. Było tam wciąż zbyt wiele bólu i smutku. Po
rozproszeniu techniki kontrolującej atmosfera stała się dużo lżejsza, jednak
wciąż pozostawała dość przygnębiająca, dlatego w ostateczności rodzina
zielonookiej zdecydowała się stamtąd wynieść, żeby zacząć zupełnie od nowa, z
czystą, świeżą kartą.
Kunoichi
wyszła z prośbą o przesiedlenie do Hokage i uzyskała zgodę. Piąta w zasadzie
była zdziwiona, iż tak stroniący od innych klan nagle wyskoczył sam z siebie z
pomysłem zbliżenia się do mieszkańców Liścia niczym diabeł z pudełka, ale
właściwie cieszył ją taki obrót spraw. Miała poczucie, że odzyskuje jeden ze
swoich najsilniejszych rodów. A to dobrze. Bo wieść o tym na pewno szybko
rozejdzie się po świecie. Konoha znów rośnie w siłę. Dobrze. Bardzo dobrze. Niech
mówią. Niech gadają. Niech szerzą się plotki. Przynajmniej dzięki temu byli
nieco bezpieczniejsi. Nikt nie odważy się zaatakować Liścia, kiedy ten rósł w
siłę jak szalony. Ponad to wzrost siły wiązał się także z tym, że na następnym
zebraniu Pięciu Kage będzie miała więcej do powiedzenia. Nie omieszka
wykorzystać tej możliwości, żeby postawić kilka srogich warunków Krajowi Ziemi,
jeśli ten chciał utrzymać pokój po tym, jak nieomal rozpętał kolejną wojnę.
Utrze tego wielkiego nosa staremu Tsuchikage. Niech ten kurdupel nauczy się w
końcu, że zabawy z ogniem są niebezpieczne!
Jednak
w tym wszystkim było więcej powodów do radości. Tsunade naprawdę cieszyła się
widząc, jak gorącokrwista Daichi zmyślnie przewodziła swojemu klanowi. W
chwili, kiedy dowiedziała się, że dziewczyna została mianowana nową głową
rodziny miała co do tego pomysłu wiele obiekcji i jeszcze więcej obaw. Bała
się, że ta nie podoła postawionemu przed nią zadaniu, że była zbyt narwana i
zapalczywa, że było w niej zbyt wiele złych i przede wszystkim tłumionych
emocji, że się załamie lub poprowadzi własnych krewnych ku kompletnej klęsce.
Teraz jednak widziała, że jej obawy były bezpodstawne. Jasnowłosa naprawdę
dobrze radziła sobie w roli, w jakiej została osadzona. Życie z miejsca od razu
rzuciło ją na głęboką wodę, zmuszając do podejmowania horrendalnie trudnych
decyzji i poświęceń, jednak ta nie dawała za wygraną i raz za razem wypływała
na powierzchnię, kiedy przeciwności losu próbowały ją podtopić. Uparcie
zmierzała w stronę brzegu, aż w końcu wydawało się, że obiema nogami udało jej
się stanąć na pewnym gruncie, gdyż nastroje panujące wśród jej poddanych przemawiały
na jej korzyść.
Nie
dało się jednak ukryć, że w jej sukcesie maczał palce także ktoś z zewnątrz –
Itachi Uchiha. To również cieszyło Piątą, gdyż impulsywna Daichi stanowiła
wyborny duet z opanowanym brunetem. Jedno trzymało w ryzach drugie. Lepszej
sytuacji po prostu wyobrazić by sobie chyba nie mogła.
Powody
do radości miała nie tylko Hokage, ale także Danzou. Kiedy Ochida przyszła z
prośbą o przyznanie jakiś terenów podlegających pod zwierzchnictwo Konohy dla
jej rodziny ten ucieszył się jak chyba jeszcze nigdy. Pod pretekstem małej
ilości terenów do zagospodarowania oraz powołując się na rzekome
niebezpieczeństwo, jakim mógł wykazać się jak do tej pory odseparowany od
wioski klan, wymusił zarówno na Tsunade jak i na zielonookiej, aby te zgodziły
się, żeby Ochida zamieszkali w jednej dzielnicy – podobnie jak i Uchiha. To
ułatwiało obserwację i w razie potrzeby inwigilację problematycznego rodu. Co
więcej, udało mu się zmusić demoniczny klan do zamieszkania w sąsiedztwie
dziedziców sharingana, co umożliwiało obserwowanie dwóch niebezpiecznych klanów
na raz. Upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu! Kto by się w takiej chwili nie
posiadał z radości?
Ochida
jednak nie narzekali. Byli ogromnie wdzięczni za pomoc udzieloną ze strony
Uchiha, więc podobny układ był im na rękę. Poza tym, ze względu na to, że głowy
obu klanów dobrze ze sobą współżyły, Uchiha wciąż wspierali Ochida w czasie,
jak i zarówno po przeprowadzce. Z początku pomagali przenosić pakunki,
dostarczali brakujących koców, garnków i innych przedmiotów codziennego użytku
lub też pomagali odnowić podupadający budynek, który rodzina Daichi dostała
wraz ze skromną kwotą, która miała wystarczyć im na remont w ramach reparacji
za zniszczenie ich pierwotnej siedziby. Współpraca kwitła. Dzięki temu Uchiha
nie czuli się już tak wyalienowani na obrzeżach wioski, na które przymusowo
zostali przesiedleni przez Shimurę po inwazji Dziewięcioogoniastego, a
dyskomfort Ochida związany z tym, jak niektórzy mieszkańcy Liścia wciąż się na
nich nieprzychylnie zapatrywali był znacznie łatwiejszy do zniesienia, gdyż
mieli świadomość, że mieli sprawdzonego sojusznika w postaci zaprzyjaźnionego
rodu po swojej stronie.
Wraz z
tym jak przyjaźń między dwoma klanami rosła w siłę, między ich członkami
nawiązywały się pierwsze, spontaniczne relacje. To oznaczało, że kunoichi nie
była jednak zmuszona do wyjścia za długowłosego.
- No i
patrz… - jasnowłosa przeciągnęła się leniwie, wygrzewając się w promieniach
późnopopołudniowego słońca na tarasie wewnętrznego ogrodu rezydencji
przyjaciela. – Upiekło ci się – zaśmiała i położyła się na dokładnie
zamiecionych i wypucowanych w pocie czoła przez matkę chłopaka deskach.
- Co
masz przez to na myśli? – zapytał, sięgając po następne dango pyszniące się na
talerzyku.
Jego
jedna z tak nielicznych słabości – słabości do słodkich, kolorowych klusek –
wzięła nad nim górę, przez co nie mógł sobie odmówić łakoci. Ale czy w sumie
nie zasłużył sobie na nie ostatnimi wyczynami? W końcu każdy musiał być
należycie wynagrodzony za swoją ciężką pracę.
- No, z
tym ślubem – sprostowała. – Gdyby nie to, że nasi zaczynają czuć do siebie
miętę, to byłbyś zmuszony się ze mną hajtnąć – parsknęła śmiechem. – Taka była
przecież umowa. Żeby zwiększyć szansę pozyskania dziecka dysponującego zarówno
jednym, jak i drugim kekkei-genkai – przypomniała. – Gdyby w istocie do tego
doszło, twoje poświęcenie dla tej sprawy nie miałoby granic – zaśmiała się
mrocznie.
-
Dlaczego tak uważasz? – podniósł jedną brew, nie rozumiejąc, co jego
rozmówczyni miała na myśli.
- Daj
spokój – przewróciła oczyma, a następnie całe ciało, kładąc się tym samym na
brzuchu, żeby spojrzeć chłopakowi w oczy. Widok jego rozmytego, ślepego oka,
które stracił na rzecz Izanagi użytego, żeby ratować ich oboje z łap śmierci,
wciąż w pewien sposób wywoływał u niej poczucie winy, przez co nie mogła długo
utrzymać kontaktu wzrokowego z długowłosym. – Mówisz tak, jakby było ci to
zupełnie obojętne, albo, co gorsza, jakbyś nie miał nic przeciwko temu –
prychnęła, po czym zwędziła ze stojącej wprost naprzeciw niej tacy kilka ciasteczek.
-
Dlaczego miałbym mieć coś przeciwko temu? – dopytywał, sięgając tym razem po
herbatę.
-
Dlatego, że byłbyś zmuszony się ze mną ożenić? – spojrzała na towarzysza jak na
osobę niespełna rozumu. – Teraz przynajmniej nie masz żadnych nacisków. Możesz
ożenić się z kimś, kogo naprawdę kochasz – wyjaśniła. – Poza tym nie oszukujmy
się, nie wytrzymałbyś ze mną jako żoną nawet tygodnia – zarechotała.
- Wciąż
nie widzę związku – wzruszył ramionami.
- Bo
ślepy najwyraźniej jesteś… - burknęła pod nosem.
- Tylko
w połowie – zaśmiał się widząc minę dziewczyny, którą ta zrobiła słysząc tą
odpowiedź. W końcu miał nie usłyszeć jej zgryźliwego komentarza… Ach, przeklęci
Uchiha i ich perfekcja, która obejmowała także ich nienaganny zmysł słuchu!
-
Mniejsza – machnęła lekceważąco ręką, windując się do siadu i strząsając z
siebie okruszki. – W każdym razie teraz możemy kontynuować naszą współpracę tak
jak dotychczas. W sensie… nie musimy zmieniać naszych relacji i możemy pozostać
na stopie przyjacielskiej – podsumowała. – Oczywiście nie myśl, że cały czas
zamierzam cię tylko wykorzystywać. Zdaję sobie sprawę, że póki co wciąż
dokładasz do tego interesu, ale obiecuję odpowiednio się odwdzięczyć –
zaręczyła.
-
Doprawdy?
-
Śmiałeś w to wątpić chociaż przez chwilę? – dziewczyna uniosła się niemal
urażona zachowaniem gospodarza. – Daj mi jeszcze trochę czasu! Pozbieram się do
kupy i odpłacę ci się z nawiązką! – obiecała.
- Nie,
nie wątpiłem w ciebie – stwierdził prosto. – Ani przez chwilę – podkreślił z
jakimś dziwnym błyskiem w oku, przez co zielonooką przeszły elektryzujące
dreszcze. – Powiem nawet więcej; cieszę się, bo widzę u ciebie niemały postęp –
oparł się wygodniej o belkę nośną spadzistego daszku nad ich głowami.
Kontynuował, czując na sobie spojrzenie rządne wyjaśnień, jakim został
obdarowany ze strony dziewczyny. – Zawsze chciałaś być niezależna. Chorobliwie.
Niezależna, aż do bólu – zaczął, uśmiechając się krzywo, z lekkim pobłażaniem.
– W miarę ci to jeszcze wychodziło, kiedy musiałaś dbać tylko i wyłącznie o
swój tyłek, ale w chwili, kiedy zostałaś głową rodziny wszystko uległo zmianie.
Musiałaś zrozumieć, że nie wszystkiemu podołasz sama, że nie ma sensu w tym,
abyś urabiała się za każdym razem po łokcie, bo twoje starania i tak nie będą
wymierne w porównaniu do otrzymanych rezultatów. Musiałaś nauczyć się ufać
innym, zmienić swoje myślenie, zrozumieć, że teraz jesteś liderem klanu, a więc
twoja pozycja zmieniła się. Teraz jesteś tutaj właściwie po to, żeby
koordynować odpowiednio pracę i wydawać polecenia, a nie je wykonywać. Nie
jesteś już dłużej podmiotem wykonawczym. Obecnie jesteś zleceniodawcą – uważnie
śledził każdą najdrobniejszą zmianę na twarzy jasnowłosej, która pojawiała się
w odpowiedzi na jego słowa. – Wciąż jesteś beznadziejna w powierzaniu zadań
innym, bo obsesyjnie boisz się, że ktoś coś spartoli, więc wolałabyś wszystko
wziąć we własne ręce, ale powiedzmy, że jesteśmy na dobrej drodze, żeby to
zmienić – zaśmiał się pod nosem. – A to już naprawdę wiele; tym bardziej jak na
ciebie – założył ręce na piersi. Kunoichi przewróciła oczyma na to
stwierdzenie. – Poza tym mam wrażenie, że w końcu trafiło do ciebie to, że ja
nigdy nie uważałem cię za rywala – wzruszył ramionami.
- Czy
ty właśnie rzucasz mi wyzwanie?! – gwałtownie zerwała się z miejsca. – Uważasz,
że nigdy nie byłam dla ciebie wystarczająco dobra, żebyś uważał mnie za rywala?
– nachmurzyła się.
- Nie –
pokręcił głową z politowaniem. – Wyobraź sobie, że zawsze byłaś tak dobra, że
wolałem cię trzymać po swojej stronie jako przyjaciela niżby wroga, jednak ty
zawsze uparcie chciałaś ze mną rywalizować – westchnął ciężko.
Daichi
zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem, upewniając się czy ten aby na pewno mówił
prawdę, czy tylko sobie kpił, porywając się na sarkazm i cynizm. W końcu nie
mogła zapomnieć, że rozmawiała z Uchihą, więc nigdy nic do końca nie było
wiadomo. Ponad to członkowie tego klanu sarkazm chyba tłoczyli razem z krwią w
żyłach, gdyż ten był dla nich tak naturalny…
Nie
widząc jednak za bardzo nic podejrzanego odetchnęła z ulgą i spuściła nieco z
tonu. Z powrotem usiadła na swoje poprzednie miejsce, próbując przetrawić
podany do informacji fakt, iż Itachi zawsze ją szanował i doceniał jej wsparcie.
- No…
Chyba powoli coś do mnie trafia… - mruknęła cicho.
- To
dobrze – brunet uśmiechnął się półgębkiem, przysuwając się do swojej
rozmówczyni. – Bo dzięki temu będziesz w stanie odpowiednio mi się odwdzięczyć
za udzieloną pomoc.
-
Mówiłam ci już! – z powrotem się uniosła. Myśl, że była coś komuś winna była
dla niej jak drzazga w palcu; bolesna, jednak dało się z nią żyć. Niemniej,
stawała się ona niemożliwie doskwierająca w momentach, kiedy chłopak naciskał
na nią, tak jak w obecnej chwili. – Masz moją dozgonną wdzięczność – wyznała z
trudem, uciekając gdzieś spojrzeniem. – Daj mi jeszcze trochę czasu na
pozbieranie się do kupy i obiecuję, że odpłacę ci się w każdy sposób, jaki
będzie dla ciebie odpowiedni – westchnęła.
-
Świetnie – ukontentowany usłyszaną odpowiedzią długowłosy odchylił się do tyłu,
podpierając się na rękach i wygrzewając w promieniach słońca bladą, zmęczoną
twarz. – W takim razie, dlaczego za mnie nie wyjdziesz? – zapytał bez ogródek.
- Co?!
– dziewczyna nieomal udławiła się pitą właśnie herbatą. – Co proszę?
-
Zapytałem czy zostaniesz moją żoną – powtórzył spokojnie.
- Czy z
tobą wszystko w porządku? – zamrugała kilkakrotnie tym razem będąc autentycznie
zaniepokojoną stanem przyjaciela. – Powiedziałam ci przecież, że nie musimy
brać ślubu, żeby dalej kontynuować naszą współpracę… - przypomniała. – Nie ma
przecież już żadnego przymusu, żebyśmy musieli brać ślub… - zauważyła.
-
Owszem, nie działamy pod żadnym przymusem… ale czy to nawet nie lepiej? –
rozłożył ręce, jakby mówił o najoczywistszej rzeczy na świecie. – Nie musimy
brać ślubu, żeby kontynuować naszą współpracę, jednak gdybyśmy zostali
małżeństwem to w żaden sposób nie zaszkodziłoby naszemu sojuszowi, prawda? –
wpatrywał się w kunoichi tak intensywnie, aż ta powoli zaczęła się cofać.
Chłopak widząc to jednak, szybko udaremnił jej próby oddalenia się i złapał ją
za nogę, po czym bezpardonowo ją do siebie przysunął, tak, iż dzieliła ich
teraz zaledwie minimalna odległość.
-
Chwila… Więc ty CHCESZ się ze mną ożenić?! – wykrzyknęła spanikowana.
- A czy
powiedziałem przed chwilą coś innego? – spojrzał na nią z niezrozumieniem
wypisanym na twarzy. – Przecież od początku o tym mówiłem – stwierdził prosto.
- Tak,
jasne… - przewróciła oczyma. – Bo was, Uchiha, to tak łatwo jest przejrzeć i
zrozumieć, nie? Zawsze jesteście tacy dosadni i prostolinijni – ironizowała.
- W tej
akurat kwestii byłem dosadny i prostolinijny – argumentował.
- No
oczywiście… - kłóciliby się tak dalej, gdyby nie posłaniec rodu Ochida, który
zdyszany wpadł na taras, ledwo trzymając się na nogach. Rozdygotany spojrzał na
kobietę, która momentalnie spoważniała i wyprostowała się. – Co się stało? –
zapytała zaniepokojona.
-
Daichi-sama! – zawołał. – Nie uwierzy pani! Nie uwierzy! – dyszał ciężko,
wspierając się dłońmi na własnych kolanach. – Mikoto-sama właśnie przybył! –
zawołał na wpół załamany, na wpół wciąż oszołomiony.
-
Mikoto?! – zawyła jasnowłosa, zrywając się na równe nogi. – Na litość dobrej
Kannon, co on tutaj robi?! W dodatku w takim momencie?! – zapytała najwyraźniej
sama siebie, po czym z miejsca ruszyła biegiem ku własnemu domowi, który wciąż
był jeszcze w trakcie przeprowadzania gruntownego remontu.
Mikoto!
Pięknie! Jeszcze tylko jego brakowało tutaj do szczęścia! Nie ma co, bożkowie
nieźle sobie z niej zakpili, zsyłając na jej drogę ponownie tę tajemniczą
personę, jaką był jej nieproszony i niezapowiedziany gość.
***
Itachi
ruszył w ślad za Ochidą. Oczywiście, że ruszył. A jakże by inaczej. Niezmiennie
kroczył u jej boku, nawet jeśli teraz za cholerę nie miał pojęcia, czemu
zmierzali naprzeciw, czemu tym razem przyjdzie spojrzeć im w oczy. Bo dla
odmiany w oczach dziewczyny widział szczerą obawę, co nie nastrajało go zbyt
pozytywnie. Jasnowłosa zdała się momentalnie zbladnąć, a jej oddech nerwowo
przyspieszył. Długowłosy próbował wywiedzieć się, dlaczego wizyta jakiegoś
nieoczekiwanego gościa wywarła na niej takie wrażenie, jakby posłaniec dopiero
co obwieścił jej, że ta będzie musiała po raz kolejny zmierzyć się z shinigami,
jednak ta uparcie milczała niczym zaklęta. Zdawała się być pochłonięta przez
własne myśli, prawdopodobnie opracowywała już jakieś plany, taktyki, przewidywała
i próbowała znaleźć zawczasu rozwiązania dla nadchodzących problemów. Miło by
było gdyby raczyła sobie przypomnieć, że u swojego boku miała geniusza Konohy
zawsze chętnie służącego radą i pomocą, jednak fakt, iż przynajmniej póki co
nie chciała mu niczego wytłumaczyć świadczył albo o tym, że ta wciąż jeszcze do
końca się do niego nie przekonała i mu nie ufała, albo coś ukrywała. A biorąc
poprawkę na to, że obydwoje stawali już kilkakrotnie w obronie życia tej
drugiej osoby, ryzykując przy tym własnym, świadczył raczej o tym, iż musieli
darzyć się zaufaniem. I to nie byle jakim. Niewydarzonym. W takim wypadku
liczba wyjaśnień jej milczenia redukowała się do jednego – o czymś mu nie
powiedziała. Zostawiła sobie jakieś najciemniejsze, najmroczniejsze sekrety, o
których nie wspomniała mu słowem. I zapewne dalej milczałaby na ich temat,
gdyby nie niespodziewane odwiedziny nieznajomego.
Brunet
westchnął ciężko. A przecież tyle razy mówił! Tyle razy powtarzał! Prosił, żeby
w końcu powiedziała mu o sobie wszystko. Żeby zrzuciła z barków ten ogromny
ciężar, jakim kładł się na jej stosunkowo drobnej jak na wojowniczkę postaci,
utrzymywania sekretów, milczenia, duszenia tego wszystkiego w sobie przez lata
w samotności. Przecież wiedziała już, do czego prowadziła samotność. Wiedziała,
czym ona jest. Wiedziała, a mimo to wciąż nie do końca zawróciła z tej stromej
ścieżki wprost w objęcia szaleństwa, która wiodła tylko w jedną stronę –
ścieżki, którą między innymi objął jej niedawny przeciwnik i przodek, Isei. Widziała,
co dzieje się z ludźmi, którym szkarłatna mgła pożądania i obsesji unosząca się
nad ową ścieżką przyćmi umysł. Widziała i wiedziała to wszystko tak dobrze. Tak
przejmująco dobrze. Do bólu. Jednak wciąż nie potrafiła w pełni się od niej
odwrócić i kiedy tylko Uchiha spuszczał ją na chwilę z oka, ta jakby na
przekór, niczym nieposłuszne, rozkapryszone dziecko puszczała się biegiem
stromym zboczem, w którego dole leżała Kraina Demonów. A zapuszczając się do
tej piekielnej krainy, demonicznej dziedziny, żaden człowiek nie mógł nawet
marzyć o zachowaniu swojego człowieczeństwa i świadomości. Nawet jeśli
pochodził z cholernego rodu Ochida!
Syn
Fugaku był znany ze swojego stoickiego spokoju i opanowania, jednak nawet jego
cierpliwość miała swoje granice. Bo raz za razem zawracał zielonooką ze źle
obranej drogi, naprowadzał ją na poprawną lub przynajmniej mniej destrukcyjną,
jednak ta pozostawała ślepa na jego wysiłki albo robiła mu na złość. A przecież
jedyne czego dla niej chciał to bezpieczeństwo i zachowanie zdrowych zmysłów. Czy
to aż tak wiele?
Szczerze
powiedziawszy był już zmęczony tą, najwyraźniej, bezsensowną szarpaniną.
Próbował się do niej zbliżyć, pomagać, okazywać swoje wsparcie w każdej
dziedzinie i na każdym kroku, jednak to nie przynosiło wymiernych rezultatów. W
jednej chwili poczuł się obdarty ze wszelkiej nadziei. To zapewne wina tego
dramatycznego kontrastu. No bo przecież jeszcze przed chwilą siedzieli
beztrosko na ganku i przekomarzali się słownie, żartowali i wygrzewali się w
słońcu tkwiąc w swojej małej, ulotnej sielance, a teraz znów musieli z czymś
się zmierzyć. „Czymś” – to bardzo dobre słowo. Bowiem Itachi wciąż nie
wiedział, czego może się spodziewać i to również nie przekładało się na jego
komfort. Tak samo jak fakt, że jeszcze parę chwil temu siedział ze spokojną,
ułożoną dziewczyną, która odzyskiwała kontrolę nad własnym życiem, którą udało
mu się zawrócić z drogi wiodącej do autodestrukcji, podczas gdy teraz przyszło
mu z powrotem gonić jedynie za rozgorączkowaną, skrytą, wrogą i nieufną, w
gruncie rzeczy, praktycznie nieznajomą.
Bo
przecież nie mógł mieć pewności, ile ta jeszcze skrywała sekretów, prawda?
Możliwe,
że powinien przyzwyczaić się już do myśli, że Daichi nigdy nie powie mu o
wszystkim wprost, że zawsze będzie próbowała ukryć pewne rany i zadrapania,
skazy i nieczystości, do których nikt zbyt chętnie się nie przyznawał. Możliwe,
że wymagał od niej za dużo na raz. W końcu przez większą część swojego życia
musiała polegać na samej sobie, więc nic dziwnego, że obdarzanie zaufaniem
innych szło jej jak krew z nosa – powoli i boleśnie. Ponad to zdawał sobie
sprawę z tego, że kunoichi w jakimś sensie nie postrzegała samą siebie w
kategoriach człowieka. A przynajmniej nie w pełni. Czasem widać to było po niej
mocniej, czasem słabiej; czasem nie miało to większego znaczenia, a czasem
tylko wzmagało jej niechęć do rodzaju ludzkiego, przez co wydawało się, że ta
najchętniej spakowałaby naprędce tobołek i ruszyła na jakieś bezludzie. Był
tego wszystkiego świadom, jednak tak długo jak jasnowłosa wciąż trzymała przed
nim sekrety, ten czuł, że również nie może obdarzyć jej pełnym zaufaniem –
zupełnie tak jak ona jego. To wznosiło między nimi ścianę, a właściwie mur,
który oddzielał ich od siebie w zimny i bezwzględny sposób, w jaki tylko
potrafią robić to nieożywione, szare, betonowe konstrukcje. Utrudniało
współpracę.
A w
gruncie rzeczy kuzyn Shiusuiego nie chciał przecież niczego innego jak
zapewnienia, że przyszło mu osiąść na stałym gruncie. Bo niezależnie od tego
kim człowiek czy też demon by nie był, każdy miał prawo do bycia zmęczonym.
Uchiha był zmęczony. Jak koń wyścigowy po wygranym turnieju. Jak wielbłąd po
przebytej podróży przez bezmiar pustyni. Bo on również przeszedł swoje. Ciężko
zniósł poprzednią wojnę z Krają Ziemi, w którym zginęła poprzednia głowa klanu
Ochida oraz w skutek otrzymanych nań ran zmarł Keizo. W tej samej wojnie jego
ojciec został kaleką, przez co jemu samemu przyszło przedwcześnie przyjąć tytuł
lidera rodu. Nim emocje zdążyły opaść po jednych, krwawych walkach, już trzeba
było szykować się do następnych. On również musiał zmierzyć się ze spiskiem
uknutym przez Skałę. Walczył zaciekle z przeklętą, regularną armią, mając do
dyspozycji jedynie dwie grupy zwiadowcze. Stanął twarzą w twarz z bożkiem
śmierci i niejako umarł. Użył jednej z zakazanych technik swojego rodu, żeby
ratować siebie i swoją towarzyszkę, którą jeszcze wcześniej musiał wspierać
psychicznie, kiedy ta borykała się ze zdradą własnego klanu. Pomógł jej w
odzyskaniu należnego jej miejsca i tytułu, w zaprowadzeniu porządku na własnym
podwórku. Przez cały ten czas był dla niej opoką, oazą, schronieniem – źródłem
spokoju i cierpliwości niczym postać świętego z ryciny, kiedy ta szalała
targana nienawiścią, niepokojem, żalem i rozpaczą. Pozwalał jej to wszystko z
siebie zrzucić, dzieląc jej troski i brzemię na pół, pomagając jej się
podźwignąć, kiedy ta zaczynała się słaniać, kiedy miała już ochotę się poddać
lub zawrócić – co było widoczne, rzecz jasna, jedynie w jej srogich, zimnych
oczach, gdyż jak zwykle nie pisnęła nawet słowa na temat tego, co siedziało jej
w głowie, a tym bardziej w sercu.
Długowłosy
miał opinię dość skrytej i tajemniczej osoby, ale sam miał już dość tych
wiecznych niedomówień. Chciał postawić wszystkie sprawy jasno tu i teraz, jednak
dziewczyna skutecznie mu to utrudniała i odgradzała się kolejnymi betonowymi
ogrodzeniami. A Itachi miał już wyjątkowo powyżej uszu nieustannego walenia
głową w ścianę. Miał wrażenie, że jeszcze chwila i rozłupie sobie czaszkę, a
przeklęta szara ściana pozostanie i tak nietknięta. Wyjątkowo dobitnie poczuł,
że jego wszelkie starania były bezowocne.
Daichi
w tym czasie brnęła niezmordowana przed siebie z czasem tylko przyspieszając
kroku. Nie zwracała uwagi na wyjątkowo krzywą i kwaśną minę towarzysza. To w
jego mniemaniu dowodziło tylko tego, jak bardzo ta potrafiła być arogancka i
zapatrzona w siebie. I to go w jakiś sposób rozdrażniło. Jasne, rozumiał, że
mając przez lata za jedynego towarzysza jedynie wilka musiała stać się w pewnym
stopniu snobem, żeby przetrwać, żeby nie stwierdzić, że dla jednej osoby, dla
samej siebie to właściwie nie warto się starać i trudzić, jednak dzisiaj
najwidoczniej nadszedł dzień, w którym brunet miał wszystkiego po dziurki w
nosie. Rozumiał wiele rzeczy, gdyż w końcu był geniuszem, jednak bycie wybitnym
strategiem nijak wiązało się z akceptacją stanu rzeczy takim, jaki ten
prezentował się w obecnej chwili. Rozumiał, ale się nie godził. Bo przecież
każdy z nas od czasu do czasu ma ochotę być tym, którym zajmują się inni, a nie
tym, który zajmuje się innymi. Każdy z nas od czasu do czasu ma prawo zabiegać
o uwagę innej osoby.
No
chyba, że ów osoba, o której uwagę zdecydujesz się zabiegać, postanowi pozostać
ślepa na twoje potrzeby.
A to
dobre, nie? Bo przecież to niby ty tu straciłeś oko, prawda? Ta miała dwoje
sprawnych oczu i miotała się jak dziecko we mgle, kiedy ty zmuszony byłeś
patrzeć na świat jedynie jednym i to w dodatku krótkowidzącym okiem, a zdawało
się, że dostrzegasz znacznie więcej.
W końcu
dotarli do nowej rezydencji Ochida. Wszędzie wciąż wznosił się gryzący,
wapienny pył, który uchodził za mdłą, mleczną mgłę w złotych promieniach
słonecznych. Mimo iż było już późne popołudnie, naprawy i remonty wciąż trwały.
W końcu z robotą trzeba było się uwijać. Na naprędce wzniesionych rusztowaniach
z metalowych rurek i koślawych desek, które zdecydowanie nie nadawały się do
naprawy wątpliwej konstrukcji budynku, tłoczyli się ninja, którzy w obecnej
chwili pełnili również funkcje dekarzy, murarzy, glazurników, hydraulików,
tynkarzy, elektryków i wielu innych. Wciąż dało się słyszeć rytmiczny, żwawy
tupot nóg na nieoheblowanych, starych deskach, stukot narzędzi i obijanych
wiader, chlust wody i monotonny terkot betoniarki.
W
cieniu starej, sękatej, rozrośniętej jabłoni stała ozdobna, staromodna lektyka
mieniąca się złotem i purpurą, miejscami również czerwienią. Jasnowłosa z
miejsca ją poznała, a na jej widok niemal zrobiło jej się słabo. Jej serce na
moment zamarło, aby następnie szarpnąć się mocno i niespokojnie w piersi, uderzyć
silnie w klatkę żeber niczym uporczywy sprzedawca-domokrążca próbujący sprzedać
tandetne odkurzacze i plastikowe noże, żądny, żeby otworzyć mu drzwi.
Widząc,
że lektyka nie była strzeżona przez niesławną straż przyboczną Mikoto, kunoichi
domyśliła się, że goście musieli już wprosić się do środka. Czym prędzej więc
wpadła do obszernego holu, po którym trzask szerokich, dwuskrzydłowych,
ciemnych, drewnianych odrzwi odbił się głuchym echem.
- Gdzie
oni są?! – zapytała rozgorączkowana dziewczyny, która właśnie tarabaniła się na
piętro ze skrzynką z narzędziami.
Spłoszona
dziewczyna nie odezwała się słowem, za to wskazała jedynie palcem w kierunku
jednego z wciąż pustych pokoi, do których prowadziły również olbrzymie, teraz
przezornie zamknięte, ciężkie drzwi. Ochida znani byli w świecie ze swoich
płowych włosów, niesamowicie intensywnie zielonych oczu oraz bladej cery,
jednak obie kobiety wydały mu się tej chwili stanowczo zbyt białe, niemal
przezroczyste i popielate. Bały się. Stresowały. A to niedobrze. Bo może okazać
się, że znów przyjdzie im zmierzyć się z czymś istnie paskudnym, a długowłosy
wciąż nie miał pojęcia, czym owe „coś” może być i jaką formę może przyjąć.
-
Zostań tu – poleciła, kładąc dłoń na jego klatce piersiowej. Upewniając się, że
ten z pewnością zostanie w miejscu, sama ruszyła ku wcześniej wskazanemu
pomieszczeniu i wsunęła się do niego szybko, zupełnie jakby się skradała, jakby
nikt postronny nie mógł zobaczyć, co czaiło się w środku.
Więc
Uchiha został. Zły, zmęczony, poirytowany, trawiony niewiedzą i niepewnościami.
Ale został. Posłusznie stał w miejscu niczym wmurowany w podłogę i w napięciu
czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Bo cóż innego mógł zrobić w obecnej chwili?
Musiał zastosować się do wydanego polecenia. W końcu zawód shinobi niejako go
do tego zobowiązywał.
Poza
tym w razie pojawienia się kolejnych trudności musiał być gotowy służyć pomocą
i schronieniem. Takie już jego zadanie. Nawet jeśli czasem przyprawiało go ono
o pianę na pysku, której nie pozwalał sobie beztrosko toczyć i uparcie łykał ją
tylko ze względów czysto estetycznych. Bo wiedział, że bez jego wsparcia wciąż
chwiejny, karciany tron Daichi mógł się szybko rozpaść. A on nie mógł do tego
dopuścić.
***
Kobieta
rozmawiała z nieproszonym, niezapowiedzianym gościem długo. Za długo. Stanowczo
za długo. Tak cholernie długo, iż sam Itachi musiał przyznać, że czekanie pod
drzwiami niczym wierny pies lub małe dziecko, które bało się wyjść gdziekolwiek
bez opieki dorosłego było nieco nie na miejscu. Kwitł podparty o ścianę na tyle
długo, iż nawet domownicy zaczęli na niego dziwnie spoglądać. Niektórzy rzucali
mu jakby ponaglające spojrzenia, jakby chcieli mu powiedzieć, że skoro i tak
nie ma nic do roboty, to mógłby przynajmniej pomóc pryz remoncie i naprawach, a
nie tak biernie stać w miejscu, jednak nikt ostatecznie nie odważył się
wypowiedzieć swoich myśli na głos. W końcu nie wypadało. W końcu to była głowa
sprzymierzonego klanu, niejako ich wybawicieli. Co jak co, jednak jednego,
czego z pewnością nie można było odmówić Ochida, było wyczucie taktu.
Wiedzieli, komu mogą pyskować, a komu nie. Niemniej jednak, nawet kiedy
teoretycznie mieli już ten przywilej postawienia się z kimś na równi, ci wciąż
zazwyczaj pozostawali chłodno wyrachowani, trzymali się utartych reguł kurtuazyjnych.
Nie pozwalali sobie na stracenie nad sobą kontroli i poniesienie się emocjom.
Brunet domniemywał, iż był to wynik specyficznych treningów, w których zmuszeni
byli brać udział nawet najmłodsi członkowie klanu. Panicznie bali się przejęcia
nad sobą władzy przez demona, przez co starali się kontrolować niemal na każdym
kroku, kontrolować każdy swój odruch. Zachowywali się przez to nieco
nienaturalnie, wymuszenie, a może nawet teatralnie, jednak długowłosy poniekąd
rozumiał ich podejście.
Nie
oznaczało to jednak, że wszyscy w domu Chiki byli oziębli i bezduszni. Ponad to
nie wszyscy byli „broniami”, zatem nie wszyscy także byli dokładnie szkoleni w
technikach, które znacząco wpływały na zachowanie i postrzeganie świata przez
trenowaną jednostkę. Były tu też dzieci. Znacznie mniej beztroskie niż te z
jego własnego domu czy reszty wioski, jednak przy tym również nie tak
zmartwiałe jak niektórzy członkowie rodziny. Kilka dziewczynek wchodzących już
w wiek dojrzewania przystanęło pod przeciwną ścianą do tej, o którą opierał się
Uchiha i zbite w ciasną grupkę posyłały mu zalotne spojrzenia, chichocząc przy
tym wysokimi, piskliwymi głosami. Niektórzy po prostu przemijali obok niego
obojętni, zbyt zajęci własnymi obowiązkami, żeby zwrócić na niego większą uwagę.
Inni zaś patrzyli z uznaniem, skłaniając się w delikatnych ukłonach w geście
przywitania i wyrażanego szacunku za udzieloną pomoc w ciężkich dla nich
czasach.
Chłopak
w końcu westchnął ciężko i wyszedł na zewnątrz, zastanawiając się czy przyjdzie
mu tu czekać do wieczora, a może nawet jeszcze dłużej. Kto wie, o czym
jasnowłosa mogła rozprawiać z tajemniczym Mikoto i ile mogło im na tym zejść?
Cóż, z pewnością on nie wiedział…
Usiadł
na trawie w pobliżu głównego wejścia rezydencji. Słońce, mimo iż już zachodziło,
szybko objęło go swoimi ciepłymi ramionami, nagrzewając jego ciemny strój i
włosy, przez co zrobiło mu się duszno. Odchylił się do tyłu, opierając na
usztywnionych w łokciach rękach i wyciągnął przed siebie nogi, obserwując, co
działo się dookoła. Nadeszła już wiosna prezentując swoją barwną, kwiecistą
suknię w całej swej krasie i okazałości. W złotym blasku wydawało mu się, że
wszystkie kolory stały się nagle bardziej wyraziste i żywe. Zieleń pobliskich
drzew była soczysta i uspakajająca, niebo zamieniło się w płynne złoto, a
kwitnące krzewy wyglądały niczym urokliwe, fantazyjne kleksy kolorowej farby
rzucone na płótno obrazu ręką abstrakcjonisty w przypadkowych miejscach.
Sielankowa sceneria. A właściwie to była sielankowa, dopóki zdyszany posłaniec
nie wpadł na taras, na którym wcześniej wygrzewał się z zielonooką. Bez niej u
boku ten sam widok nie był już tak samo bajkowy i kojący. Byłby spokojniejszy,
gdyby miał ją przy sobie. Dopiero wtedy i tylko wtedy byłby pewny, że ta była
bezpieczna. A tak przecież nie wiedział, co się z nią działo. Nawet jeśli
fizycznie znajdywali się zaledwie kilka metrów od siebie oddzieleni co najwyżej
kilkoma betonowymi ścianami. Nie wiedział, co przewrotny los znów postanowił
przynieść jej w darze i przez to, z czym przyjdzie im wspólnie stanąć twarzą w
twarz. Ta niewiedza wzbudzała w nim najgorsze obawy i denerwowała go, a
gwałtowna reakcja ze strony dziewczyny również go nie uspokajała.
Po
pewnym czasie delikatny, aksamitny wiatr przybrał na sile i stał się chłodniejszy,
tym samym mniej przyjemny. Niebo przybrało barwę głębokiego pomarańczu i
krwistej czerwieni, a jemu głowa powoli zaczęła bezwładnie opadać na pierś,
kiedy zaczął niemal przysypiać. Ktoś zaproponował mu herbatę i okrycie, jednak
odmówił.
Po całych
wiekach oczekiwań wreszcie wróciła. Daichi usiadła obok przyjaciela jakby nigdy
nic, jakby zupełnie nie była zmuszona przerwać tę miłą nasiadówkę na kilka
dobrych godzin. Usiadła i milczała.
- Co
się stało? – zapytał więc Itachi, jednak kunoichi w odpowiedzi jedynie
skrzywiła się, nie mogąc znaleźć słów, żeby pokrótce streścić całą zaistniałą
sytuację. – Kto to w ogóle jest? – dopytywał imperatywnym tonem.
-
Mikoto to… - zaczęła niepewnie. – Tamci trzej – zmieniła zdanie i na początek
postanowiła skupić się na trójce mężczyzn rozmawiających z kilkoma członkami
rodu, których zapewne musieli kojarzyć z dawnych lat – to Aoishi, Sochiro i Jin
– przedstawiła przybyszy, którzy niby nie zareagowali w żaden sposób, jednak
ich sylwetki stężały, co świadczyło o tym, iż zaczęli uważniej nasłuchiwać,
kiedy dosłyszeli własne imiona. – To straż przyboczna Mikoto. Są bardzo
utalentowanymi wojownikami…
- A kto
to, do cholery, ten Mikoto? – brunet zirytował się, ściągając gniewnie brwi.
Nie podobało mu się, jak jego towarzyszka krążyła wokół najwidoczniej
niekoniecznie przyjemnego tematu niczym sęp nad padliną. – Co to za persona,
która musi mieć swoją prywatną straż przyboczną i podróżować w lektyce? –
prychnął. – Co to, jakiś daimyo? – przewrócił oczyma.
-
Gorzej – przyznała kobieta, na co długowłosy uniósł brwi w geście zdziwienia. –
To ktoś w rodzaju… księcia – zamyśliła się, szukając odpowiednich określeń, aby
Uchiha mógł zrozumieć, z kim mieli do czynienia. – Właściwie to praktycznie
bóstwo… przynajmniej w jakimś stopniu… takie demoniczne bóstwo… - rozłożyła
bezradnie ręce.
- Co
proszę? – chłopak zamrugał kilkakrotnie wstrząśnięty. Wojna, zdrady, spiski,
shinigami, a teraz demoniczne bóstwa… no po prostu cudownie! Co jeszcze ich
czeka? Z czasem robiło się tylko coraz ciekawiej… - Czego on od ciebie chce? –
zapytał nieco nawet rozgniewany, że ktoś ośmielił się zaburzać ich wciąż kruchy
i delikatny spokój, który dopiero co udało im się dla siebie wywalczyć, niemal
wyrwać pazurami i to w dodatku nie bez ofiar.
-
Spokojnie, to nie tak, że on pojawia się znikąd i żąda niewiadomo czego –
uniosła ręce w obronnym geście. – On ma prawo wymagać od nas… posłuszeństwa –
widocznie ostrożnie dobierała każde następne słowo.
-
Domyślam się, że „bóstwo” cieszy się dużymi kompetencjami i swobodami, ale z
jakiej niby racji ma prawo żądać czegoś od ciebie? – brunet nie był naiwnym
idiotą, żeby wierzyć, że Mikoto przybył tylko po to, żeby wpaść na kawę i
pogadać o dawnych, dobrych czasach. Skoro „bóstwo” osobiście pofatygowało się
do kogoś z niższego stanu, to nie ulegało wątpliwościom, że najzwyczajniej w
świecie czegoś oczekiwało.
- My…
łączy nas umowa – wyjaśniła w końcu.
- A
dlaczego ja nic o tym nie wiem?
- Póki
co nie było potrzeby, żeby ci o tym wspominać. Mówimy tu o dziedzinie demonów.
Nie znasz panujących wśród nas zasad i obyczajów, a ja nie jestem ci w stanie
tego wszystkiego wytłumaczyć podczas krótkiej pogawędki przy podwieczorku –
prychnęła. – Poza tym pakt z Mikoto został zawarty przez moją rodzinę już lata
temu, zdaje się, że jeszcze jakoś, kiedy mój pradziadek był głową rodu… -
mruknęła, próbując przypomnieć sobie dokładnie. – To nie ja podjęłam tę
decyzję.
- Ale
zdecydowałaś się kontynuować ten układ bez mojej wiedzy.
- Nie
ma innego wyboru – odparła twardo.
- Niby
dlaczego?
-
Mikoto chroni mnie i moją rodzinę przed innymi demonami. Widzisz, nie wszystkie
one są takie przyjemne jak tamta trójka – wskazała na straż przyboczną
„bóstwa”, która zabawiała pozostałą część rodziny sztuczkami i opowieściami
niczym wędrowni cyrkowcy i akrobaci lub rybałci. – Zapewnia nam też ochronę
przed ludźmi, którzy z różnych powodów mogliby chcieć się nas pozbyć… - niemal
syknęła. – W zamian za jego wstawiennictwo odpłacamy mu się posłuszeństwem i
pomagamy, jeśli tylko nadarzy się taka okazja. Można powiedzieć, że ta umowa ma
stosunkowo otwarty i niezbyt restrykcyjny charakter. Może nawet bardziej niż
„paktem” powinnam nazwać to przyjacielskimi zobowiązaniami – odetchnęła
głębiej.
-
Przyjacielskimi zobowiązaniami z politycznymi i zbrojnymi korzyściami? –
domyślił się.
- Nie
wnikajmy w szczegóły zbyt głęboko… - próbowała go zbyć.
-
Jestem innego zdania. Porozmawiajmy o szczegółach – Itachi momentalnie
rozbudził się i usiadł prosto. – Jestem bardzo ciekaw, co znów przede mną udało
ci się ukryć. Nas również łączą teraz „przyjacielskie zobowiązania”, więc
chciałbym usłyszeć więcej o zaistniałej sytuacji – jego ton stał się zimny i
ostry. Dziewczyna bardzo nie lubiła, kiedy odzywał się do niej w ten sposób,
niemal jak do obcego, ale rozumiała, że ten miał pretensje. I w sumie miał o
co… - Po co masz się z nim teraz układać? Nie wystarczy ci sojusz z moim
klanem? Uchiha też mogą cię chronić – odezwał się pewny swego. – W końcu
niejako już raz was uratowaliśmy.
Jasnowłosa
popatrzyła na niego, jakby właśnie wyrosła mu trzecia ręka albo coś równie
absurdalnego, a następnie… najzwyczajniej w świecie wybuchła gromkim śmiechem.
Itachi zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, co było takiego zabawnego w tym, co
powiedział. A powiedział przecież prawdę.
- Masz
rację, bardzo nam pomogliście – zgodziła się. – Oczywiście zamierzamy
kontynuować z wami współpracę i mamy nadzieję na jak najlepsze efekty dla obu
stron – odezwała się pojednawczo. – Niemniej jednak nie możesz równać się z
demonami. Nie masz pojęcia, o czym mówisz – pokręciła głową i spojrzała na
długowłosego pobłażliwie niczym na małe dziecko, które obwieściło radośnie, iż
zbudowało rakietę kosmiczną w ogródku. – Uwierz mi, byłabym zachwycona, gdybym
mogła ograniczyć liczbę potrzebnych sojuszy, bo te niestety niosą za sobą nie
tylko korzyści, ale i zobowiązania, niestety jednak nie jesteś w stanie służyć
mi pomocą na tym samym polu, co Mikoto – przymknęła na moment powieki. –
Niezmiernie cieszy mnie twoja niezmordowana chęć pomocy, jednak są kwestie, w
których niestety obydwoje jesteśmy identycznie bezradni – westchnęła.
- Nie
wiem czy wciąż pamiętasz, a nie chciałbym ci wypominać, ale jakimś cudem udało
nam się wspólnie pokonać bożka śmierci. Z tego, co mnie wiadomo, to również
demon, prawda? A jednak jakoś się udało – zauważył.
-
Właśnie, „jakoś” to dobre określenie – fuknęła. – Nie oszukujmy się, że w
pewnym sensie mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, a i tak ledwo uszliśmy z
życiem. Ta walka sporo nas kosztowała – podkreśliła, a jej oczy pociemniały. –
Poza tym, co byś zrobił, gdyby do podobnej sytuacji doszło po raz drugi? Znów
użyłbyś Izanagi? – przewróciła oczami. – I zostałbyś już doszczętnie ślepy? –
odezwała się z powątpiewaniem. – A co gdyby po drugim starciu znów przyszłoby
nam walczyć z shinigami? Masz gdzieś zakamuflowane trzecie oko, które mógłbyś
poświęcić na taką właśnie ewentualność? – założyła ręce na piersi. Długowłosy
już chciał odpowiedzieć, jednak Daichi nie dała mu dojść do słowa. – Nawet
jeśli uczyniłbyś wszystkich członków swojego klanu ślepymi, to wciąż nie byłoby
wystarczająco. Nie masz pojęcia, o jakiej porażającej sile tutaj mówimy. Na tym
świecie są demony, przy których shinigami wydaje się radosnym, różowym,
puchatym króliczkiem z koszykiem czekoladowych jajek – sarknęła. – Istnieją
dużo potężniejsze, przedwieczne istoty, z którymi, uwierz mi, nie chciałbyś
zadrzeć. Są też takie, które nie pochodzą z naszego świata, ale zawsze znajdzie
się jakaś grupa durni, która spróbuje przyzwać podobne byty, próbując przejąć
nad nimi kontrolę. Oczywiście nic podobnego nigdy się nie udało i
prawdopodobnie nigdy nie uda, ale takie zabawianie się w goetę od siedmiu
boleści otwiera drzwi do naszego świata dla czegoś, czego nie można nazwać
nawet czystym koszmarem… - aż zadrżała. – Nie mówię, że ze wszystkimi takimi
mam na pieńku, niektóre demony potrafią być ugodowe, jednak niektóre są
ogarnięte nieustającym szałem i gniewem. Nie wszystkim podoba się to, że ludzie
mieszają się do dziedziny demonów. To działa także w drugą stronę. Są ludzie,
dla których moja rodzina to piąte koło u wozu. Nie uważają nas za stworzenia
przynależne do gatunku ludzkiego i dlatego chcą się nas pozbyć. Widzą w nas
tylko zagrożenie – wyjaśniła.
Uchiha
zamarł na moment. W istocie nie miał pojęcia o tym, że podobne rzeczy miały
miejsce. Niemniej jednak była jeszcze jednak sprawa, która teraz zmartwiła go
nawet chyba bardziej niż jego niewiedza…
Bowiem
zauważył dziwną tendencję do zmienności, która pojawiała się w głosie
jasnowłosej, kiedy ta mówiła – raz mówiła o sobie i o swoim klanie „my,
demony”, raz „my, ludzie”. Brzmiało to tak, jakby ta sama nie mogła do końca
zdecydować się lub określić, do której z tych dziedzin w istocie przynależała.
Co więcej, fakt, że po obu stronach barykady miała swoich zwolenników i
przeciwników stawiało jej rodzinę w niekorzystnej sytuacji, w której właściwie
siedzieli na wzniesionym między ludźmi a demonami płocie, przez co nie dość, że
samo ogrodzenie nieprzyjemnie wbijało im się w to mniej szlachetne zakończenie
kręgosłupa, to w dodatku obrywali za każdym razem, kiedy atak nadchodził z
jednej lub z drugiej ze stron. Przynajmniej rykoszetem, ale zawsze obrywali,
gdyż stali dokładnie pośrodku pola walki, w jego centrum i ognisku.
A zatem
nadszedł czas na zadanie pytania, którego oboje jak do tej pory tak starannie
unikali.
- Więc…
czym wy właściwie jesteście? – zapytał, starając się przy tym nadać swojemu
głosowi taki ton, żeby to pytanie nie zabrzmiało zbyt obraźliwie, jakby
traktował swoją rozmówczynię i jej bliskich jak rzeczy. Niemniej jednak, nie rozumiał
już, jaką rolę ci pełnią i kim w istocie byli Ochida, więc musiał dostać klarowną
odpowiedź, sprostowanie w tej kwestii.
-
Właśnie, czym? – dziewczyna uśmiechnęła się do siebie niewesoło pod nosem. –
Właściwie to nie jesteśmy tak do końca ani ludźmi, ani demonami – wzruszyła
ramionami. – Jesteśmy czymś „pomiędzy”, formą przejściową między jedną
dziedziną a drugą – wbiła spojrzenie we własne splecione dłonie. – Jakby tego
wszystkiego było mało, każdy z nas jest inny. Jednym jest bliżej do demonów,
innym do ludzi. Jak już się zapewne domyślasz, „bronie” są bliższe demonom, a
reszta bardziej przypomina was – machnęła jakby od niechcenia ręką.
„Was.”
– powtórzył w myślach, niezbyt zadowolony, że dziewczyna stawiała to
rozgraniczenie między nimi, jakby byli bytami, które nie mogły wspólnie
egzystować na jednej płaszczyźnie tego samego świata.
- Czego
konkretnie chciał Mikoto? – niemal burknął, będąc już solidnie poirytowanym
całą tą sytuacją.
- Jest
właśnie w drodze do Demonicznej Świątyni, w której odbędzie się ceremonia z
racji obchodzonego przez nas co roku święta – wyjaśniła. – Mikoto zazwyczaj nie
podróżuje, gdyż to stwarza ryzyko napaści i tak dalej… - przewróciła oczyma. –
Jest zbyt ważną personą w świecie demonów, żeby mogło mu się coś stać. Z tej
racji zboczył z trasy, żeby zapytać czy mógłby liczyć na jakąś dodatkową
eskortę ze strony mojego klanu.
- „Żeby
zapytać”? – zacytował ją niedowierzająco. – Więc „bóstwo” pyta cię o
przyzwolenie, uprzejmie prosi o użyczenie ludzi do walki, a nie rozkazuje i
każe? – prychnął. – W dodatku coś mi się wydaje, że nie „pytał” o byle kogo
tylko chciał, żebyś to ty mu eskortowała – domyślił się. Zdumiona zielonooka
posłała mu nieme pytanie, jak też doszedł do prawdy. Podsłuchiwał czy jak? – W
drodze do Kraju Ziemi wspomniałaś imię „Jin” – przypomniał jej. – Nie wiem,
jakie są wasze relacje, ale podejrzewam, że to nie jest wasze pierwsze
spotkanie. Wtedy, kiedy zostało podrzucone nam to truchło do obozowiska, zawahałaś
się, bo myślałaś, że widziałaś Jina. Zawahałaś się, Chika – podkreślił i mimo
iż nie podniósł głosu, to wypowiedź ta w uszach kunoichi brzmiała niczym
wykrzyknienie, wypomnienie błędu, a spotęgowana była jeszcze tylko przez użycie
jej prawdziwego imienia. – To do ciebie niepodobne. Ty się nie wahasz, ty
działasz. Zatem jest to dowód, że łączą was jakieś bliskie zażyłości.
Spokojnie, nie podejrzewam się o romans – sprostował, widząc oburzoną minę
rozmówczyni. – Niemniej jednak coś między wami było. Znasz się osobiście ze
strażą przyboczną „bóstwa”-zagadki, które nie rozmawia i nie pokazuje się
nikomu innemu niż tobie. Jak mógłbym nie zwietrzyć, że coś tu śmierdzi? –
obruszył się. – Pamiętaj tylko o jednym. Teraz jesteś głową rodziny. Nie możesz
„od tak sobie” wyruszyć w drogę i…
- Wiem
– przerwała mu zanim rozkręcił się na dobre. – Odmówiłam.
-
Odmówiłaś „bóstwu”? – podniósł jedną brew niedowierzając.
-
Mówiłam; Mikoto uprzejmie zapytał czy byłabym tak miła mu towarzyszyć w jego
drodze do Demonicznej Świątyni – niemal zgrzytnęła zębami. – Jednak ja nie
byłam miła ani trochę i odmówiłam. Wyjaśniłam mu, przez co musieliśmy przejść i
jaka jest nasza obecna sytuacja, usprawiedliwiając tym samym swoją decyzję. To
dlatego rozmowa zajęła nam tak długo – ucięła.
- A zatem
on teraz równie uprzejmie odejdzie z pustymi rękami i nawet przy tym nie kwęknie
niezadowolony ani nie pokręci noskiem? – złość zaczynała brać górę nad Itachim
i przemawiać przez niego, co nie zdarzało się często. Ochida nie odpowiedziała.
Wiedziała, że jednak na tak wspaniały rozwój wydarzeń nie miała, co liczyć. –
Co on teraz robi? – dopytywał.
-
Odpoczywa zmęczony po podróży – odparła burkliwie.
-
Jasne, w końcu siedzenie w lektyce, kiedy ktoś niesie cię na własnych ramionach
niczym zwierzę juczne jest wielce męczącym zadaniem – przewrócił oczyma i
prychnął, za co został obdarowany karcącym spojrzeniem ze strony Daichi. –
Późno już – stwierdził w końcu, gdyż faktycznie zaczynało już zmierzchać. –
Przedyskutujemy tę sprawę jutro. W tym czasie zastanów się dokładnie, czego
jeszcze mi o sobie i swojej rodzinie nie powiedziałaś. Chcę dobrze poznać całą
sytuację – oświadczył tonem nieznoszącym sprzeciwów.
-
Rządzisz się gorzej niż samozwańcze bóstwo – fuknęła, gdyż użyty przez chłopaka
ton nie odpowiadał jej ani trochę.
Uchiha
nie przejął się tym jednak. Dźwignął się w końcu z trawy, która pokryła się już
drobnymi perełkami rosy, zupełnie jakby spociła się w strachu przez napiętą
atmosferę, która zapanowała między dwoma głowami klanów. Niespiesznie ruszył w
kierunku własnego domu.
- Acha,
i pamiętaj jeszcze o jednym – zatrzymał się w pół kroku, odwracając przez
ramię. Dziewczyna spojrzała na niego wyczekująco. – To ja jestem twoim
sprzymierzeńcem – rzucił, po czym bezszelestnie oddalił się w wydłużające się i
gęstniejące cienie wieczoru.
Jasnowłosa
siedziała w miejscu jeszcze przez dłuższą chwilę porażona tym stwierdzeniem
godnego obrażonego, rozkapryszonego, ale przede wszystkim zaborczego dzieciaka,
który nie zamierzał dopuścić, żeby jego ulubiona koleżanka bawiła się z kimś
innym oprócz niego. Cudownie. Itachi się obraził.
Prawdą
jednak było, że brunet zwyczajnie czuł się niepewnie. Ochida wciąż miała przed
nim jakieś tajemnice, a teraz okazało się, że owe tajemnice skrywa nie tylko
ona, ale cały świat demonów, który przecież był mu tak obcy, tak boleśnie
odległy i niepoznany. Nieosiągalny. Bo w końcu sam pozostawał człowiekiem. I co
do tego nie miał żadnych wątpliwości.
A
kunoichi je miała. Raz przedstawiała siebie jako człowieka, raz jako demona. Teraz,
zamiast poprzestać po jego stronie, broniła i bratała z demonami. Nie podobało
mu się to. Wyczuwał w tym znaczące zagrożenie dla ich sojuszu. Bo co jeśli
jasnowłosa dojdzie w końcu do wniosku, że woli stać po przeciwnej stronie
barykady i zdezerterować? Wtedy stanąłby przed nie lada problemem. Jego klan w
końcu odniósł znaczące straty, które teraz ktoś musiał zrekompensować. Poza tym
pozostawała jeszcze bardziej prywatna kwestia. Nie chciał jej stracić. Teraz,
kiedy wszystko w końcu zaczęło się jakoś układać cholernie, wręcz desperacko
nie chciał jej stracić. Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie zniósłby widoku, jak
ta odchodzi z kimś innym. Jej miejsce było w wiosce. Po tylu latach wreszcie
udało mu się sprowadzić ją do Liścia. Jego starania i poświęcenia zostały
okupione krwią. Nie mógł pozwolić, żeby to wszystko od tak po prostu poszło w
zapomnienie.