Zazwyczaj
nie pozwalał sobie na jakiekolwiek gesty, które zdradzałyby jego emocje. Teraz
jednak przebierał palcami, uderzając samymi opuszkami o drewniany, wysłużony,
tak dobrze znany mu blat, czemu towarzyszył cichy, rytmiczny odgłos.
Spóźniała
się.
Itachi
Uchiha nie lubił osób, które się spóźniały. Punktualność była dla niego sprawą
priorytetową.
Kelnerka
już trzeci raz minęła miejsce, które zawsze zajmował. Wbrew pozorom wcale nie
skrywał się za zasłoną cieni czy też nie próbował w jakiś szczególny sposób
odseparować się od innych klientów lokalu. Zawsze siadał przy stoliku tuż przy
ścianie, na środku długości lokalu, tak, że każdy z dowolnego miejsca mógł go
zobaczyć. Nie ukrywał się po kątach, ale także nie prowokował, nie próbował
zwrócić na siebie szczególnej uwagi. Bo przecież nie usiadł przy oknie. Witryna
mieściła się za jego plecami.
Młoda
dziewczyna w ciemnozielonym uniformie po raz kolejny szykowała się do
napełnienia jego ulubionej filiżanki z ledwo zauważalnym wyszczerbieniem na
uchu naczynia, które zazwyczaj gładził kciukiem. Nakrył dłonią filiżankę,
uniemożliwiając jej to. Kelnerka westchnęła zrezygnowana, może nawet nieco
poirytowana osobliwym zachowaniem klienta.
Stałego
klienta.
Brunet
wziął głębszy wdech. Do jego nozdrzy trafiło powietrze przesycone zapachem
świeżo wypiekanych słodyczy oraz źle zaparzonej kawy, którą chciała poczęstować
go pracownica lokalu. Lura chlusnęła w białym imbryku trzymanym w rękach przez
dziewczynę, kiedy ta poddała się. Odeszła, zdając sobie sprawę, że klient nie
zamierzał ułatwić jej pracy.
Itachi
Uchiha nie lubił różowej, izolacyjnej rączki czajniczka, która chroniła
kelnerkę przed poparzeniem, gdyż znaczyły go nieestetyczne żłobienia
zaciskanych paznokci.
Itachi
Uchiha lubił…
…ano
właśnie, przyszła w końcu ta, którą lubił, pomimo tego uchybienia, które
zdarzyło jej się po raz pierwszy. Mimo iż czekał już piętnaście minut, co w
ogólnym pojęciu było dla niego rzeczą nie do przyjęcia, uśmiechnął się
nieznacznie pod nosem na jej widok.
Itachi
Uchiha naprawdę ją lubił.
Minęło
kolejne dziesięć minut nim przebrała się w uniform i podeszła do niego z
własnym imbrykiem o rączce w kolorze jej paznokci oraz włosów - czerwonym.
Itachi
Uchiha lubił jej dłonie – długie, smukłe palce zwieńczone ostro spiłowanymi paznokciami,
które zawsze odznaczały się jakimiś jaskrawymi kolorami. Zadbane, delikatne,
kobiece.
Itachi
Uchiha lubił jej uśmiech – niewymuszony, delikatny, szczery, ukazujący białe,
równe zęby. Uśmiech, przy którym przymykała powieki oraz przekrzywiała
delikatnie głowę w prawo.
Zawsze
w prawo.
Itachi
Uchiha lubił kawę, którą parzyła – mocną, aromatyczną, taką, jaka właśnie
powinna być. Przychodził tu codziennie tylko po to, aby się jej napić.
Z
przyjemnością przyglądał się jak niemalże idealnie czarny, parujący napój
rozlewał się w ściankach z białej porcelany, kontrastując z nimi w jakiś
niezrozumiale fascynujący dla niego sposób. Powiedziałby, że niemalże
artystyczny, gdyby w jego zwyczaju leżało wypowiadanie na głos swoich myśli.
Itachi
Uchiha lubił jej oczy o kolorze płynnego złota - roześmiane, zdradzające jej
człowieczeństwo, bezproblemowość…
Jego
oczy takie nie były.
Nie
było w nich śladu człowieczeństwa.
Skinął
czerwonowłosej z podziękowaniem, a ona dygnęła z gracją i obdarzyła go kolejnym
uśmiechem.
-
Wybacz, Uchiha-san, że musiałeś czekać – odezwała się melodyjnym, przyjemnym
dla ucha głosem.
Upił
łyk kawy i sięgnął do jednej z wielu kieszeni standardowego stroju shinobi.
Wyciągnął z niej kartkę złożoną na czworo i przesunął wzrokiem po równych,
pionowych linijkach misternie kreślonych znaków, układających się w kolejne
imiona i nazwiska.
Itachi
Uchiha szczerze nie znosił roboty oinina.
Dopił
swój napój i tak jak zwykle zostawił zapłatę na stoliku. Podniósł się z ledwo
słyszalnym westchnieniem. Odprowadziły go spojrzenia wszystkich, którzy byli na
tyle ekstrawaganccy, żeby wpaść do kawiarni już o siódmej rano.
Itachi
Uchiha naprawdę chciał być człowiekiem, jednak jego codzienna chwila, którą
przeznaczał na udawanie go, właśnie dobiegła końca. Uciekanie przed własnymi
obowiązkami i powołaniem nie miało sensu. Nie był człowiekiem, lecz shinobi -
maszyną do zabijania.
Ostatni
raz rzucił spojrzenie czerwonowłosej kelnerce, która wróciła za kontuar i
właśnie pakowała do papierowej torby karmelowe ciasteczka dla dzieci uczęszczających
do akademii. W tym także dla jego młodszego brata. Mały Sasuke odwrócił się,
wyłapując spojrzenie starszego Uchihy i pomachał mu z uśmiechem. Itachi
zdawkowo odpowiedział na ten gest, ledwo siląc się na delikatne uniesienie
kącików ust. Czasami zastanawiał się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby był
człowiekiem. Czy dane by mu było przeżyć tak banalny, ale niezaprzeczalnie
piękny romans z tą dziewczyną?
Zmarszczył
nieznacznie brwi, odrzucając od siebie zbędne myśli. Takie rzeczy nie mogły
zajmować jego umysłu. Nie miały do tego prawa.
Tak jak
i on nie miał prawa być człowiekiem.
Wyszedł
na ulicę, która obudziła się już dobrą godzinę temu, jednak wciąż zdawała się
być zaspana i nierozbudzona. Minął kilka osób, znajomych sprzedawców
rozstawiających swe stragany i skręcił w drogę prowadzącą do wyjścia z wioski.
W bramie głównej oprócz dwóch strażników pełniących nieprzerwaną służbę, zastał
Shisuiego. Teleporter czekał na niego od kilku minut.
-
Wybacz – spojrzał na kuzyna przepraszająco i wyciągnął w jego stronę listę z
imionami ludzi, których należało wyeliminować.
- Znów
zastępujesz ojca na zebraniu? – zgadywał starszy, widząc, iż długowłosy nie
miał na sobie stroju ANBU.
-
Owszem – Itachi skinął głową. – Wciąż nie doszedł do siebie. Możliwe, że
przyjdzie mi objąć tytuł głowy rodziny wcześniej niż myślałem… - westchnął i
potarł kark.
- Cóż,
urodziłeś się w rdzeniu klanu, więc taki twój los – Shisui rozłożył bezradnie
ręce. – Przyzwyczajaj się. Niedługo takie posiedzenia staną się twoją
codziennością – zaśmiał się i pomachał na pożegnanie młodszemu, po czym zniknął
w niewielkim kłębie białego dymu.
Itachi
westchnął.
Znów go
zawiódł.
„Niedługo
takie posiedzenia będą twoją codziennością.” – powtórzył w myślach słowa
kuzyna. Brzmiało to zupełnie tak, jakby ten chciał powiedzieć: „Niedługo
staniesz się głową klanu, więc nasza codzienność się zmieni. Nie będziemy już
przyjaciółmi, lecz panem i podwładnym.”. Najbardziej bolesne w tym wszystkim
okazało się to, że słowa Shisuiego były przejmująco smutne.
Cholernie
smutne.
I
prawdziwe.
***
Jak
zwykle zjawił się przed czasem. Głowy kolejnych rodzin schodziły się i kolejno
zajmowały swoje wyznaczone miejsca. Brunet zajął jedno z zaszczytnych miejsc w
Wielkiej Trójce, które były dostępne jedynie dla największych, najsilniejszych
i najbardziej wpływowych klanów w Liściu, to znaczy dla: Huyga, Ochida i
Uchiha.
Usiadł
na poduszce. Naderwany mięsień uda rwał niemiłosiernie, ale taka pozycja
wymagana była przez okoliczność. Zwiesił głowę i przymknął na chwilę powieki. W
jego umyśle wciąż kołatały się słowa Shisuiego, odbijając się od ścian czaszki
z metalicznym brzdękiem, który rozsadzał ją pulsującym bólem.
Cholera…
Kroki.
Ciche, lekkie kroki, jakby ktoś się skradał. Podniósł z powrotem głowę, aby
spojrzeć na niewysoką dziewczynę, która właśnie zajmowała miejsce koło niego.
Jej jasne włosy długimi kaskadami spadały na ramiona i plecy, sięgając niemalże
lędźwi. Męski, tradycyjny ubiór skrywał jej zgrabną figurę, jednak nie potrafił
zamaskować biustu.
Jasnowłosa
odłożyła katanę po swojej lewej stronie, co teoretycznie przeczyło zasadom
dobrego zachowania. Kultura nakazywała, aby położyć ją po prawej stronie.
Leworęczna.
Rękojeść
miecza była czarna, wyszywana w zielone romby. Kolor nici był niemalże
identycznie intensywny jak kolor jej oczu. Dość wąskie, ale za to ładnie
wykrojone usta znaczyły ślady od nerwowego zagryzania ich.
Niemożliwe!
To przecież ona, to…!
- Teraz
nazywam się Daichi – odezwała się, jakby czytając w jego myślach.
- Ktoś
nabrał się na to, że jesteś mężczyzną? – zapytał wystudiowanym, chłodnym tonem.
- To
tylko formalności. Dla ludzi z zewnątrz – dodała znacząco.
-
Rozumiem.
Do
pomieszczenia weszła Hokage. Wszystkie rozmowy prowadzone szeptem ucichły.
Tsunade zajęła swoje miejsce i obrzuciła ostrym spojrzeniem każdego z
przybyłych.
- Jest
to zebranie nadzwyczajne. Musimy obmyślić plan podniesienia Konohy z ruiny oraz
przygotować się na ewentualne kolejne ataki shinobi z Wioski Skały – odezwała
się szorstko, rzeczowo.
A więc
Ochida znalazła się w podobnej sytuacji do niego. Interesujące…
No i w
końcu wróciła…
***
-
Daichi-sama… - przez cienkie, papierowe drzwi doszedł ją cichy, jakby niepewny
głos. – Chodzi o Keizo…
- Co z
nim? – dziewczyna odezwała się zimnym, wyrachowanym tonem.
- Nic
nie da się już poradzić… - wynajęty medyk był przygnębiony stanem swojego
pacjenta, którego nijak nie mógł uratować. Niemniej, bardziej niż zdjęty
współczuciem dla umierającego, był zwyczajnie przestraszony. Obawiał się bowiem,
iż przekazując złe wieści, mógł narazić się głowie klanu Ochida, co, jak
podejrzewał, mogło skończyć się dla niego nawet ścięciem. Wszak krążyły plotki,
że ta kobieta potrafiła być gorsza od samego shinigami… - Chce cię widzieć,
Daichi-sama.
Jasnowłosa
wstała, czemu towarzyszył szelest jej szorstkiego, męskiego ubrania. Szybkim,
zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi, aby następnie rozsunąć je energicznie.
Medyk spojrzał w jej kamienną twarz. Była jak marmur. Nie okazywała uczuć. Może
nawet ich nie posiadała.
Nawet jeśli w tej właśnie chwili umierał jeden
z jej najbliższych towarzyszy, członek rodziny, bliski kuzyn, którego zawsze
traktowała niczym młodszego brata, ta wciąż niezmiennie pozostawała zimna i
wyrachowana.
Jak marmur.
Marmurowy
posąg o idealnej sylwetce i anielskich rysach twarzy. Niemniej, była to tylko
maska. Maska, pod którą swoje prawdziwe, ohydne oblicze krył sam diabeł oni.
Dla
Daichi tak dobrze znane, kręte korytarze posiadłości nigdy wcześniej nie
wydawały się podobnie złowieszcze, nieprzychylne, smutne, rozgoryczone…
Zupełnie jakby dom przejął jej emocje, na których okazywanie ona nie mogła
sobie pozwolić. Wszak w końcu była głową rodziny – głównym filarem podtrzymującym
klan… a wkrótce mogło okazać się, że także ostatnim.
Daichi
weszła do pokoju, którego od powrotu z pola bitwy unikała i omijała szerokim
łukiem. Bała się. Nie chciała oglądać Keizo w takim stanie… ale musiała.
W
pomieszczeniu unosił się obrzydliwy fetor gnijącego mięsa, który wyciskał łzy z
oczu i dech z piersi. Na środku leżał pojedynczy futon. Biała pościel
gdzieniegdzie poznaczona była czerwonymi pręgami krwi, gdzie indziej żółtawymi
wykwitami ropy. Dookoła stały rozstawione kryształowe buteleczki wypełnione
kolorowymi medykamentami. Intensywne barwy leczniczych specyfików zdawały się
być wręcz radosne, co w obecnej sytuacji było bardzo nie na miejscu. Kilku
kolejnych medyków i ich asystentów siedziało pod ścianami z pochylonymi głowami
w geście wyrażanego szacunku wobec wojownika.
Umierającego
wojownika.
Keizo,
bledszy nawet niż prześcieradło, nieco żółtawy, leżał w centrum tego
niewesołego zbiorowiska. Na sercu niedawno mianowanego lidera klanu zaciskała
się stalowa obręcz, która ściskała je boleśnie. Mimo to żaden mięsień nawet nie
drgnął na jej twarzy. Przyklęknęła koło kuzyna, spoglądając w jego zasnute
mgiełką, pełne bólu oczy.
-
Mówiłem ci, że tak to się skończy… - zaśmiał się z wysiłkiem.
„Jak
możesz się śmiać w takiej chwili, idioto?!” – chciała wrzasnąć, ale zamiast
tego po prostu sztywno skinęła głową. Dobrze pamiętała, jak podnosiła z obficie
nasączonej krwią ziemi Keizo, przerzucała sobie jego rękę przez ramiona i
obiecywała, że go wyleczy, że go uratuje. Zapewniała, że wszystko będzie
dobrze. Ale nie było – i on o tym wiedział już od dawna. Trucizna, którą został
potraktowany, wręcz wyżerała jego ciało. Sprawiała, że skóra puchła, pojawiały
się na niej wybroczyny, aż ta w końcu pękała, a z okropnej rany wyciekała krew
i ropa. Rany nie goiły się, lecz gniły, stąd też fetor w pokoju. Nikt nie umiał
pomóc chłopakowi. Wszyscy medycy, nawet Tsunade-sama, która przybyła do chorego
zaraz po tym, jak ten tylko trafił z powrotem do domu, byli bezradni. Jedyne,
co Daichi mogła mu w tej chwili zapewnić to środki uśmierzające ból, które od
dłuższego czasu i tak już nie pomagały. Keizo szprycowany był coraz
silniejszymi narkotykami, aby nie odczuwał bólu. Aż dziw brał, że do tej pory
udało mu się zachować choćby szczątki świadomości.
-
Dziękuję… że pozwoliłaś mi umrzeć w domu… - wyszeptał. – Ale… ja już nie mogę…
więc proszę… - obdarzył ją ostatnim uśmiechem.
Była to
okrutna prośba, jednak Ochida zdawała sobie sprawę, że Keizo strasznie cierpi.
Ona jedynie przedłużała jego męki ze względu na to, że bała się utraty
kolejnego członka rodziny. Bała się tego bólu i pustki, z którą jeszcze nie
poradziła sobie po stracie ojca… a teraz jeszcze jej ukochany, młodszy
braciszek…
Jasnowłosa
wstała. Wyciągnęła katanę z pochwy i przyłożyła ją do gardła chorego. „Powinnam
była zrobić to już wcześniej – pomyślała. – Może wtedy nie miałabym do siebie
tyle wyrzutów sumienia, że kazałam mu tak cierpieć z powodu własnego egoizmu…”.
Patrzenie
na tę twarz wykrzywioną w grymasie bólu, na której jakby na przekór mimo
wszystko figurował uśmiech, bolało jak nóż wbity pod żebra. Bo ten uśmiech był prawdziwy.
Szczery. Niewymuszony. Szczęśliwy.
Gasnący.
Ostrze
rozpłatało miękką tkankę, jednak nie odcięło głowy od ciała. Dziewczyna miała
świadomość, że lepiej było zostawić ją na swoim miejscu, choćby z racji
pogrzebu. Trup z odciętą głową wyglądałby nieestetycznie. Poza tym głowa
mogłaby walać się po trumnie, wywołując nieelegancki dźwięk.
Machnęła
kilka razy mieczem w powietrzu, strząsając z niego krople krwi. Schowała katanę
z powrotem do pochwy i wyszła. Nikt nie ośmielił się podnieść głowy, dopóki pan
ziemski nie opuścił pomieszczenia.
- Demon
nie kobieta… - rozniosły się przyciszone komentarze.
***
Obnażone
ostrze miecza wydawało z siebie nieprzyjemny, zgrzytliwy odgłos, kiedy te ślizgało
się na jednej ze skał na brzegu jeziora, będąc obmywane przez kryształową wodę
z resztek zaschniętej krwi. Czerwone krople barwiły ją paskudnie.
Daichi
siedziała nieopodal z kolanami podciągniętymi pod samą brodę. Siedziała skulona
niczym dziecko. Od czasu do czasu targały nią dreszcze. Kilka łez w
akompaniamencie absolutnej ciszy spłynęło po jej twarzy. Czuła się fatalnie.
Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że za pomocą tej katany przyjdzie jej
pozbawiać życia nie tylko przeciwników, ale i sprzymierzeńców. Zabijanie nigdy
nie przychodziło jej łatwo. Strasznie przeżywała swoje pierwsze morderstwo,
pierwszą misję jako członek ANBU, ale teraz… teraz to było zupełnie co innego.
Inaczej morduje się zdrajcę, szaleńca, mając świadomość, że jeśli ty go nie
zabijesz, to on zabije ciebie, a może nawet nie tylko ciebie, ale całą twoją
wioskę, przyjaciół, rodzinę. Inaczej z kolei podnosi się rękę na członka owej rodziny,
kiedy ten patrzy na ciebie w błagalny sposób i uśmiecha się jak dziecko, które
dostało cukierka. Jest bezbronny. Nie stanowi żadnego zagrożenia. Jest dobry. I
jedną nogą już w grobie.
Przypominały
jej się te wszystkie chwile spędzone razem z Kenzo. Nawet te najmniej istotne
sytuacje jak dzielenie się bento. Pamiętała, jak prześcigali się w opanowywaniu
coraz to trudniejszych sztuk walk ninja. Nie potrafiła zapomnieć, jak nosił ją
na plecach, kiedy skręciła kostkę. Rozpamiętywała, jak wysłuchiwał jej narzekań
o tym, że wszyscy zachwycali się jej kolegą z drużyny, Itachim, a o niej zapominali.
Przywoływała wspomnienia o tym, jak pomagała mu po raz pierwszy wyznać swoje
uczucia do dziewczyny, o tym, jak uciekali wspólnie z akademii, aby przesiadywać
nad tym właśnie jeziorem i oglądać pędzące chmury, śmiejąc się beztrosko.
Niestety
te czasy minęły. Bezpowrotnie.
Daichi
odchyliła się nieco do tyłu i spojrzała w niebo. Spędziła tu już kilka godzin, co
mogła wyczytać z jego koloru. Powoli zaczęło się już rozjaśniać. Wciąż
granatowy nieboskłon wydawał się być ciemny i nieprzyjazny. Gdzieniegdzie
pojawiały się kłęby jeszcze ciemniejszych chmur, które wcale nie przypominały
tych z beztroskich lat.
Zadrżała.
- Długo
zamierzasz tam jeszcze stać? – odezwała się na powrót zimnym tonem. Ukradkiem
otarła łzy rękawem kimona.
Zza
wielkiej skały zwieńczającej jezioro od północnej strony wyłonił się cień. Z
pozoru bezkształtny, rozmywał się na tle wszechobecnej ciemności wczesnego
poranka. Wraz z tym jak się zbliżał, nabierał coraz więcej ludzkich kształtów,
aż w końcu w cieniu zalśniły czerwone oczy. Dziewczyna rozpoznała w przybyszu
Uchihę.
- Czego
chcesz? – odezwała się nieprzyjemnie.
Nie
miała najmniejszej ochoty na pogawędki w takim nastroju, a już w szczególności z
nim. Rozmowy z Itachim nigdy nie należały do łatwych. Brunet wiecznie skrywał
się za niedomówieniami, aluzjami, symbolami, wymownymi spojrzeniami i podtekstami.
Konwersacja z Uchihą przypominała niekończącą się rozgrywkę szachową. Nie mogli
zacząć nowej gry, gdyż żadne z nich nie chciało dać za wygraną. Z tej racji za
każdym razem powracali do starego układu figur szachowych, jaki zostawili przy ostatnim
spotkaniu.
Prowadzenie
dyskusji z długowłosym zmuszało do myślenia, pozostawania w ciągłym skupieniu.
Ona jednak nie miała na to sił. Była wykończona. Miała wrażenie, jakby w jej
umyśle rozlała się czarna woda pustki, która nieprzyjemnie chlupała jej w uszach
i sprawiała, że głowa ciążyła, bezwładnie opadając na pierś. Oczy same jej się
zamykały. W ustach miała sucho.
- Po
prostu przyszedłem cię zobaczyć – odparł. Jego głos był głęboki, wręcz
magnetyczny. Przyjemny dla ucha, choć treść słów wypowiadanych tym delikatnie
wibrującym głosem nie należała już do najprzyjemniejszych.
-
Jasne… - mruknęła, jednak zaraz się zreflektowała. Cholera! Dlatego tak go nie
znosiła! Przy nim wracały jej stare nawyki, których tak długo próbowała się
pozbyć! Przecież teraz nie wypadało jej zachowywać się w podobny sposób, nie
jako głowie rodziny Ochida! – Wybacz, że powiem wprost, ale nie mam dziś ochoty
na twoje towarzystwo. Czy moglibyśmy urządzić sobie to przyjacielskie spotkanie
kiedy indziej?
- Gdzie
byłaś przez ostatnie lata? – zignorował jej słowa, dając do zrozumienia, że dla
niego był to właśnie wyśmienity czas i miejsce na rozmowę.
- Z
tego, co pamiętam, Uchiha, chyba nie muszę zdawać ci relacji z każdego dnia,
którego nie spędziłam pod twoim czujnym okiem, prawda? – zagryzła wargi, żeby
nie prychnąć.
Ich
relacje nie zmieniły się – on wciąż pozostał despotycznym tyranem, a ona
niezmiennie pyskowała mu jak małolata. Doprawdy, fantastycznie. Jeśli tak dalej
pójdzie, będzie zmuszona unikać go jak ognia. Cóż, nie na darmo przecież symbol
ich klanu przedstawiał wachlarz wzniecający płomień. Itachi od zawsze posiadał
jakiś niesamowity dar irytowania jej do granic możliwości. Przy nim jednym nie
potrafiła zachować zimnej krwi.
Brunet
nie odezwał się. Stał, zachowując bezpieczną odległość i z zainteresowaniem
przekrzywił głowę niczym kruk, którego używał jako zwiadowcę oraz posłańca. „On
nie jest krukiem, a prawdziwym sępem.” – pomyślała dziewczyna.
Przez
dłuższą chwilę między nimi panowała cisza pełna napięcia. Chłopak nie powtórzył
swojego pytania. W jego naturze nie leżało powtarzanie się. Czekał cierpliwie,
aż w końcu jasnowłosa zdecydowała się odpowiedzieć, aby pozbyć się jego
natrętnego towarzystwa tak szybko, jak to tylko było możliwe.
-
Trenowałam z dala od wioski – wyznała wreszcie.
-
Dlaczego? – zapytał.
-
„Dlaczego?” – przedrzeźniła go, przewracając oczyma. Podniosła się z ziemi,
zbliżając do nieruchomego bruneta. – Z tego czy innego powodu. Co za różnica? –
prychnęła, tracąc nad sobą kontrolę. – W szczególności dla ciebie, Uchiha. Co
to za różnica dla ciebie? – zmierzyła go ostrym spojrzeniem. Długowłosy jedynie
wzruszył ramionami w odpowiedzi. – Mam przez to rozumieć, że się stęskniłeś? –
fuknęła poirytowana.
- Nie
chciałem cię zdenerwować – uniósł dłonie w obronnym geście. – Przykro mi z
powodu twojego ojca.
- To
również nie jest twoja sprawa – Daichi przymknęła na chwilę powieki, biorąc
głębszy oddech.
- Ale
jest to sprawa wioski – zauważył Itachi. – Jeden z głównych klanów Liścia
stracił swojego lidera, co jest nie lada problemem – nic nie zrobił sobie z
morderczego spojrzenia, jakim został obdarzony ze strony dziewczyny. – Ale nie
przyszedłem się tu z tobą kłócić – zapewnił. – Wolałbym raczej utrzymywać z
tobą stosunki pokojowe – zaznaczył. – Tym bardziej w zaistniałej sytuacji,
kiedy wychodzi na to, iż możliwe, że znów będziemy zmuszeni współpracować –
dodał.
Ochida
drgnęła, zrozumiawszy ukryty przekaz słów chłopaka.
- A
więc Fugaku…
- Żyje,
ale ma się nie najlepiej – wyjaśnił brunet.
-
Rozumiem – skinęła głową.
- Słyszałem
też o tym, co stało się z Keizo – długowłosy odezwał się ponownie. – Nad jego
losem również ubolewam.
Jasnowłosa
spojrzała w czerwone oczy towarzysza. Żeby to zrobić, musiała zadrzeć głowę do
góry, gdyż sięgała mu zaledwie do połowy torsu. Ze zdziwieniem zauważyła, że
Itachi urósł, odkąd ostatni raz go widziała. Był też bardziej umięśniony.
Obecnie mógł już poszczycić się postawą młodego mężczyzny niżby chłopca, jakim
go zapamiętała. Stał się szerszy w barkach. Jego dłonie zdawały się być
większe, a na ich grzbietach ścięgna odznaczały się wyraźniej niż w
przeszłości. Jego rysy twarzy również się zmieniły. Stały się ostrzejsze. W
jego oczach nie mieszkała już ta złośliwa, szczeniacka iskierka… a może to tylko
ona doszukiwała się jej, podczas gdy w rzeczywistości nigdy jej tam nie było?
Niezależnie od tego, która wersja była prawdziwa, w obecnej sytuacji Daichi nie
mogła znaleźć choćby cienia prowokacji czy innych złych zamiarów w swoim
rozmówcy. Zdawało się, iż faktycznie przyszedł nastawiony pokojowo. Zrozumiała,
że w pewien sposób długowłosy starał się być dla niej miły… o ile oczywiście
Uchiha w ogóle potrafili być mili.
-
Przyjmuję kondolencje – wycedziła z trudem.
-
Dobrze to słyszeć – brunet skinął jej głową. – Wiem, że nasze klany nigdy nie
porywały się na współpracę ze zbytnim entuzjazmem, ale pamiętaj też, że nigdy
nie byliśmy wrogami – odezwał się głębokim głosem.
-
Słucham? – dziewczyna zdziwiła się. – To miała być jakaś deklaracja przyjaźni
czy co? – uniosła brwi w niedowierzaniu.
Nie
dostała odpowiedzi na to pytanie, gdyż Itachi zamienił się w stado czarnych
ptaszysk, które momentalnie poderwały się do lotu. Jasnowłosa osłoniła się
ramieniem przed podmuchem powietrza, które spowodowane było przez skrzydła
ptactwa. Skrzywiła się z niezadowoleniem, strzepując z ramienia pojedyncze,
czarne pióro, które na nim osiadło.
-
Palant… - mruknęła pod nosem i spojrzała na horyzont, na którym brzask powoli
zaczynał górować nad ciemnością. To utwierdziło ją w przekonaniu, iż nastał
najwyższy czas na powrót do domu… nawet jeśli w obecnej sytuacji była to jedna
z rzeczy, na którą najbardziej nie miała ochoty.
***
-
Oddział ANBU wysłany na przygraniczny patrol nie daje znaku życia od dłuższego
czasu – odezwała się Piąta. – Bazując na wcześniej zdobytych informacjach, mamy
solidne podstawy do podejrzeń, iż ma z tym coś wspólnego Kraj Ziemi –
wyjaśniła. – Z tej racji chciałabym, abyście utworzyli dwie grupy, dobierając
według własnego uznania najbardziej właściwych ninja i potwierdzili nasze
domysły lub obalili je – Tsunade powlokła spojrzeniem po obecnych w jej
gabinecie shinobi.
- Z
całym szacunkiem, ale co ja mam z tym wspólnego? – zapytała Daichi. – Czyż nie
jest to odpowiednie zadanie dla innego oddziału ANBU? A raczę przypomnieć, że
ja już do żadnego nie należę – zauważyła.
-
Ochida, wiem, że masz problemy we własnym domu… - westchnęła Hokage. – Wiem, że
oboje macie problemy w domu… - poprawiła się, spoglądając na Itachiego. – Ale w
wiosce brakuje rąk do pracy. To zadanie może urosnąć do wysokiej rangi. Nie
mogę przecież posłać geninów na front, gdzie mogą spotkać wyszkolonych ludzi z
wioski Skały, którzy pokonali nasz oddział ANBU! – trzasnęła pięścią w biurko. Widocznie
traciła już panowanie nad sobą i brakowało jej cierpliwości do całej tej
sprawy. – Muszę wysłać kogoś zaufanego… - odezwała się znacznie ciszej. – Tu
nie chodzi o rutynowy patrol. W tej chwili nie zawracałabym wam przecież głowy
takimi drobnostkami – pokręciła głową. – Możliwe, że tu chodzi o bezpieczeństwo
całego kraju. Jeżeli Ziemia szykuje się do otwartego natarcia, musimy zawczasu
się na to przygotować.
Jasnowłosa
skinęła głową, podczas gdy Uchiha wciąż niezmiennie pozostawał statyczny niczym
posąg. Jedynie w jego ciemnych oczach płonęło pełne zrozumienie powagi
sytuacji.
Senju
nie widziała zielonookiej kunoichi od kilku lat. Wciąż pamiętała ją jako
pyskatego bachora, który wstąpił do ANBU tylko po to, aby prześcignąć jej
odwiecznego rywala, starszego syna Uchihów. Pamiętała, jak była przeciwna
pomysłowi, aby wcielić dziewczynę do tej elitarnej jednostki. Nie chodziło tu
jednak o brak umiejętności. Ówcześnie Daichi nie była perfekcyjnym ninja, ale z
pewnością jednym z bardziej uzdolnionych. Nikt wszak nie rodzi się z
umiejętnościami skrytobójcy. Ona też miała się ich nauczyć podczas treningu, z
czasem stając się coraz lepszą. Głównym jednak jej problemem był brak Woli
Ognia. Ochida nie chciała ginąć w imię wyższych celów, chroniąc swój kraj,
wioskę, rodzinę i przyjaciół. Ona po prostu chciała choć raz przewyższyć
Itachiego. Chciała zwrócić na siebie uwagę wiecznie zajętego sprawami klanu
ojca. Chciała usłyszeć słowo pochwały. Z tego właśnie powodu na swojego rywala
wybrała geniusza Konohy. Dzięki temu mogła być pewna, że jeśli już kiedykolwiek
uda jej się zatriumfować, to nikt nie przejdzie koło tego obojętnie. Nawet jej
ojciec.
Pomimo
protestów Tsunade oraz, między innymi, Kakashiego, Daichi została wcielona do
ANBU. Stało się tak za sprawą Danzou, który widząc maniakalną obsesję
dziewczyny na punkcie siły, chciał wykorzystać ją przeciwko niej samej, co w
rezultacie miałoby skończyć się dla niej wcieleniem do Korzenia. Całe szczęście
plan Shimury spalił na panewce, gdyż pewnego dnia jasnowłosa po prostu
zniknęła.
Ochida
nieczęsto gościli w wiosce Liścia. Niemniej, niekiedy zdarzało się, że ktoś z
ich rodziny pojawiał się w obrębie murów Konohy. Wtedy ci atakowani byli
pytaniami odnośnie miejsca pobytu i stanu zdrowia jedynego dziecka lidera ich
klanu. Wszyscy jednak jak jeden mąż jedynie wzruszali ramionami i rozkładali
ręce. Odpowiadali, że nie wiedzą, że się nie interesowali… Sam ojciec
dziewczyny wielokrotnie zapytany o tajemnicze zniknięcie córki potrafił jedynie
uparcie milczeć, udając, że nie dosłyszał pytania. Ludzie zaczęli mówić, że
młoda Ochida uciekła lub zginęła w jakiś niechlubny sposób, dlatego fakt ten został
zatajony. Nie czuła się związana z Konohą, więc nic ją nie ograniczało, nie
zatrzymywało. Mając dość ślepego na jej starania rodzica po prostu którejś nocy
spakowała się, wyszła i już nigdy nie wróciła.
Aż do
teraz.
W
chwili obecnej, mając ją przed sobą, Hokage nie mogła ocenić jej zdolności.
Mimo to wierzyła, że Daichi musiała stać się jeszcze silniejsza, skoro udało
jej się zostać głową rodziny. Piąta nie wątpiła w nią, choć mimo najszczerszych
chęci wciąż nie mogła dostrzec Woli Ognia w tych zimnych, okrutnych, zielonych
oczach.
Klan
Ochida kierował się swoimi własnymi zasadami. Niegdyś wielkie rody Liścia
posiadały swe przybytki na ziemiach znacznie oddalonych od serca wioski. Każdy
szanowany klan chronił jednego z kierunków, skąd mógł nadchodzić potencjalny
wróg. Z tej racji główna rezydencja Uchihów była w przeszłości wysunięta dużo
dalej na północ. Teraz jednak zamieszkiwali oni jedną z dzielnic Konohy.
Podobnie było z Huyga. Jedynymi, którzy nie odwrócili się od starej tradycji
byli Ochida, którzy niezmiennie chronili wschodniej granicy. Niemniej, przez
ich odizolowanie od wioski, więzi łączące ich z nią powoli zaczęły obumierać.
Nie pojawiali się w osadzie już tak często. Niektóre dzieciaki nawet nie
uczęszczały do akademii, decydując się na nieco odmienny trening w granicach
rodzinnej rezydencji. Coraz częściej słyszało się o ich szkoleniu na własną
rękę. Ponoć to właśnie z tego powodu byli tacy bezlitości i bezduszni. Z czasem
dziwnych i gorszących plotek na ich temat przybywało. Zasłyszeć się dało, iż
Ochida w pewnym momencie poczuli się niemalże nieprzynależni do wioski Liścia,
że Hokage nadał im zbyt dużą autonomię, przez co trudnili się najemnictwem u
prywatnych zleceniodawców lub nawet innych krajów. Swego czasu mówiono nawet, że
był to ród, który w przeszłości wkradł się w łaski mieszkańców Konohy, ale w
istocie przybył na te ziemię z zupełnie innych stron i przez to od wieków
pełnili rolę szpiegów w Kraju Ognia. Kolejne oszczerstwa sypały się jedno za
drugim.
Wśród
potomków Ochida znajdywali się również tacy jak Daichi, którzy bardziej
asymilowali się z Liściem. Do nich jednak również obnoszono się z rezerwą.
Jedni twierdzili, iż jest to dowód na to, że Ochida nie mogli zdradzić wioski,
inni, że to tylko jednostki, które miały sprawiać takowe wrażenie.
Słowem,
niełatwo było urodzić się pod znakiem skrzyżowanego miecza i bambusowego pędzla
do kaligrafii.
***
Jasnowłosa
nigdy nie lubiła rodzinnych posiedzeń. Na całe jej nieszczęście te nie
przypominały swoją atmosferą urodzinowego przyjęcia u cioci czy innego,
dalekiego krewnego. Jeśli już miałaby je do czegoś porównać, to najbliżej im
chyba było do stypy. Niestety, jako nowo mianowana głowa klanu zmuszona była
pojawiać się na podobnych spotkaniach, kiedy tylko ktoś uznał, iż była ku temu
potrzeba, aby je zwołać. Nie podobało jej się to, ale takie panowały zasady w
jej domu i należało ich przestrzegać.
Starszyzna
klanu zajmująca miejsca na poduszkach pod ścianami długiego pomieszczenia,
gdzie zazwyczaj odbywały się narady, składała się ze zgrzybiałych starców,
którzy już dawno zostali wycofani ze służby. Daichi nie podobały się ich
staromodne rozwiązania nawet wtedy, kiedy zasiadała koło swojego ojca bardziej
jako postać reprezentacyjna niżby faktyczny członek biorący udział w naradach.
Teraz jednak przyszło jej zmierzyć się z nimi samotnie. Słuchając ich kolejnych
pomysłów i rad coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że ci już dawno
wypadli z obiegu i nie wiedzieli, jak w dzisiejszych czasach wygląda życie,
walka i w końcu śmierć. Zatrzymali się gdzieś w czasach własnej świetności i
nie przyjmowali do wiadomości, jak drastycznie różnić się może rzeczywistość, w
której żyli oni od rzeczywistości, w której żyła dziewczyna.
Nietrudno
było zauważyć, że jej nie szanowali. Wszak była młoda, niedoświadczona, a ponad
to była kobietą. Każdy z tych faktów w ich mniemaniu pozwalał im nią gardzić.
Zamierzali zrobić z niej bezwładną kukiełkę, o czym szybko się przekonała. Nie
oznaczało to jednak, że ona zamierzała przystać na taki porządek rzeczy.
Chcieli
odłączyć się od Konohy. Jej ojciec był ostatnią barierą, która powstrzymywała
ich przed tym drastycznym i głupim krokiem. Chcieli stać się niezależni.
Zamierzali opuścić wioskę, która ich wychowała w tak trudnym dla niej momencie,
kiedy wojna wisiała w powietrzu. Planowali poczekać aż wrogowie sami się
powybijają, a kiedy obie strony będą już u kresu sił, opowiedzą się za
najbardziej dogodną ofertą. Poczekają, aż ktoś zaproponuje im wystarczająco
wysoką nagrodę, aby zadecydować o tym, kto powinien zostać zwycięzcą – Ogień
czy Ziemia.
Dla
zielonookiej był to niczym cios w plecy zadany przez własną rodzinę. Oni gotowi
byli opuścić, a nawet zniszczyć miejsce, w którym ona się wychowywała, gdzie
dorastała, szkoliła się, nawiązywała pierwsze przyjaźnie. Och, ilekroć
zastanawiała się, co dzieje się w wiosce, co robią jej mieszkańcy, kiedy była z
dala od tego miejsca. Jak bardzo chciała tam wrócić i zobaczyć znajome twarze…
Ale ona była wyjątkiem. Rozumiała, że większość członków jej rodziny dorastała
w posiadłości i jej okolicach. Tutaj ninja szkoleni byli w inny sposób. Nie
uczono ich o przyjaźni i więziach, ale o bezwzględnym posłuszeństwie, dumie
rodu i zasadach, których za nic w świecie nie można było złamać. Dla większości
jej rodziny Konoha była miejscem obcym. Co więcej, wyobrażenie o niej było
zdemonizowane przez tych starych pryków, którzy przedstawiali wioskę Liścia
jako krwiożerczy pasożyt żerujący na ich klanie. Przez owego pasożyta zmuszani
byli do przelewania własnej krwi w zamian za co wynagradzani byli jedynie
śmiercią – i to w dodatku jaką! Bez chwały, bez należnej czci bohaterom… Byli
chowani jak zwykli, polegli żołnierze i ofiary.
W
takich momentach Daichi była wdzięczna ojcu za to, że ten posłał ją do
akademii. Jako mała dziewczynka bardzo buntowała się przeciwko temu pomysłowi i
płakała, zarzekając się, że nie chce opuścić rodzinnych murów. Wtedy z pomocą
przyszedł jej Keizo, który obiecał, że dotrzyma jej towarzystwa w wiosce i
zacznie naukę w akademii wraz z nią. Jej ojciec przystał na ten pomysł i
pozwolił im obojgu opuścić rezydencję Ochidów.
Ojciec
nie obnosił się z tym jakoś szczególnie, gdyż nie wypadało mu tego robić, ale w
gruncie rzeczy był zwolennikiem Liścia. Zawsze czuł się jednym z wojowników
podległych Hokage. Im więcej dziewczyna rozmyślała nad tym, tym bardziej
utwierdzała się w przekonaniu, że wysłanie jej do akademii nie było czysto
spontaniczną decyzją, ale krył się za nią dobrze przemyślany plan, który miał wydać
swe owoce dopiero po latach.
Wrzało
w niej od tłumionych emocji, ale nie mogła przecież otwarcie się sprzeciwić.
Domyślała się, że jej chybotliwy, papierowy tron, na którym została usadzona,
będzie stał tak długo, dopóki będzie dawała sobą manipulować starszyźnie. Nie
wątpiła, że te żywe, zasuszone mumie gotowe byłby się jej pozbyć, gdyby za
mocno się rzucała. W takim wypadku pozostawało jej tylko zgadzanie się na ich
szalone pomysły.
„Do
czasu.” – obiecała sobie. – „To wszystko będzie trwało do czasu.” –
poprzysięgła. Kiedy już tylko uda jej się ugruntować jej władzę, ukróci te
wszystkie absurdy płynące z ust zgrzybiałych starców.
Podczas
obrad nie mogła nie wspomnieć o misji, którą otrzymała od Piątej razem z
Uchihą. Co dziwne wszyscy zgodnie przytaknęli, iż Daichi powinna wypełnić
polecenie Tsunade. Nikt nawet na pokaz nie oponował, że klan był w
podupadającym stanie, że właśnie w tej chwili potrzebowali lidera na miejscu.
Ktoś rzucił stwierdzenie, iż będzie to coś w rodzaju ostatniej posługi wobec
wioski Liścia. Jasnowłosa zacisnęła zęby. Fakt, iż próbowali wywieźć ją na
otwarte pole, poza obręb murów rezydencji, źle wróżył.
Musiała
mieć się na baczności…